Szmaciarz /Ragman

Siedzieliśmy na wersalce. Jego ojciec wszedł bez słowa i usiadł przy biurku nie patrząc na żadnego z nas. Nasza rozmowa ucięła się. Zaskoczony, nie rozumiałem ani młodego mężczyzny obok mnie, ani tego dziwnego ojca. Jeden zamiast zapytać się czy jestem głodny, przez pół godziny czytał mi swoje wiersze, drugi usiadł bokiem do nas i milczy, napięty, jak bokser przed walką.
Za oknem gdańska starówka zaczynała jarzyć się światłami nocnego życia. Zmrok zapadał szybko. Zdezorientowany zapytałem:
– Idziemy na miasto?
– Poczekaj chwilę.
Zacząłem się zastanawiać na co mam czekać. Siedzę ze znajomym ze studiów w jego pokoju, w pięknym mieście, do którego dopiero co przyjechałem pociągiem z miasta oddalonego o pół dnia jazdy, głodny i zmęczony i ciągle mam na coś czekać. Jego ojciec siedzi nieruchomy i zamarły,  słucha nas, nie odzywając się.
– Masz herbatę? zapytałem.
– Mam, oczywiście.
Młody poderwał się i wyszedł do kuchni. Ale to jego poderwanie się, to było poderwanie kaleki, cierpiącego na brak koordynacji. Tak samo, było z mową, szczególnie, kiedy się zdenerwował. Zaczynał się jąkać i jedno słowo zabierało dwadzieścia prób, zanim zostało wykrztuszone.
Kiedy wyszedł do kuchni, ojciec odwrócił się do mnie.
– Nie przedstawił nas. Ja mam na imię Felix, a Ty?
– Robert.
– Długo go znasz?
Zdziwiło mnie, że mówi o nim w trzeciej osobie, nie używając jego imienia.
– Zaczęliśmy studiować razem trzy miesiące temu- odpowiedziałem.
Jego twarz stężała. Nie patrzył mi w oczy.
– Nie w domu. W domu jest córka.
Powiedziawszy to wstał i wyszedł.
Marian wrócił za chwilę z dwoma szklankami herbaty.
Zamknął za sobą drzwi, po cichu i powoli, jakby było to nielegalne.
– Ro…ro …rozmawiałeś z moim ojcem?
– Poznaliśmy się. To wszystko.
– Pytał się ciebie o co…..co….cooooooś?
– Nie rozumiem?
– Nieeee waaaażne.
Postawił z trudem obie szklanki na biurku, stanął koło okna.
– Piękny wieczór. Sta ..statek wycieczkowy zaraz będzie wracał do poooortu. Chcesz iść poo….pooglądać ludzi?
– Czemu nie? Chodźmy. W Warszawie tego nie ma.
Powiedziałem to, bo woda w herbacie była tak mętna, że odechciało mi się pić. Miała zapach i smak nawozu. Zresztą bałem się, że znowu zacznie czytać wiersze, męczyły mnie. Nie rozumiałem emocji, które trawiły jego poezję, a tym bardziej jego duszę i chore ciało. Krztusił się i ślinił, dostawał ataków niemówienia, niereguralnego oddychania.
– Jak wrócimy, akurat wystygnie- mówiąc to wstałem, żeby się nie rozmyślił.
Założyłem kurtkę i zastanawiałem się nad ogłuszającym ciężarem przebywania w tym domu.
Marian był kaleką i chyba, z tego powodu istniały jakieś zadrażnienia między nim, a ojcem. Miał silny charakter,  był uparty, inteligencją przewyższał całe to stadko owiec na studiach. Odwiedziłem go, bo dawno nie  widziałem morza i chciałem spędzić parę dni z daleka od Warszawy, w innym mieście, które dawało poczucie Zachodu bardziej niż stolica Polski. Za oknem ciągle parszywa morda komunizmu, ale w Gdańsku nie szydziła z życia tak bezczelnie, jak w Warszawie. Gdańsk żył, Warszawa była administracyjna, bezduszna, trzymana za pysk krótko. Deformacje marksizmu to był standard. Na naszych studiach,  na sześćdziesiąt przyjęć co roku, sześćdziesiąt miejsc  z góry rezerwowali dla dzieci komunistów. No i my.  Obydwaj mieliśmy teksty w gazetach, jako nastolatkowie i to nas odróżniało i połączyło. W całym tym szmacianym cudactwie zwanym dziennikarstwem na uniwersytecie, pełnym dzieci aparatczyków, komunistycznych bandytów, czerwonej arystokracji.
Przyszłe ‘elyty’.

Szliśmy powoli wzdłuż nabrzeża mijając spacerujących ludzi, zakochane pary i wracających późno z pracy.
– Ostatni raz byłem tu żaglowcem, na rejsie, na “Zaruskim”. Gaff ketch.
– Co to jest Gaff Ketch? Zapytał udając zainteresowanie.
– Rodzaj ożaglowania. To trzydziestometrowy żaglowiec szkoleniowy.
– Wielu was było?
Oprocz nas dwóch i trzyosobowej załogi  piętnaście dziewczyn ze studium dla przedszkolanek. Marian, czy ty wiesz co to jest raj?
– Długo się znaaaaliście? zapytał.
– Z kim?
– Z koooolegą.
– Od dziecka. Razem chodziliśmy do podstawówki.
Uniosłem rękę, żeby mu wskazać miejsce.
– Staliśmy tam, zaraz za Żurawiem. To była jedna z najpiękniejszych nocy w moim życiu. Spaliśmy na deku zwinięci w śpiworach, żaglach. Ja między dwoma najpiękniejszymi dziewczynami. Ech, ale byłem głupi.
– Cze…Czeeemu?
– Czemu? Bo nic nie było. Obie piękne, przytulone.
Marian odwrócił się i zaczął patrzeć na statek wpływający do portu.
– Ile miaaaałeś laa..aat Robert?
– Osiemnaście. To było trzy lata temu. Czas leci.
Odniosłem wrażenie, że mnie nie słucha, tylko jest ciągle czymś zdenerwowany. Ojcem? Siostrą? która jak mnie zobaczyła nie przywitała się, bez slowa odwrociła i zamknęła w sypialni. Matka też wyszła do kuchni na mój widok i tam już została. Za zamkniętymi drzwiami.
– Toooo wycieczkowieeeec, o którym móóóówiłeeeem-
Światła statku odbijały się w jego okularach.
Poszliśmy w kierunku podstawianej rampy. Na pokładzie ludzie przygotowywali się do zejścia na ląd, ale atmosfera  zabawy wypełniała port. Światła, jak w karnawale, głośna muzyka, kobiety w strojach wieczorowych. Tego Warszawa nie miała. Innego świata. Warszawa tonęła w szarości: ponura, centralna i napięta bardziej niż Gdańsk. W Gdańsku czuło się powiew Zachodu, głównie z powodu Niemców i Skandynawów, co rozrzedzało atmosferę komunistycznego podbucia i codzienności trzymanej za mordę przez milicję. Przypływali na promach przez Bałtyk dla tanich kurew i taniego alkoholu. Komunistyczny stan wojenny parę lat wcześniej zrobił z Polski zdesperowany zaścianek, republikę bananową w środku Europy, w której nikt nie czuł się w domu oprócz mundurowych i wykorzystujących stan upodlenia narodu  zagranicznych hien i zboczeńców.
Usiedliśmy na ławce.
– Podobały ci się moo….oooje wiersze?
O Boże- pomyślałem – tylko nie to – Tak. Oczywiście.
– A który naaa…ajbardziej?
Nie wiedziałem co odpowiedzieć, bo żadnego nie pamiętałem.
– Ten, przy którym zamilkłeś.
Nie chciałem powiedzieć ten, przy czytaniu którego tak się zagmatwałeś w emocjach, aż odebrało ci mowę.
– Teeeen jest bardzo osobisty. O miłości – uspokoił się.
Odwrócił się do mnie i jego ręka powoli powędrowała z oparcia ławki na moje ramię. Spojrzał mi w oczy.
Zastanawiał się przez chwilę i nagle jego twarz stężała, oczy nalały ołowiem powagi i zmęczenia, wykrztusił:
– Roooo…bert, kochaaaam cię.
Zaczął głaskać mnie po głowie, napięty, błagający.
Spojrzałem mu głęboko w oczy.
– Marian, czy ty jesteś homoseksualistą?
– Taaa …ak.
Myślałem, że się porzygam. Wstałem i z góry patrzyłem na człowieka, który z zadarta głową, pokorny i przestraszony, umierał z oczekiwania, człowiek -kaleka, któremu ja, nie mogłem w żaden sposób pomóc. W żaden.

