Wisiałem na ścianie. Parę pięter do chodnika, kilkanaście do dachu. Dach grał mi na nerwy. Dwa dni wcześniej zakładaliśmy liny, żeby spuścić platformę , kiedy podszedłem do brzegu wieżowca popatrzeć w szczelinę downtown. Dach zmieniał kąt i usuwał się z pod moich nóg, bo ciemność ma łądunek, który mnie wołał do siebie, przyciągał, abym spadł, roztrzaskał ziemię swoim życiem.
Poddasze miasta jest z ołowianego powietrza, to ciężar przebijany tysiącami kwadratowych świateł mieszkań, elektryczne kopce z betonu pnące się do księżyca, a wewnatrz cienie ludzkich mrówek. Może noc, deszcz i zimno miały znaczenie. Byłem powolny, ostrożny. Na Hawaiach czy w Wisconsin zawsze podchodziłem do otwartego luku samolotu i wyskakiwałem bez cienia wachania. Nie tu. W Wisconsin podszedł do mnie Niemiec na lotnisku. Był ciągle blady
– Po raz pierwszy w życiu bałem się…
– Czego?
– Za szybko skoczyłeś. Jak samobójca.
– Wydaje ci się.
– Czemu nie otwierałeś spadochronu.
– Chciałem otworzyć tysiąc stóp niżej niż wczoraj.
– Trzeba było mi powiedzić. Nie goniłbym cię. Wyłamałem dwa palce, żeby cię otworzyć.
Przypomniał mi się pierwszy skok na Hawajach. Dali mi za instruktora małego Japończyka, żeby kompensować moje rozmiary i wagę, przyczepili do pleców ze spadochronem, jak plecak. Skok w tandemie. Kiedy klapa samolotu opadła i moim oczom ukazał się akwarela coraz mniejszej zielonej wyspy zatopionej w pianie chmur i oceanu, wstałem i po prostu wyskoczyłem z plecakiem na karku. Japończyk bezradnie starał się schwycić czegokolwiek, żeby mnie powstrzymać, krzyczał, ale huk silnika zagłuszał emocje. Byłem już w hipnozie.
Kąpałem się w wodospadzie złota i błękitu wolności.
Z tego powodu nie odmówiłem kiedy znajomy zaproponował mi nadzorowanie remontu fasady starego wieżowca w downtown Chicago, w samym centrum zgiełku i zamieszania. Praca z platformy na wysokościach. Pierwsza noc i zakładanie lin było gorsze niż którykolwiek skok.
Patrzyłem w zdumieniu na brygadę Polaków, jak sprawnie i bez lęku zaczepia haki, przeciąga liny i każdy w milczeniu spieszy się. Liny były stalowe, gryzły ręce, niebezpiecznie warczały na wietrze. Jest mokro, zawsze późno. Chcą jechać do swoich domów i oprócz mnie i brygadzisty wszyscy są starzy. W tym wieku większośc Amerykanów, albo ledwo chodzi, albo połyka wiagre kubłami, żeby odzyskać młodość na Florydzie. Polacy to inna rasa. Nadludzie…ale czemu ja boję się?
Bo nie mam spadochronu? Doświadczenia? Bo nie potrzebuję pieniędzy tak, jak oni? Odpowiedź przyszła sama: bo chcę żyć. Ciekawe. Jak zacząłem skakać nie chciałem. Byłem zakochany w kobiecie, której nie mogłem mieć. Było mi wszystko jedno. Wyzywałem los, drwiłem z niebezpieczeństwa, byłem młody, życie nabiera wartości tak, jak wszystko, kiedy jest go coraz mniej.
Ziggi miał prawie siedemdziesiąt lat. Szczupły, kościsty. z nim miałem co noc siedzieć w powietrzu. Najpierw nic nie mówił, badał mnie wzrokiem, póżniej mówił ciągle bez ustanku, cały almanach życia Ziggiego, zaczął ostrożnie:
-Boisz się?
– Boję.
– Wysokości?
– Nie. Raczej nieostrżności.
– Pierwszego dnia wszyscy się boją.
– Jest noc.
– No tak, ale spać tu nie przyszliśmy. Dlatego zaczep pas kolego, bo fruwać.. to ty raczej nie pofruniesz.
Pochylił się i zrobił to za mnie. Odszedł na drugi koniec platformy:
– A nawet jakbyś spał, to lepiej być przypiętym.