***
Z Bożeną uciekaliśmy na długiej przerwie przez boisko do piłki ręcznej. Mieszkanie moich rodziców było pięć minut od szkoły. Za którymś razem zrozumiała, ze tracimy niepotrzebnie czas na rozmowy i ceregiele, więc później, gdy tylko zamknęliśmy drzwi, zdejmowała sukienkę i pończochy, wchodziła do sypialni starszego brata, kładła się na plecach, rozstawiała nogi i dopiero wtedy zaczynała wysuwać swoje delikatne piersi spod stanika, nawet nie zdejmując bluzki, tylko ją rozpinając. Nigdy nie mieliśmy stosunku w czasie przerwy w szkole. Doprowadzałem ja do orgazmu ssąc jej łono, łechtaczkę, zupełnie ubrany, później całowałem absolutnie piękne i sterczące piersi, szyję, ramiona. Rumieniła się i spokojna, śpiąca, milczała. Nigdy nie starczało nam czasu na mój orgazm, ani kolejny dla niej.
Cała szkoła mi jej zazdrościła, głównie nauczyciele. Niektórzy wyżywali się na mnie za nią, szczególnie perwert od rysunku technicznego. Teraz wiem, po latach, że po prostu tak jak ja, znał się na kobietach i kochał te szczególne.  Jej sex-appeal i energia porażały od pierwszego spojrzenia. Podobna do jednej ze znanych piosenkarek, która była wtedy bożyszczem nie tylko ze względu na swoje piosenki i głos, Bożena nie dawała szans. Chciałeś ją mieć tylko dla siebie. Z wyglądu jednak piękniejsza, jak młodsza, udoskonalona siostra.
Pierwszy stosunek mieliśmy u niej. Najlepszy przyjaciel jej chłopaka zauważył nas przez przypadek i śledził.
Kiedy wychodziłem z nią z mieszkania, zaczął iść prosto na mnie wściekły, gotowy do bójki. Był straszy, wysoki, silnie zbudowany.
– Nie bój się go. On cię nie uderzy.
Nie bałem się, ale wiedziałem, że nie dam mu rady.
– Ma wyrok w zawieszeniu za pobicie.
To miało mnie pocieszyć. Dostać po mordzie przy dziewczynie, która cię kocha, za to, że cię kocha. Bałagan.
Miała rację. Prężył się i górował, wulgarnie pastwił, ale nie dotknął.
Szedł za nami do przystanku klnąc. Zapalił papierosa, wściekły wrócił w kierunku blokowiska.
Ona śmiała się. Szesnastoletnia dziewczyna, która już wtedy wytresowała swojego starszego chłopaka i jego kolegów.
Wyraźnie dominowała w związku. Tym bardzie podobało mi się, jak milkła i przytulała się w czasie orgazmu. Dziecko. Jej chłopak dowiedział się tego samego dnia. Płakał absolutnie bezradny. To był jej świat. Jej życie. Jej wola.

***
– Robert, Robert chodź do kuchni, chodź tu do mnie. Ratuj swojego profesora.
Śmiech.
Jego głos i jego śmiech to było jedno. W jego życiu wszystko było żartem, ja też. Wszedłem do kuchni. Siedział opierając oba łokcie na stole, głowa w dłoniach, patrząc na kieliszek.
– Zobacz, jak się do mnie uśmiecha ten maluszek.
– Daj spokój Grzesiek, nie pij już.
– Chcesz wietnamskiej wódki?
– Nie.
Wiedziałem, że próbuje mnie upić. Nie chciałem, żeby znowu się podwalał do mnie. Jak był pijany nie panował nad tym. Przestawał być nauczycielem i kolegą, zaczynał być  klaunem.
– Przywiozłem z Wietnamu na specjalną okazję.
– Za maturę już piliśmy, za egzaminy na studia też. Może skończmy.
– No to żeby zapomnieć o tych psach.
– O jakich psach?
– Ja tam pojechałem, oni mają to święto i jedzą psy. Pisać artykuł z czegoś tam, a te psy wiedzą i całą noc przed zarznięciem wyją. Jak wściekłe. Ja piszę, one wyją. Idę spać, wyją, budzę się, wyją. Napij się ze mną, bo będę wył.
– Nie chcę.
– No to usiądź i porozmawiaj, bo cię obleję po maturze…wódką cię obleję i zliże.
– Grzesiek, idź spać, odbija ci.
– Wiesz, że wyrzucili mnie z pracy?
– W gazecie?
– Nie, w szkole.
– Jak to?
– Nie pracuję już w szkole, ale to nie ma znaczenia, bo jest po maturze.
– Czemu?
– Za ciebie.
– Nie rozumiem.
– Powiedziałem, że to ja napisałem te artykuły.
– Po co to zrobiłeś?
– Bo nie daliby ci zdać matury. Na szczęście nie przyszło im do głowy, że ty je mogłeś napisać. Darli mordy na mnie.
Mówił o artykułach, które dawałem do szkolnej gazety. Wściekli się, zamknęli gazetę. On zaniósł je do znajomych w jednej z warszawskich czerwonych brukowców, takie było moje zdanie o nich, czerwona zaraza.
Wtedy pokłóciliśmy się.
– Nie chcę, żeby mnie puszczali w tej gazecie.
– Gówno wiesz. Tam zaczynali najwięksi polscy dziennikarze. Łącznie ze znanymi anty-komunistami dzisiaj.
– Nie można było mnie uprzedzić?
– Po co?
Zrobili z nich felietony. Jeden na tydzień. Zaproponowali pracę. To on kazał mi pisać pod pseudonimem podobnym do swojego. Doprowadził ciało pedagogiczne do szału. Uczył w szkole, bo lubił patrzeć na młodych chłopców, drażnić i edukować na mężczyzn.
Nigdy nic głupiego nie zrobił. Ze mną się zaprzyjaźnił. Był zazdrosny o Bożenę, ironizował, ośmieszał najpiękniejszą w szkole. Męczył strasznie przy całej klasie,  jak inni. W końcu musiała zmienić szkołę. Na mniej techniczną, gdzie było więcej kobiet. Któregoś dnia spotkałem go na Starym Mieście. Poszliśmy na tani obiad, bo nigdy nie miał pieniędzy.
– Dlaczego pan tak męczył Bożenę, panie profesorze?
– Dlaczego? Bo była głupia. Mów do mnie Grzesiek.
– Jakie to ma znaczenie? W tym wieku każdy jest głupi.
– Zasługujesz na kogoś lepszego. Kogoś na twoim poziomie.
– Tego nie wiem.
– Posłuchaj, jak poznasz następną dziewczynę, przedstaw mnie i powiem ci, czy jest warta zachodu. Nie marnuj życia, młodości, na durniów. Ja zmarnowałem, ale ja żyję w innym świecie.
– W jakim świecie?
– Jestem pedałem, młody człowieku. Pedałem. Nie chcesz być pedałem, uwierz mi.
Był dwanaście lat starszy ode mnie. Brzydki, inteligentny, zawsze albo radosny, albo w depresji. Teatr skrajności.
– Nie mów w szkole, bo cie zgwałcę.
Śmiech. Poklepywanie po plecach.