***
-Co chcesz na śniadanie?
-Zrób mi tylko kanapkę do pracy. Jak zjem tak wcześnie, będę całą noc głodny.
Spojrzałem przez okno. Poświata księżyca nad jeziorem. Jezioro, aż po niewidoczne Michigan po drugiej stronie drżało żywą taflą miliona kropel drobnego deszczu
-Zawiń w folię.
– O której po ciebie przyjechać?
– O szóstej rano. Kończymy o piątej. Mrówki zaczynają łazić pod nami zaraz przed siódmą. W tych garniturkach i trampkach.
– Macie przecież jakieś zabezpieczenia.
– Pic na wodę. Brakuje tylko, żebyśmy poplamili kwasem kolnierzyk jakiegoś prawnika, albo zmiażdżyli łeb sekretarce wiadrem.
– Jak było wczoraj?
– Cyrk bezdomnych. Można napisać pracę doktorską z psychologii uzależnień. Jakaś małolata wyzywała faceta od Żydów i narkomanów. Póżniej przyjechała policja i ją zabrała. Była podpita, nie chciała oddać mu kluczy. On stał na chodniku i płakał. Byliśmy wtedy na drugim piętrze, prosto nad nimi. Koło tych dużych witraży. Ciągle coś się dzieje, a po pustym downtown strasznie niesie.
– Czemu nie napiszesz opowiadania o tym?
– Kiedy?
– Długo będziesz jeszcze tam pracował?
– Dwa tygodnie. Bezdomni wychodzą z kanałów i snują się, jak jakieś chore cienie. Downtown w nocy jest straszne. Czarni i narkomani. Pełno wariatów.
– Skończ wcześniej. Oni nie potrzebują cię do końca. Miałeś im tylko pokazać, jak reperować “limestone”‘
– Nie mamy pieniedzy.
– Pieniądze to nie wszystko.
– W Ameryce? Nie żartuj.
– Jedna na pewno ci wystarczy?
-Zrób też dla Ziggiego. On nie przynosi jedzenia. Nie będę samemu jeść.
Parę lat wcześniej marina, w której remontowałem jacht na rejs dookoła świata odebrała mi go za długi. Manager czekał na ten momemnt , bo wiedział, że mam nowy silnik i potrzebował go do swojego jachtu, który składał do kupy w hangarze po drugiej stronie rzeki. Czaił się, jak pająk na sieci.
Z powodu trzech tysięcy długu zabrali mi inwestycję wartą stu tysięcy. Jedna z rzeczy, którą zdążyłem zabrać z jachtu był sztormiak, w którym pięć razy zrobiłem Mackinac rejs. Teraz był zbawieniem. Powoli wszedłem w “kondona”, wziąlem kanapki i Agnieszka zawiozła mnie na mój rejs w powietrzu dookoła celganego słupa z początku dwudziestego wieku, monumentalnej budowli z czasu kiedy po drugiej stronie oceanu rodził się mój ojciec. Była pierwsza w nocy i to była pierwsza noc.
***
Hemingway nie przyszedł do mnie za pierwszym razem, ani za drugim. Za pierwszym razem byłem w jego domu z rodzicami, kórzy przylecieli z Warszawy i od razu wpakowałem ich znowu w samolot, w Saint Petersburg wypożyczyłem samochód i pojechaliśmy naokoło Florydy. Ojciec był już słaby, miał z powodu raka usunięte trzy płaty płuc, ale żył i absolutnie nie poddawał się. Widok ludzi w jego wieku na drogich jachtach, zadbanych i wysportowanych dodawał mu wigoru, pewności siebie. Matka zakochała się w kotach Hemingwaya, bała oceanu. Hemingway jednak nie przyszedł. Wtedy jeszcze tak bardzo nie liczyłem na spotkanie i wtedy jeszcze nie umarłem. Nie przeżyłem śmierci klinicznej, więc moje rozmumienie rzeczywistości było płytkie i trojwymiarowe, taka codziennie inna, kolorowa pocztówka na ścianie bezmyślności. Drugi raz nie miał znaczenia, bo odwiedziłem jego dom z dziewczyną, w której byłem tak zakochany, że odebrało mi zmysły. Docierały do mnie tylko jej usta, jej ciało, jej śmich. Nie widziałem poza nią świata, ani zaświata. Nic, To stało się za trzecim razem. Byłem już innym człowiekiem. Straciłem majątek, przeżyłęm swoją śmierć i z czasów świetności pozostała mi tylko dużo młodsza, niebywale piękna dziewczyna, którą objecałem istotom po drugiej stronie, że zostawię, jak ona na to będzie gotowa. Zdawałem sobie sprawę z tego, że pradopodobnie są to nasze ostatnie wakacje razem. Tak, definitywnie miałem, za dużo pięknych kobiet. Te sytuacje dobre i pożądane, z wiekiem zamieniają się w rany wspomnień.
Otworzyłem bramę i powoli zaczęliśmy wchodzić po schodach do rezydencji. Jeden z oprowadzaczy, wyraźnie homoseksualny przewodnik podał nam broszurę napisaną w wielu językach.
– Nie ładnie, chłopcy.
Usmiechnąłem się. Popatrzyłem wyzywająco na przewodnika.
– Co masz na myśli?
– Tyle języków i nie ma polskiej wersji.
– Uspokój się. Za dużo języków na świecie.
Zbył mnie.
– Hemingway szcześliwy nie jest. Urodził sie pod Chicago, kiedy w Chicago co czwarty mieszkaniec był Polakiem. Byłoby mu miło.
– Wy i te wasze problemy,
-Raczej wasze, nie nasze.
machnął ręką, popatrzył na mnie, jak na chuligana , za chwilę zagonił nas do pierwszego pokoju, w którym kilka osób czekało na następną turę obejscia rezydencji. Tłumaczył meble, tłumaczył obrazy, ksiązki, fotografie, tłumaczył Hemingwaya i ciągle spoglądał na moją dziewczynę z ciekawością, ale też jakąś zazdrością, że jest absolutnie pierwszo-planową obecnością w czasie zwiedzania, a nie on: zadbany i błyskotliwy erudyta. W jednej z sypialni na górze zaczął mówić o
“Pożegnaniu z bronią”
– Książkę tę napisał na podstawie swoich doświadczeń wojennych i z powodu miłości do pięknej Polki, która była jego pielęgniarką, kiedy został ranny
na froncie.
Po czym, jak aktor na scenie gwałtownie wykonał gest w kierunku mojej kobiety i patrząc mi w oczy powoli wydeklamował w kierunku zwiedzających:
– czego państwo mają przykład w naszym muzeum także, tak oto wygląda piękna Polka.
Wszyscy popatrzyli na Justynę, która potraktowała to jako żart, albowiem nigdy nie uważała się za cudo, którym bezsprzecznie była. Dlatego musiałem ją zostawić. Musiałem ją oddać w dobre ręce, żeby nie zmarnować jej życia. Zresztą wiedziałem o pielęgniarce Hemingeya , że w rzeczywistości była Austryjaczką z polskim nazwiskiem, ale jeżeli była piękna na pewno miała polskie geny, nie tylko nazwisko. Co ciekawe znałem paru Polaków w Chicago, którzy mieli te samo nazwisko co ona. Z południa.
Zbliżaliśmy sie do ostatniego pokoju i zaczęła mnie nurtować myśl, ze moje przeczucia o spotkaniu z Ernestem się nie sprawdzą, ze nie jestem gotowy, aby odczuć mojego idola, mojego guru od wczesnej młodości. Ostatnia książka, jaką przeczytałem w Polsce przed opuszczeniem kraju były “Zielone wzgórza Afryki”. Atmosfera tej powieści pogrążyła mnie w świadomości przemijania i teraz wiele lat później, opanował mnie smutek, że życie tutaj jest pułapką, w której on wtedy był, a teraz jestem ja. Pułapka odchodzenia, wycofywania się z życia.
Wyszliśmy na dziedziniec. Słońce miało temperaturę tropikalnego zmierzchu, czerwone i łągodne, którego promienie zawijały sie naokoło liści palm i łagodnie już opadały na nasze twarze. Przewodnik zamknął za sobą drzwi i stojąc na podwyższeniu tarasu znowu z teatralnym gestem zaanonsował:
– a teraz zapraszam wszystkich do pracowni.
Wskazał na mały domek, przypominający piętrowy garaż kilkanaście metrów od rezydencji. Weszliśmy powoli po skrzypiących schodach i jak tylko zostały otwarte drzwi ujrzałem go. Nie był ludzką postacią lecz ludzką formą światła, telepatycznie mówiącego światła, które widziałęm i słyszałem tylko ja, podszedł do mnie:
– Jestem zaszczycony twoją obecnością.