***
Zawody karate odbywały się w szkole przy hucie. Na ważeniu okazało się, że o ćwierć kilo przekraczam limit.
– Jak zdejmę kimono będę w sam raz. Legalny.
Człowiek od ważenia podszedł do komisji, zgodzili się. Byłem najcięższy w swojej kategorii. Starałem się nikogo nie znokautować, bo nie chciałem zamieszania. Dostawałem te niezdary, a czekałem na tego najlepszego, który był podobny do mnie i trudny, bardzo dynamiczny, atakował całymi kombinacjami, jak w zapasach . W drugiej walce ośmieszyłem innego, który był cichym faworytem, skakał, jak piłka pingpongowa od kopnięć, bo z nim nie mogłem sobie pozwolić na żarty. W ochraniaczach można prać, więc prałem go bezlitośnie.
Jego trener wściekł się, zrobił komisji awanturę. Zważyli mnie znowu. Ćwierć kilo za ciężki. Propozycja rozebrania się do naga i ponownego ważenia nie przeszła. Kimono było już zupełnie mokre, na pewno ważyło kilogram. Nie zdyskwalifikowali mnie, ale przerzucili do wagi super ciężkiej i byłem w niej najlżejszy. W pierwszej walce dostałem Grubego, oczywiście najcięższego. Na obozie w lato prałem go, aż zdychał, ale tu były ochraniacze. Ile czasu można tłuc górę tłuszczu i nie paść? Pierwszą rundę wygrałem. Drugą przegrałem, trzecią przegrałem. Obie na punkty. Postanowiłem go otłuc na jakimś zgrupowaniu za karę, ale tu musiałem się zgodzić z werdyktem.
Już następną przegrał z kimś, kogo oklepałbym po głowie nogami nie potrzebując rąk. Przyszedł po walce, żeby się przeprosić, za to, że go nie pobiłem.
– Zły jesteś, co?
– Zrozpaczony- odpowiedziałem i popatrzyłem na niego, poczciwinę, jak na brata. Przejął się chyba.
– Nie jestem, żartuję -rzuciłem i to była prawda.
Miał opuchnięty policzek i pękniętą wargę.
– To ja?
– Nie. Ten drugi.
– Szkoda – zaśmiałem się.
On też się uśmiechnął.
– Jedziesz na zgrupowanie w zimie?
– Nie mogę – odpowiedziałem – uczę się na egzaminy na studia.
– No tak i dziewczynę masz fajną. Szkoda czasu.
– Jaką dziewczynę?
– Tamtą.
Wskazał na postać stojącą przy drzwiach do hali.
– Wychodziła z siebie, jak walczyliśmy – dodał.
Wstałem z ławki.  Była tęższa i nie lśniła, już nie biła z niej energia młodego bóstwa, które niedawno jeszcze kochałem.
Podszedłem.
– Co tu robisz?
– To moja szkoła teraz, tu przeniosłam się z technikum i ty tutaj… rozbijasz się.
– Tak. Ja. Dostaję łomot. Masz czas?
Nie widziałem jej dwa lata. Nawet nie pamiętałem, jak skończyliśmy ze sobą. Ostatni raz chyba na przystanku, odprowadziłem ją na autobus, a później nigdy nie było czasu. Mieszkaliśmy na przeciwległych końcach Warszawy.
Miałem dużo zajęć. Karate, zapasy, języki. No i ona miała chłopaka.
– Co z tym zrobimy? – zapytała.
– Z czym?
– Spotkaniem.
Przed zawodami biegałem po schodach z parteru na trzecie piętro, żeby zrzucić wodę i mniej ważyć, później wziąłem prysznic w jednej z łazienek. Teraz na wyższych piętrach wszystko było pogaszone. Ciemne.
– Na górze jest prysznic- ująłem jej dłoń.
– Wiem. W damskiej czy męskiej?
– W damskiej.
Pocałowałem ją delikatnie w usta i odszedłem.
Spakowałem rzeczy do torby, pożegnałem z trenerem. Nie był przejęty tak, jak i ja. Spokój.
– Mogłeś być mistrzem Warszawy, w każdej kategorii.
– Zagoi się.
– Szkoda, że trafiłeś na Grubego w pierwszej walce. Nie doszedł nawet do finałów.
– Marek, wszystko jest OK, przejdzie mi.
– Jasne.
Nie myślałem już o zawodach. Nie było na nich mistrza Polski, który był jedynym dla mnie wyznacznikiem, szczytem wartym zachodu. Dowiedziałem się o nich przez telefon dzień wcześniej i na nic nie liczyłem, wszedłem na matę z biegu, oderwany od książek, nieprzygotowany.
Teraz myślałem już tylko o Bożenie.
Zdziwiło mnie, że nie zapaliła nigdzie światła, tylko kąpała w zupełnej ciemności. Naga.
Zdjąłem kimono, wszedłem pod prysznic, ukląkłem, żeby dostać się ustami do jej łona.
– Nie – szepnęła -Teraz ja-.
Ona uklękła.
Była dojrzałą kobietą mimo, że miała osiemnaście lat. Po tym, jak miałem orgazm, całowała mój brzuch, uda, zaciskała dłonie na moich pośladkach. Tuliła do bioder.
– Jesteś jeszcze z nim? – zapytałem.
– Jesteśmy zaręczeni.
Jej chłopak miał dwadzieścia pięć lat. Był mniejszy ode mnie i mniejszy od niej. Zawsze modnie ubrany karakan. Nic specjalnego.
– Dlaczego z nim jesteś?
– To już pięć lat. Od dziecka. Jego ojciec ma dom pod Warszawą, pieniądze, wrócił z Ameryki.
– Myślałem, że go nie kochasz?
– Nie kocham.