Byłem w szoku i że przyszedł i z powodu tego, co powiedział.
Zauważył błogość mojej duszy, która dosłownie rozpłynęła się w uczuciu szczęścia i wzruszenia.
– To prawda. Jestem zaszczycony, że mogę cię gościć.
– Czemu tak mówisz?
– Wiem, co mówię.
-Nie zasłużyłem na nic takiego.
-Wiedz, że przyszedłem specjalnie dla ciebie. Wiedz to.
Odsunął się w kąt pokoju, w którym jakby wcześniej czekał i zamienił sie najpierw w mały świetlny punk, po chwili zniknął.
-A jednak jest-
Jeżeli dusza może się rozpierać, moją duszę rozpierała wdzięczność, że chciał mi pomóc.
***
Rozkład jazdy był prosty. Przez pierwsze trzy godziny pracowaliśmy, żeby następne trzy godziny wisząc na ścianie rozmawiać i odpoczywać. Dwie godziny przed oficiajnym końcem pracy zjeżdżaliśmy na dół i rozjeżdżaliśmy sie do domów. Trzy godziny wystarczały, żeby wyrobić dzienną normę mycia i reperowania fasady z kamienia. Chłopaki szybko załąpali reperację żywicą epoksydową i nie pozwalali mi zhańbić się dłubaniną. Robili wszystko sami.
– Co robiłeś w Polsce? Ziggi usiadł na wiadrze, zapalił papierosa i patrzył na mnie czekając na odpowiedź.
– Przed samym wyjazdem? Byłem dziennikarzem.
– A ty?
– Z wykształcenia czy co robiłem?
– No tak, ja z wykształecenia jestem technik elektronik specjalność telekomutacja, ale byłem dziennikarzem.
– A ja zbierałem długi…i z wykształcenia, no i to robiłem.
zaśmiał się.
-Całkiem dobry zawód. Wchodziliśmy do mieszkania, przywiązywaliśmy gościa do krzesła i dusiliśmy go ulubionym krawatem.
Ziggi czekał na moją reakcję, ale potraktowałem to , jak coś absolutnie normalnego, żeby powiedział mi więcej.
– Czekasz na więcej?
– Tak.
– Nie przejmuj się, to najczęściej byli szmaciarze, którzy zasłużyi na to. Czasami trzeba było posadzić żonę na przeciwko, żeby się dogadali, gdzie są pieniądze.-
– Długo to robiłeś?
– Długo, ale się skończyło. Weszły prawa, nowa policja. Trzeba było wyjechać.
Mówąc to zapadał sie w jakichś chorych emocjach, jakby ciągle to przeżywał.
Wyrzuty sumienia? Schiza dręczenia ludzi?
– Popatrz, dupczą się.
Wskazał reką na jedno z okien budynku po drugiej stronie ulicy, szklarni dla mrówek, z oknami od podłoghi do sufitu. Robili to przy zapalonym świetle.
Po paru minutach mężczyna wyszedł nagi z sypalni, wrócił, wtedy ona wyszła, też naga. ale otyła. Pewnie brali prysznic jedno po drugim, znudzeni już sobą.
Miała na sobie dwa ręczniki, kiedy pojawiła sie znowu ,on już spał, zdjęła je, wydawało mi się, ze popatrzyła w naszym kierunku i zgasiła światło, ale miałem wrażenie. że chodzi jeszcze po sypialni. Byliśmy bardzo blisko, może dwadzieścia, trzydzieści metrów od nich. Oni mieli seks ze sobą, my z budynkiem.
– Dobra, zjeżdżamy. Wystarczy tych atrakcji, Piąta rano.
Ziggi podszedł do elektrycznego silnika i zaczął majstrować przy przycisku, żeby go uruchomić.
– Poczekaj, zjemy jeszcze – wyjąłem kanapki i podałem mu jedną
– salceson i swiss-
Wziął.
– Było dupczenie, to trzeba zjeść.
zdjał rękawiczki. i przeżegnał się, ale bardziej, jako żart.
– No to amen.
***
Inzynier oparł się o ścianę , po chwili odskoczył, jak opażony, klnąc i zdejmując gwałtownie kurtkę. Ziggi miał właście zapuścić motor, ale zrozumiał powagę sytuacji i odczekał, aż inżynier znajdzie nas wzrokiem. Ten zaczął szybko iść w naszym kierunku wymachując kurtką.