***

Mały, łysy, wreszcie się odważył.
– Można? – zapytał udając pewność siebie. Sztywny i karłowaty.
– Można – odpowiedziałem.
Inni udawali, że go nie obserwują, ale kręcili się na krzesłach i spoglądali na nas, jakby zwieracze nie dawały rady sraczce z podniecenia. Tylko barmanka, jedyna kobieta, spoglądała na mnie z politowaniem, na nowego, ale i wstrętem.
Od razu nie lubiłem tego miejsca. Bałem się ich, tak, jak oni bali się mnie. Mały, łysy zaczął łagodnie.
– Nigdy cię tu wcześniej nie było.
– Nie.
– Czemu tu przyszedłeś?
– Nie wiem. Sam się zastanawiam.
– Potrzebujesz pomocy?
– Każdy jest samotny. Każdy potrzebuje pomocy.
Myślałem, że spadnie z krzesła. Aż go zatkało.
– Ile masz lat?
– Osiemnaście.
– Nie powinieneś tu samemu przychodzić. Masz ochotę pojechać do mnie?
– Nie. Musimy się lepiej poznać.
– Moje mieszkanie jest idealne do tego. Mam dobre alkohole, filmy. Jesteś z Warszawy?
– Tak.
– No to czego się boisz?
– Samotności.
Znowu zamarł i nie wierzył w swoje szczęście, ale zmienił taktykę.
– Znasz dowcip o kogucie i kurze?
– Nie sądzę.
Powiedział dowcip i sam się z niego śmiał. Nie zrozumiałem go. Chodziło o to, że kogut na farmie wolał zwalić konia z koniem, niż mieć seks z kurą. Coś takiego. Nabrałem do niego obrzydzenia. Jak się śmiał, pot zaczął występować mu na czoło, miał włosy w nosie, na nosie i był prawie łysy.
Mały i ciągle napięty, nie potrafił się rozluźnić.
Piłem już trzecią kolę i zachciało mi się szczać. Szczanie w knajpie dla pedałów nie jest łatwe. W tej szczególnie, bo nie było łazienki.
Trzeba było wyjść na zewnątrz, przejść przez ulice i w centrum miasta, na skwerku stała okrągła, metalowa rotunda z pomalowanej na zielono blachy i wzmocniona metalowymi słupkami, jak labirynt zrobiony z pojedynczej spirali, do którego wchodziło się z jednej strony, a wychodziło z drugiej, tym samym wejścio-wyjściem. Sikało się do okrągłej rynny wzdłuż ściany.
Kiedy kończyłem nagle wszedł za mną, było ciemno. Dyszał. Patrzył mi w oczy rozpinając spodnie i zsuwając je prawie do kolan i tak stał. Miał dużego członka. Patrzył na mnie z błaganiem w oczach.
Powoli odwróciłem się i zacząłem iść naokoło w kierunku wyjścia, myśląc, że jak pojawię się z drugiej strony, on będzie już ubrany i normalny. Nie był. Onanizował się, a w drzwiach stał inny mężczyzna z kawiarni, o wiele potężniejszy, blokując swoim ciałem wyjście i uśmiechając się do mnie. Oczekując przepychanki, zacząłem kalkulować, co zrobię, jeżeli ten duży spróbuje mnie złapać, zatrzymać. Nie bałem się, trenowałem zapasy i byłem niekoronowanym mistrzem obchodzenia przeciwników. Miałem doświadczenie, że więksi są łatwiejsi do obalenia, sztywni i powolni. Żaden z nich nie zaczepił mnie. Łysy się onanizował, duży tylko spoglądał to na mnie to na niego i głupkowato się uśmiechał. Na zewnątrz poczułem wolność podobną do wyjścia z więzienia. Nie zaczepili. Dobrze. Mogłem ich pozabijać. W głowie ciągle miałem to wydarzenie, kiedy wychodząc z basenów publicznych, lata wcześniej, zawolal mnie mężczyzna:
– Ej, chlopcze, Chcesz zarobić parę złotych?
– Tak.
Myślałem, że chodzi o wyrównanie żwiru na kortach tenisowych, albo przystrzyżenie trawy. Bylismy sami na bocznej uliczce duzego kompleksu spotrowego. Po basenach dzieciaki nigdy nie mają pieniędzy. Wzial mnie mocno za reke, co mnie zdziwilo i przestraszylo.
Odeszliśmy w park, później między gęste krzaki, nagle stanął i kazał mi obsunąć spodnie. Zrozumiałem, że jest to gwałt. Nikogo nigdzie nie było. Miałem jedenaście lat, on około czterdziestu.
– Chce ci się sikać?
– Czemu?
– Pytam to odpowiadaj.
– Tak.
Klęknął, zsunął mi spodnie, potem majtki, wsadził mojego zmarzniętego członka do ust i zaczął go ssać. Chciałem go zabić, ale zamarłem ze strachu. Jak nie zdążę uciec to mnie zgwałci i zabije.
Wyjął go z ust.
– Teraz sikaj.
Wsadził go znowu do ust i zaczął przełykać mocz. Głośno. Strasznie głośno.
Po drugiej stronie muru ktoś szedł, ale balem się krzyczeć.
Jak skończył, wstał i zapytał:
– Chcesz poczekać i zrobić to jeszcze raz? Dam ci więcej pieniędzy.
– Nie.
– Nie powiesz nikomu?
– Nie.
Wyszedł ze mną z krzaków na aleję przez park i szedł obok, aż minęliśmy kilka osób.
– Jesteś dobrym chłopakiem. Zasłużyłeś na to.
Dał mi dwadzieścia złotych i skręcił z powrotem w kierunku basenów, ja poszedłem na przystanek autobusowy cięższy o gwałt, cięższy o zboczenie. Martwy.
Dwadzieścia złotych wydałem na scyzoryk i baterie do latarki.

***

Z Andrzejem spotykałem się po zajęciach i szliśmy na kawę do małej restauracji kolo Uniwersytetu. Był wyższy, silniej budowy, brunet o pięknej twarzy i bardzo szczerym uśmiechu. Poznaliśmy się na wyjeździe do Wschodnich Niemiec z dziećmi wysoko postawionych komunistów, on był jednym z nich, ja na przyczepkę, dzięki układom. Z innej bandy, bo bandy komuny i antykomuny się przeplatały. Wdałem się w kłótnię z synem szefa ochrony Komitetu Centralnego partii komunistów. Wyglądał, jak Bob Dylan, tylko miał ciemniejsze włosy, bardziej kręcone, ale ten sam skrzecząco-chropowaty głos. Taka żydowska, pewna siebie pchła.
– Jak się tu znalazłeś?
– Nie twoja sprawa.
– Dowiem się. Jutro będę wiedział.
– Spierdalaj, szmato.
Mały, czarny Dylan chciał się rzucić do bójki i wtedy wkroczył Andrzej, większy od nas obu. Stanął między nami i spokojnie:
– Nic się nie dzieje, przestańcie pierdolić o polityce.
Wyprowadził mnie z pokoju. Tak się zaprzyjaźniliśmy i całymi dniami chodziliśmy na basen, albo robiliśmy pompki na korytarzu, rozmawialiśmy o historii, polityce, sztuce.
Żaden z nas nie dupczył Niemek. Wszyscy pewnie myśleli, że jesteśmy pedałami.
Jak się dowiedział, ze chce iść do szkoły teatralnej albo na dziennikarstwo, żeby dostać się później na reżyserię, z początku nie pomagał mi:
– Próbuj, ale tam nie ma miejsca dla ludzi z ulicy, a ty kolesiu, jesteś z ulicy. Przyjdź na prawo, pomogę ci.
On studiował prawo i nasze spotkania po powrocie do Warszawy były oswajaniem mnie z Uniwersytetem, do którego trudno było się dostać ludziom takim, jak ja, z ulicy, jak mówił. Przynajmniej na te wydziały, które ja chciałem.
Jego ojciec był szyszką w milicji, brat ojca, znanym i cenionym detektywem.

***

Kiedy wszedłem do mieszkania stała koło okna. Nie odwróciła się, nie powiedziała ani słowa. Skręciłem do kuchni, żeby nastawić wodę na herbatę, usiadłem na krześle.
– Długo jeszcze taka będziesz?
– Jaka?
– Jak teraz.
– Nie chcę, żebyś tam chodził.
– Wiesz dlaczego to robię.
– Nie chcę.
– Nie jesteś chyba zazdrosna?
– Jestem.
Wszedłem do dużego pokoju, gdzie wciąż nieporuszona patrzyła przez okno na zewnątrz. Słup goryczy. Objąłem ją od tyłu i zacząłem całować jej szyję, zaciskając dłonie na piersiach. Kochałem zapach jej włosów.
– Przestań.
– Aniu, nie wygłupiaj się.
– Śmierdzisz nimi.
Miała rację. W tych miejscach był dziwny zapach. Wszędzie ten sam. Potu, spermy, albo jakiejś choroby.
– Użyłem karuzeli po raz pierwszy. Może dlatego.
Odwróciła się do mnie. Wplątała jedną rękę w moje włosy, drugą w moją dłoń.
– Jesteś za młody na to.
– A na ciebie?
– Na wszystko. Mógłbyś żyć z kobiet, a tym bardziej z nich.
– Przesadzasz.
Powoli zacząłem zsuwać z niej, na biodra za duży, luźny sweter. Kochałem stanik, na którym, jak na tacy, spoczywały jej piersi.
– Daj.
– Nie teraz.
– A w wannie?
– Weź prysznic i przyjdę.
Czajnik zaczął gwizdać w kuchni. Wypletliśmy się z siebie. Ona usiadła przy telefonie.
Była prawie dwunasta w nocy.
– Dzwonię do twojej matki, że jesteś. Dobijała się sto razy. Idź się wykąpać.
Kiedy weszła, kazałem jej stanąć w rozkroku nad moją głową, wziąłem prysznic do ręki i strumieniem pieściłem jej łono. Później pociągnąłem ją na swoją twarz, zanurzyłem w nim język.
Po paru minutach pozwoliłem jej położyć się na moim miejscu, rozchyliłem jej nogi i zanurzałem się, znowu wpychając pod wodą w nią dłoń i język na zmianę.– Mogę już dać?
Uśmiechała się obezwładniona ekstazą, zupełnie oddana i pochłonięta miłością do mnie.
– Co powiedziała moja matka? – zapytałem.
– Żebyś już został na noc.
Zsunąłem ją niżej, pod siebie i wszedłem w nią.
Na moment przyszło mi do głowy, że to jeden z tych mężczyzn, którzy się dzisiaj mizdrzyli do mnie, pijani, trzeźwi, przystojni i obrzydliwi, każdy z nich odpychający.
Jak to jest w ogóle możliwe, żeby mieć z którymkolwiek z nich seks?
Te piersi na niej. Owoce. Zamiast tego owłosiona klatka i jęki samca. Wstręt.
Mieliśmy orgazm razem i czułem się, jak dziecko przytulane przez matkę, nie kochanek, więc wstałem z wanny. Wyprowadziłem ją za rękę i w ramionach zaniosłem do łóżka.
Zasnęliśmy obydwoje, znowu wtuleni w siebie, tak jak w wannie. Zawsze jednak, w pewnym momencie przebdzona,  odwracała się do mnie plecami.
Wtedy jej pośladki doprowadzały mnie do szału pożądania i wchodziłem w nią od tylu: w raj dojrzalej kobiety.

***

– Z tego robi się książka, a nie reportaż.
– Wszystko jedno.
Grzesiek zsunął okulary do czytania na nos i popatrzył na mnie.
– Nie musisz już więcej nigdzie chodzić. Ten materiał, który masz, w zupełności wystarczy. Pomogę ci go zredagować.
Popatrzyłem na niego.
– Co myślisz o Ance?
– Piękna kobieta. Piękna. Ile lat jest starsza?
– Dziewięć.
– Jesteś w w czepku urodzony, na prawdę wyjątkowa, wymarzona trzydziestolatka.
Miałem wrażenie, że się zmusza, że udaje.
– Nie do końca z tym czepkiem. Wolałbym pisać o niej niż o pedałach.
– To pisz, kto ci zabrania?
– Tak zrobię.
Grzegorz wyraźnie nie był zachwycony zmianą planów.
Żeby to ukryć, założył okulary i zaczął znowu czytać reportaż.
– Kochasz ją?
– Nie do uwierzenia.
– To pisz, ale zastanów się o co ci chodzi i pamiętaj, że zostały tylko dwa tygodnie do nadesłania tekstów.
– Zdążę. Chodzi o miłość do nauczycielki od szesnastego roku życia i tego, że trzy lata obydwoje czekaliśmy na siebie. Inaczej może poszłaby do wiezienia. Nie wiem, jak to działa. Musiałbym sprawdzić. Andrzej mi powie.
Grzegorz zdjął okulary. Patrzył mi w oczy.
– Z powodu AIDS, tekst o homoseksualistach jest na czasie. Ona jest ponadczasowa. Musiałbyś zostać Goethe, żeby napisać o niej.
– Zostanę.
Dziwnym zbiegiem okoliczności homoseksualistom zawdzięczałem bardzo wiele. Zawdzięczałem pierwsza dojrzałą rozmowę z nią. Wiedziałem co to znaczy być po drugiej stronie, być podrywanym, czarowanym, być obiektem pożądania. Zrozumiałem szczerość i manipulację. Nauczyłem się patrzeć w oczy i oczy czytać. Widzieć nagość intencji i intencji brud.
Po lekcji angielskiego, późno wieczorem pomogłem jej spakować książki i zanieść do biblioteki. Byliśmy zupełnie sami w całym gmachu.
Położyłem je na biurku i żadne z nas się nie spieszyło, a raczej każde z nas zwlekało.
Kiedy to zauważyłem, usiadłem przy okrągłym stole pod oknem i zapatrzyłem się na plac, gdzie powoli gasły światła biznesów.
– Widzisz te kawiarnie? zapytała.
– Którą?
– Tą z tym czerwonym neonem.
– Tak, czasami tam kupuje kawę.
– Nie chodź tam.
– Czemu?
– Tam młodzi mężczyźni sprzedają się za pieniądze.
– Wiem.
– Skąd?
– To tylko jedna z wielu. Nie uwierzyłabyś ile ich jest w tej okolicy.
Popatrzyła na mnie uważniej.
Usiadła obok. Blisko.
– Robert, czy ty jesteś homoseksualistą?
– Nie.
– Na pewno?
– Na pewno. Ale mam inny problem.
– Jaki.
– Kocham cię.
Opuściła głowę, jakby czekała na więcej.
– Co mam na to odpowiedzieć?
– Nie wiem.
Ująłem jej dłoń i zacząłem całować. Podniosła głowę, podniecona i szczęśliwa, próbująca ukryć to. Za późno.
– Przecież wiesz głuptasie, że też cię kocham.
– Wiem.
– Od czasu, jak pierwszy raz pocałowałeś moją dłoń.
Pamiętałem ten moment bardzo dobrze. Trzy lata.
Miała urodziny i paro-osobowa klasa wybrała, że ja wręczę kwiaty. Kupiłem niezapominajki i czekałem, aż wejdzie.
Nie była w ogóle zdziwiona. Wszyscy w szkole ją kochali i od rana powtarzała się ta sama sytuacja, co lekcję. Kwiaty, pocałunek w dłoń od najprzystojniejszego w klasie, życzenia, “sto lat”. Ludzie byli w różnym wieku, bo była to prywatna szkoła angielskiego, prowadzona przez Kościół Metodystów.
Przyszła moja kolej. Kiedy podała mi dłoń była pewna siebie i spokojna. Ująłem ją i patrzyłem na jej piękną skórę, szlachetne palce. Wsadziłem bukiet niezapominajek do kieszonki na klatce, dotykając jej piersi, powoli odwróciłem jej dłoń, rozchyliłem i pocałowałem jej wnętrze, ciepłe, pachnące.
Dotknięcie jej piersi i pocałunek zachwiały jej równowagą. Popatrzyłem w jej w oczy i widziałem, jak się płoszy, zdziwiona, ale i rozbudzona.
Trzy lata później, teraz, siedzę z nią w opuszczonej szkole. I właśnie wyznaliśmy sobie miłość.
– Po co tam chodzisz?
– Gdzie?
– Do tych klubów?
– Piszę reportaż o homoseksualistach, żeby dostać się na studia dziennikarskie bez egzaminów.
– Ale nie zostaniesz?
– Nie.
– Pewny jesteś?
– Zupełnie.
– Ukochasz mnie teraz?
– Tak.
– Jak mnie ukochasz?
Pociągnąłem jej rękę, aby wstała za mną.
Zadarłem spódnicę do góry i wsadziłem obydwie dłonie za rajstopy, zaciskając je na pośladkach.
Rozchyliłem je i tak trzymałem, po czym palcami powoli dotknąłem jej warg od tylu, powoli rozchylając je równie mocno.
Była zupełnie wilgotna, gotowa.
– Wytrzymasz?
– Co masz na myśli? – spytałem.
– Do soboty?
– Wytrzymałem trzy lata.
– Dobrze. To znaczy, że wytrzymasz.
Pocałowała mnie w usta, odsunęła moje dłonie od swojego ciała.
– Na pewno nie jesteś homoseksualistą?
– Na pewno.
– Tak piękni są tylko homoseksualiści.
– Na pewno.
– Naprawdę na pewno?
– Na pewno.
– Na pewno na pewno?
– Na pewno.