Ziggi popatrzył na mnie uśmiechnięty: Dziennikarz, będziesz miał pracę za chwilę. Po to cię Heniek zatrudnił, żebyś gadał.
-Rozmawiałeś z nim już?
– Kiedyś przyszedł i narzekał, że ludzie z muzeum,mają wodę na eksponatach, bo witraże przeciekają, jak płuczemy wodą.
-Jak się skończyło?
– Udaliśmy, że nie mówimy po angielsku
-Zróbmy to znowu.
– To zadzwoni do Henka i Heniek będzie miał pretensję. Załatw to teraz.
– Co to za muzeum?
– Chuj wie, ale coś poważnego, bo przyszła komisja robić dochodzenie.
Przypomniałem sobie, jak wiele lat wcześniej pracowałem przy budowie kolejnej lokalizacji Muzeum Pokoju w Chicago. Na całej budowie była tylko jedna frima amerykańska, tak więc całe muzeum tworzyli Polacy. Wygnańcy z najbardzie zniszczonego kraju drugiej wojny światowej budowali Muzeum Pokoju w kraju odpowiedzialnym za sfinansowanie Hitlera i postawienie Europy w ogniu. Na samym końcu budowy któryś z Amerykanów przejechał palnikiem po czujniku automatycznego gaszenia pożaru i zalało cały budynek.
Polacy się śmieli, Amerykanie szaleli i przestraszeni domagali zapłaty wiedząc, ze wisi na włosku. Bog przemówił swoim językiem. Potop za perwersje.
Inżynier był wysokim, chudym mężczyzną w okularach i w brudnej teraz kurtce.
– Dlaczego nie ogrodziliście tamtej ściany? zaczął bez ogródek…przechodnie zniszczą sobie ubrania.
Odczekałem chwilę…
– Przechodnie przechodzą. Tylko bezdomni opierają się o ściany.
– W kontrakcie macie zaznaczoną konieczność odgradzania od publiki tej części budynku, nad którą pracowaliście ostatniej nocy.
– Tak, ale jest dopiero piata rano. Kończymy o ósmej. Wróć o ósmej. Mamy jeszcze godzinę pracy na ścianie i póżniej będziemy wszystko zabezpieczać.
Odszedł, zaczął robić zdjęcia. Po paru minutach podszedł do nas znowu
– Ile jeszcze dni planujecie robić zachodnią elewację?
– Nie wiem, tak długo, ile to weżmie, ale będziesz pierwszym, któremu powiemy, jak skończymy.
– Tydzień?
– Tydzień nie, ale koło siedmiu nocy.
Popatrzył na mnie zły. Chciał coś powiedzieć, ale ugryzł się w język i zamierzał odejśc. Wyciągnąłem rękę, myślał, że chodzi o uściśnięcie dłoni…
Wskazałem palcem na aparat w jego ręku. Zmieszał się, schował dłoń.
– Zrób nam pamiątkowe zdjęcie.
Objąłem Ziggiego ramieniem i odprawiłem najbardziej turystyczny uśmiech możliwy na robotach w sercu Chicago. Inżynier z początku podniósł aparat, ale gwałtownie opuścił.
– Myślałem, że zrobisz nam zdjęcie do Muzeum w tym budunku.
– To Muzeum Amerykańskich Pisarzy. Na pisarzy nie wyglądacie.
– Fakt. Amerykańskim pisarzem raczej nie jestem.
———————————-
Deszcz powoli zimnem zrywał nam ciarki z pleców. Sztormiak nie wystarczał. Wziąłem dwa plastikowe worki, wyszarpałem dziury na glowę i ręce, założyłem jeden na siebie, szturchnąłem Ziggiego:
– Trzymaj, skończymy te szpary pod ostatnim witrażem i spadamy,
Popatrzył na mnie z uśmiechem:
– Pięknie… zapakowani na amerykański pogrzeg. Jeszcze tylko kartonowe pudełko i do pieca.
– Nie było śniadania w łózku, nie będzie pogrzebu. Ja jeszcze stąd nie schodzę.
– To nie od ciebie zależy. Z kobietami jest tak: myjcie się dziewczyny, bo nie znacie dnia, ani godziny. Z nami jest podobnie. Chodź zapakowany, bo nie wiadmo co ci strzeli do głowy. Widzisz co robią na Ukrainie.