***

– Wchodź głupku – ponaglał mnie. Miałem stres. Aplikować o pracę w najpopularniejszej audycji radiowej, której słuchała cała Polska z biegu, jakbym kupował znaczki pocztowe w kiosku. Ktoś im powiedział o mnie i kazali przyjść. Zrobili próbę głosu, dykcji, wymowy. Poznałem dwóch najlepszych radiowców godzinę wcześniej, teraz szedłem do jakiegoś kierownika na ostateczną rozmowę.
Artur pomagał mi. On już się załapał jako student, ja miałem być drugi.
Nacisnąłem klamkę i wszedłem do biura człowieka od mojego radiowego życia i śmierci.
Siedział uśmiechnięty, kiedy nagle skulił się i zrobił cały czerwony. Mały, łysy z kawiarni dla pedałów.
Myślałem, że padnie trupem. Wiedział, że przyjdzie student, ale zamarł na mój widok. Po chwili wyszeptał:
– Idź stąd i nie wracaj.
Spokojnie popatrzyłem na niego, uśmiechnąłem i wyszedłem. Cały ciężar spadł ze mnie i miałem wolność z powrotem.
Może radio nie jest dla mnie.
Artur czekał na zewnątrz. Wysoki, jak koszykarz, pochylił się:
– Wiedziałem, że będzie szybko. Ale nie tak szybko.
– Wyrzucił mnie.
– Niemożliwe. Czemu?
– Długa historia.
Poszliśmy do stołówki piętro niżej. Minęło pół godziny.
– I tylko dlatego cię wyrzucił?
– Może dla niego to dużo.
– Przecież wszyscy wiedzą, że jest pedałem. Zaraz wrócę.
Po kilkunastu minutach był z powrotem. Nie wiedziałem co mu powiedział, ale wrócił zdrnerwowany.
– Idź do niego.
Wstałem od stołu.
Znowu mały, łysy.
– Nikt ma nie wiedzieć, nikt. Rozumiesz?
– Rozumiem.
– Nikt nie wie, że jestem homoseksualistą.
– Oczywiście. Ja to rozumiem.
– Rano będzie przyjeżdżała po ciebie taksówka, o szóstej. Musisz być gotowy. Najpierw zobaczysz co się tu dzieje, a później damy ci jakiś reportaż do zrobienia. Albo sam wymyślisz. Zacznij myśleć.
– Dziękuję.
– Ja też ci dziękuję. Idź już.
Szedłem długim korytarzem na drugi koniec budynku, do wyjścia. Artura już nie było. Przepadł.
W jednym z biur po drodze, poznany wcześniej dziennikarz – gwiazda  rozmawiał ze swoją dziewczyną przez telefon po francusku. Ręką dał mi znak, żebym wszedł i usiadł. Ogromny skórzany fotel,  zapachniało wielkim światem. Półka wyżej. Ze szmatławca do audycji radiowej nadawanej na cały kraj, której codziennie rano słuchały milony ludzi.
Czułem ulgę, w mojej głowie zamieniłem Moskwę na Paryż.

***

– To niemożliwe.
Zaraz jak to powiedziałem, zamarł i cierpiał. Cierpiał, jak najbardziej cierpiący człowiek na świecie. Z miłości. Nieuleczalnej i nieuleczalnie bolesnej.
To było absolutnie niemożliwe. Ja i on.
Raz w życiu tylko podobał mi się mężczyzna seksualnie. Przez pięć minut. Jeden z moich najlepszych kolegów, prześmieszny, kobieta by powiedziała przecudowny, przystojny, strasznie zdolny, żydowskiego pochodzenia.
Przez te pięć minut patrzyłem na niego oczami zaczarowanej kobiety i zrozumiałem, że mężczyznę da się kochać tak, jak mężczyźni kochają kobiety. Zacząłem zauważać jego wargi, oczy i gwiazdy w tych oczach. Na szczęście uczucie przeszło, nigdy nie wróciło.
Mogłem go wtedy pocałować i nie byłoby w tym dla mnie nic nienormalnego.
Z Marianem było to niemożliwe. Dlatego skulił się w sobie i cierpiał, jak najbardziej cierpiący człowiek na świecie.
– Co z tym robimy?
– Przejdzie mi- odpowiedział.
– Nie bądź taki załamany.
– Jestem. Za bardzo cię kocham.
Chciał dotknąć mojej dłoni, ale pokręciłem głową, żeby tego nie robił.
– Chodźmy lepiej na miasto.
Wyszliśmy z Uniwersytetu upić się. On z nieszczęścia, ja ze szczęścia, że wreszcie będę miał spokój.
To była najpoważniejsza rozmowa na temat mnie i jego. Nie razem. Nigdy, ale blisko.

***

– Przecież to gówno jest sztucznie promowane –
Andrzej usiadł na przeciwko, na stole położył książkę do łaciny, nogi oparł o krzesło obok mnie, odchylił sie do tyłu i nie spuszczał ze mnie wzroku.
– Wiem – odpowiedziałem.
– Za co wyrzucił cię z gazety?- zpytał trochę, jak na przesłuchaniu. Szorstko.
– Za artykuł o płaceniu za prace dyplomowe.
– Nie wierzę – odsunął książkę, jakby mu przeszkadzała w dochodzeniu – musiało być coś więcej.
– Kurwa było. Jak był w Moskwie –
nachyliłem się w jego kierunku, żeby zapamiętał:
– Zawsze, jak wyjeżdża do Rosji, a wyjeżdża często, puszczają najlepsze teksty, na pograniczu, żeby ratować gazetę. Jak tylko wraca jest wojna i lecą głowy.
– Czego się spodziewałeś?  To menda od trzymania gazety za mordę.
– Jebany szmaciarz – powiedziałem z pogardą.
– Raczej esesman – dodał i zaśmiał się.
– O czym był twój artykuł? – zapytał.
Teraz ja odchyliłem się, jakbym potrzebował więcej przestrzeni na spowiedź.
– O ich brudnych interesach, kurwach do Włoch, komputerach z Niemiec bez cła. Kazali mi przepraszać tych jebanych komunistycznych skurwysynów. Grozili mi, że mnie załatwią. Jeden był nawet ambasadorem, gdzieś w Azji, albo konsulem.
– Uważaj, oni nie żartują- Andrzej znał to towarzystwo. Gardził nim. – Mówiłem, żebyś poszedł na prawo. Prawników boją się bardziej niż dziennikarzy.
– Mam w dupie to wszystko, będę reżyserem.
– Na reżyserce dopiero zobaczysz co się dzieje. Chłopcze, tam nie ma w ogóle wejścia dla obcych. Zajęte na lata do przodu dla dzieci czerwonych misiów.
– Dajmy sobie spokój – miałem dosyć rozmowy.
Zdjął nogi z krzesła, złożył ręce na stole, jak do modlitwy, nachylił do mnie:
– Widziałem twoją kartotekę. Z tą kartoteką nie dostaniesz się w bardzo wiele miejsc.
Raczej wiedział co mówi. Jego koneksje w systemie poprzez ojca robiły wrażenie. Nigdy ich jednak nie używał, czy nie nadużywał. Dlatego był moim przyjacielem. Miał charakter i honor.
– Nie przejmuj się. Jeszcze mu odpłacisz. Oni go promują, ale on spadnie, pijaczyna.