– Tu jest nie lepiej.
– Zobaczymy. Jadę za tydzień do Polski, będziesz to kończył z kimś innym.
-Po co tam jedziesz?
-Serce mi pada. Muszę się leczyć. Tutaj mnie wykanczają, tam mnie leczą, żebym wrócił na na parę lat robót więcej.
– Ile masz lat, Ziggi?
– Za plecami wszystko co ważne w życiu. Ty masz jeszcze czas, zdążysz na drugi pociąg, ja nie.
Usiadł na wiadrze i zapalił papierosa, Nie zgasił zapalniczki, tylko podstawił ją pod metalową poręcz platformy i patrzył, jak ślady epoxy z naszych rąk chwytają ogień i tańczą niebieskim płomieniem. Cienka nić ognia powoli rozprzestrzeniała się po poręczy.
– Dlatego sznury platformy muszą być stalowe, zeby w przypadku ognia na platformie nie złapły ognia. Zaciągnął się :
– Znasz ten dowcip? Żyd, Ukrainiec i Polak złapali złotą rybkę i nie chcieli jej wypuścić, ale im obiecala, że spełni ich życzenia…no i Żyd mówi pierwszy:
“Chciałbym, zeby powstało państwo tyko dla Żydów, bezpieczne, w ciepłym klimacie, nad morzem i żeby wszyscy Żydzi z całego świata się tam wynieśli, mieli swój dom i modlili się do Jahwe cały dzień”.
Rybka mrugnęła okiem i już…na mapie pokazał się Izrael w Palestynie.
Żyd się ucieszył. Ukrainiec popatrzył na Izrael na mapie i mówi”My chcemy dokładnie to samo, wolny kraj, tylko dla Ukrainców i żeby wszyscy Ukraińcy tam wrócili z całeg świata i już tam zostali i modlili się do Bandery”.
Rybka machneła ogonem i na mapie pokazała się Ukraina od Polski do Rosji.
Popatrzyła na Polaka, Polak na rybkę, podrapał się po głowie:
-Wiesz rybko, w takim razie, tak naprawdę, już nie mam żadnych życzeń.
Ziggi musiał być koło siedemdziesiątki, chudy, kościsty, mięsisty, ze zmarszczkami na twarzy, jak Samuel Beckett, wyjatkowo męski, jak na swój wiek i w wyglądzie i w mowie. Wydawał się być zawsze naładowany jakimiś brutalnymi emocjami, które fenomenalnie tłumił, ale one tamy były, gotowe wybuchnać w przypadku konfrontacji. Wyrzucił kiepa na ulicę, wstał.
– Jadę sprawdzić czy Polska jest już dla Polaków. Ostatnio, jak byłem była dla wszystkich tylko nie dla Polaków.
– Nie sądze, Ziggi. W Europe żaden kraj nie jest dla Europejczyków. Polska jest pod okupacją, Niemcy, Francja, Szwecja…kołchoz.
– Mam dom na południu, blisko do szpitala, trochę rodziny. Ty masz rodzinę w Polsce?
– Tak, genetycznie, po krwii. Zero komunikacji. Chorzy ludzie.
– To samo u mie. Wolę nie spotykać. Zapłacę lekarzom, pochodzę po górach, może Chorwacja i wracam do Heńka głupa strugać na “skefie”. Dobra, Jedziemy pod ostani witraż i do domu.
Odpieliśmy platformę od ściany i zaczęliśmy zjeżdżać pod parapet witraża. Woda strumieniami płnęła po scianie i oknach. Tyle bym dał, żeby to były fale Pacyfiku, a nie strugi zimnego deszczu w Chicago. Nawet bezdomni zniknęli z szachowniy ulic pod nami i jak szczury pochowali się w norach podziemnego downtown. Nieprawdopodbne, jak woda może być tak podobna,a nasze odczucie o niej tak różne. Pod prysznicem wodzie dziękuję, tutaj ją przeklinałem.
Od dziecka prześladowały mnie dwa zjawiska w kulturze amerykańskiej. Wojna w Wietnamie i Hemingway. Pierwsze z nich uderzało w moją podświadomość, drugie było świadomym wyborem określonego stosunku do świata. Brawurowym wyzwaniem świata na pojedynek.