***

Sprawdziłem pogodę w północnym Michigan. Miał spotkanie ze studentami na uniwersytecie. Szmaciarz  tak, jak wszyscy szmaciarze komuny , omijali Chicago. Bali się Chicago i Polaków w Chicago. Przyjeżdżali z Polski na płatne spotkania w Ameryce, jakby mieli coś do powiedzenia Amerykanom. Łgali, robili z siebie filozofów, a byli zwykłym komunistycznym śćierwem za trzydzieści judaszowych srebrników. Trzy godziny jazdy w jedną stronę i nie wiadomo, czy mnie wpuszczą. Znalazłbym sposób. Zawsze znajdowałem. Wydawało mi się, że jestem poważnym człowiekiem i że zapomniałem o sowieckim cyrku, że już nie dbam, że rana jest zaleczona i nie krwawi.
Jak przeczytałem notatkę w amerykańskiej gazecie o jego wizycie, wszedłem na internet i szukałem dokładniejszych wiadomości o jego spotkaniach w USA, w czasie amerykańskiej podróży. Żadne z Polakami, tylko z Żydami. W Los Angeles, jeszcze gdzieś tam na Zachodzie. Pewnie z tymi dziwkami, które wystawiły pomnik wyzwolicielskiej Armii Radzieckiej w mieście upadłych Aniołów. Czerwona Kalafiornia.
Tak wyzwalali, że zamordowali mojego dziadka i miliony innych w ramach sowieckich, komunistycznych czystek, po komunistycznym wyzwoleniu od niemieckich socjalistów. Podobnej zarazy i tak w kółko:  z okupacji niemiecko-języcznej znowu w mordy i łamanie narodu przez sowieckich Żydów. Piekło. Były prezydent Polski, który nie ma jednego spotkania z Polakami w Ameryce.
Pojechałem umyć samochód i myślałem o tym pytaniu, które chciałem mu zadać. Jeden z Meksykanów przyniósł mi pięć dolarów, które znalazł pod siedzeniem.
– Amigo, it is yours. It is money.
– Thanks.
Wziąłem banknot i poszedłem do maszyny kupić coś do picia. Dla siebie i dla nich. Wiedziałem, że umycie samochodu nie pomoże i nie pomoże nawet zdarcie skóry z siebie choćby do krwi. Ciągle będę przesiąknięty, brudny. Brudny nienawiścią do szmaciarza, żydowskiego pochodzenia bydlaka, którego rodzina była czerwonymi, wścieklymi psami napuszczonymi na Polskę i Polaków po drugiej wojnie światowej z tego załganego, morderczego, poharatanego komunizmem Wschodu.
Z myjni wyjechałem w polską dzielnicę, polską, bo pełną Polaków z Polski: przybłęd bez języka, bez pieniędzy, bez przyszłości, wyjechałem w margines tych, dla których Ameryka nie stała się jeszcze domem i pewnie nigdy się nie stanie. Oni nawet nie wiedzieli, że szmaciarz, za ich plecami,  przyjechał po pieniądze od Żydów.

***

– Kto cię pobił? – na karku jeżyły mi się włosy.
Zaciął się. Spod okularów ciekły łzy. Na policzkach miał ślady paznokci, fioletowe siniaki, podbite oko.
Doprowadzał mnie do szału. Starałem się zachować spokój, ale w środku zaczynałem być zwierzęciem. Jak przed walkami.
Myślałem, że może go zgwałcili w którymś z tych klubów do których chodziłem kiedyś, albo jakieś chłopki go dopadły i otłukły za bycie pedałem. Nie wiedziałem czy znowu odebrało mu mowę, czy nie chce mi powiedzieć.
– Marian, do kurwy nędzy, kto cię pobił?
Nie podnosił oczu, tylko chlipał i uparcie odwracał się do ściany, cały trząsł. Położyłem mu dłoń na głowie. Zadziałało. Uspakajał się.
– Powiesz mi czy nie?
– Pooo…poowiem. Nie teeeeeraz.
– Kiedy?
– Wieee…eeeee…
Zamilkł.
– Kiedy?
– Wieee…czorem.
Jadąc autobusem do domu z Uniwersytetu zastanawiałem się, jak można pobić kalekę, zupełnie bezbronnego, człowieka umysłu i miłości do świata. Jakim by ten świat nie był. Musiałem się dowiedzieć kto to zrobił i obić mu mordę. Od czasu, jak Anka wyjechała do Ameryki i zostałem sam, znowu martwy, on był jednym z najbliższych mi ludzi. Podobno już mnie nie kochał. Podobno zakochał się w wakacje. Nasza przyjaźń stała się lżejsza dla mnie. Zastanawiałem się czy to może nie jakaś kłótnia z jego chłopakiem i czy w ogóle powinienem się wtrącać. Przypomniałem sobie, jak pisałem reportaż o homoseksualistach i Andrzej tłumaczył mi, jak brutalne są zbrodnie miedzy nimi z powodu zazdrości. Wiedza, którą dostał miedzy innymi od swojego wuja, detektywa. Przynosił mi statystyki i tłumaczył pedofilię wśród homoseksualistów, morderstwa męskich prostytutek, homoseksualizm w więzieniach.
Zadzwonił przed piątą. Nie jąkał się już tak bardzo.
– Napisałem reportaż o esbeku, który spotkał kobietę zaraz po wojnie, zakochał się. Wszystkiego się o niej doooo..owiedział. Po miesiącu aresztował jej męża, bo był byłym AK-owcem i zamordował go w więzieniu. Ona o tym nie wiedziaaa..aała. Żeeee to on. Po roku został jej drugim mężem. Kiedy dzieci miaaaa..aaały już parę lat, ona się wszystkiego dowiedziała i go zostawiła. Jak Szmaciarz wyjechał do Moskwy, puścili mi to. Kazał mi przyjść do swojego gabinetu. Bił otwartymi rękami po twarzy. Złamał mi okulary.-
Na dworze było zimno. Czekałem na autobus, ale szukałem oczami taksówki. Wcześniej upewniłem się, że jest jeszcze w redakcji, ale było już blisko piątej. Odebrała młoda dziennikarka, którą kokietowałem, kiedy jeszcze pojawiałem się z tekstami. Teraz omijali mnie, jak dżumę. Była zdziwiona pytaniem o niego a nie szefa działu miejskiego, ja udawałem głupiego, że dzwonię porozmawiać o etacie i tylko się upewniam, czy jeszcze jest u siebie.
Redakcja była prawie pusta. Minąłem jakichś dyżurnych i poszedłem do jego biura piętro wyżej. Drzwi były zamknięte, kopnąłem. Cisza. Jeszcze raz. Nic.
Nie było go. Szybko i na temat chciałem go znokautować kopnięciem w twarz. Czerwoną świnię o zmieninym nazwisku na polskie.
Wieczorem, w akademiku Marian siedział i patrzył w telewizor, poprawiając ciągle okulary, jadł powoli bo usta, cała twarz były spuchnięte. Popatrzył na mnie w pewnym momencie i westchął:
– Proooooszę cię nie róóóóóob nic. Uspokój się.  Ja umiem tylkooooo pisać. Jak coś zroooobisz, niiiiiiigdzie nie dostaaaanę praaaaaacy w tym mieeeeście.

***

Ameryka i ja . Weszliśmy w siebie. Oni tutaj nawet nie wiedzą kim był Columb. Wszędzie im gadają bzdury o herbacie wyrzuconej ze statków,
Z mojej strony to była ściema ze zniczem wolności po obcej stronie oceanu i teraz, w tym obrazie bolesna pręga  pobytu szmaciarza tutaj. Przyjechał po jałumużnę. Ameryka mu płaci za szmaciarskie mądrości agenta czerwonej bestii, za pracę dla bestii. Wstręt. Zamiast do Michigan pojechałem do kobiety.  Poszliśmy do łózka, poźniej  na kolację, w końcu na spacer nad jeziorem.
Ślepe kółka małych ludzi.
Jeżeli tam pojadę to amerykańskie szczeniactwo na uniwersytecie nic nie zrozumie ani z mojego pytania do szmaciarza, ani z jego bełkotu w odpowiedzi. Pokrętny pijaczek, typowa czerwona, pewna siebie bolszewicka kreatura. Studenci to naiwne imbecyle. Przeżywione, zdeformowane w środku i na zewnątrz, skrzywione marksizmem, bo nigdy marksizm nie obił im mordy.
Moja kobieta miała oczy Bożeny, uśmiech Anny i akcent, tyko ja byłem ten sam.
Brudny nienawiścią do czerwonej zarazy.
– O czym myślisz?
Kiedy jej pytanie dotarło do mnie, skłamałem:
– O poniedzałku.
– Znowu mowiłeś do siebie.
– Naprawdę? Sorry – objąłem ją ramieniem- Co takiego?
Wtuliła się we mnie, podniosła głowę, obserwowała moją twarz:
– Powtarzałeś: “zabiję”.
– Niemożliwe.
– Możliwe. Często mówisz pod nosem. Nie lubię tego.
– Pewnie myślałem o jutrzejszym polowaniu.
****

Był w marines, służył w Japonii. W ochronie bazy-portu amerykańskich łodzi podwodnych. Nie pytałem go o to. On nie mówił. Urodził się w Polsce, jako dziecko znalazł w Stanach. Kiedy w bazie dowiedzieli się, że mówi po rosyjsku – tak, to była wschodnia Polska – dali go do podsłuchu. Tłumaczył rozmowy radiowe Rosjan z sowieckich łodzi podwodnych. To był człowiek skała, człowiek niedżwiedż.
Dom pokryty szarymi deskami, światło jedenej żarówki, szarość wnętrza, skrzypiąca podłoga. Czowiek skala na srodku.
Siedział w milczeniu na okrągłym drewnianym stołku i od czasu do czasu spogłądał za okno.
Pieczołowitość z jaką poprawiał moro, maskował twarz, aplikował eliminator ludzkiego smrodu zamienił w misterium.

Ode mnie wymagał podobnego przejęcia. Był profesonalistą i perfekcjonistą.
– Idziemy.
Kiedy zajeliśmy stanowiska było jeszcze ciemno. Las pachniał sosną tak, jak w moim dzieciństwie, jabłkami i kukurydzą, które rozrzucliśmy wzdłuż dróżki wydeptane przez sarny i jelenie między lasem, a drogą w kierunku farmy.On usadowił się w konarach topoli, na krzesełku, ja sto jardów na lewo od niego na ziemi, pod konarami świerku, osłonięty siatką maskującą. Polowaliśmy z łuków, ale na wypadek gdyby zaplątał sie niedżwiedż miał rewolwer. Oddał mi go.
-Czekaj na mnie.
Ustaliliśmy, że jeżeli on odda strzał sarna ugodzona śmiertelnie czy też nie najprawdopodobniej odskoczy w moim kierunku i da mi szansę dobić ją. Odpowiadało mi, że najprawdopodobniej on ją zabije, a nie ja. Nie lubił oprawiać zwierzyny, babrać się ze skórą, flakami, rozcinaniem kości.

Pewnie dlatego wziął mnie ze sobą. Lubił dobrze i celnie zabić. On robił to dla mięsa, ale oprócz zabicia wszystko po drodze do czystego mięsa męczyło go. Jako dziecko brałem kilkakrotnie udział w szlachtowaniu świń na wsi. Po stanie wojennym w Polsce, kiedy w sklepach nie było zaopatrzenia i komuniści wprowadzili kartki, jako nastolastek zabiłem i oprawiłem pierwszą świnię samemu. Mój wuj wypił za dużo na przywitanie rodziny i oddał mi siekierę.
-Trenuj, w końcu jesteś od nas.
Miał na myśli pochodzenie.
Zabiłem ją dopiero trzecim uderzeniem obucha w głowę. Nie miałem jeszcze wprawy, albo siły. Później cała rodzina, jej strona wiejska i miastowa obserwowała mnie ukradkiem, czy będę miał opory ze spuszczeiem krwii, wypatroszeniem, w końcu jedzeniem tego, co zabiłem. Nie miałem.  Uwielbiałem smażony mózg.
Sarny zaczęły pojawiać się między zaroślami, strzygąc uszami i podchodząc powoli w kieunku przynęty, ale w zasięgu była tylko koza z młodym. Popatrzyłem na topolę.  W prześwitach, na tle szarego nieba widziałem, jak Bart podnosi łuk, naciąga cięciwe, ale za chwilę opuszcza go i nie zwalnia strzały. Popatrzył w moim kierunku, ale dla niego byłem niewidoczny. Czekał na rogacza, ale ten nie podchodził do żarła.
Po chwili sarna podniosła głowę i odskoczyła gwałtownie w ścianę lasu, kożlę za nią. Łamanie gałęzi i szeleszczenie. Znowu cisza. Wiatr budził drzewa, las zaczynał nieść zwierzętom  ostrzeżenia, może nasz zapach, może naszą niecierpliwość. Minęła kolejna godzina. Dziki nie nadeszły od strony lasu.
Nadeszły od strony pól kukurydzy i farmy, tak, jak my. Cała watacha prowadzona przez ogromną lochę.
Na widok jedzenia stały się nieostrożne. Strzeliliśmy w tym samym momencie. Jego strzała przeszyła grzbiet, moja utknęła w łopatce największego odyńca. Próbował ujść w zarośla, ale potknął się na progu  śmierci, wyżygał dogorywając i kwicząc.
Szable umazane krwią oddechu i kukurydzą. Zabijanie. Bart myślał pewnie o mięsie, ja myślałem o szmaciarzu. O czerwonej świni, która przyleciała z Polski do mojej oazy, mojego nowego siedliska, aby je sponiewierać, znieważyć swoją obecnością.
Bart powoli zszedł z drzewa. Dzika zawiząliśmy na pałąku i w ciszy nieśliśmy go w kierunku zabudowań farmy.
– Pomogę ci go rozwiesić i jadę kupić coś do picia. Co chcesz?
– Whiskey.
– Wiadra i noże są w stodole.
– Jak będą mieli meksykańską coca-colę, weż meksykańską i lime- dodałem.
– Powinniśmy kiedyś zapolować na niedźwiedzia – rzuciłem jeszcze.
Bart ciężko dyszał, zatrzymał się żeby złapać oddech:
– niedżwiedź odarty ze skóry wygląda, jak człowiek. Na niedżwiedzie już nie poluję. Ale jak chcesz zapytam się Johna, czy by cię nie wziął ze sobą na niedzwiedzia.
Przerzuciłem pałąk na drugie ramię:
-Świnię zabija się za łatwo-
Po chwili milczenia odpowedział.
– wszystko jest łatwo zabić, potrzebujesz tylko powód i jesteś gotowy.
-Tak właśnie czuję. Że jestem gotowy.

 

Kobieta najbliższego wymiaru /Woman of closest dimension

Pochylony nad samochodem, jak pies, czekałem od strony kierowcy, aż odblokuje drzwi. Padał deszcz. Woda strugami po włosach, za kołnierz, spływała mi na plecy. Mokłem, byłem poirytowany. Parkując omal nie potrąciłem jej samochodu, który niezdarnie stał na podjeździe do mojego garażu.  Gwałtownie złapałem za klamkę, szarpnąłem. Podniosła oczy, uśmiechnęła z ironią, ostentacyjnie grała na zwłokę. Bez pośpiechu wkładała jakieś drobiazgi do torebki, spojrzała na zegarek i zamiast otworzyć drzwi, zsunęła tylko szybę. Jej twarz: rozpromieniona przez ścianę deszczu, cudownie lniane włosy, najzieleńsze oczy, o wiele więcej niż oczekiwałem.  Adrian miał rację. Piękna. Bajecznie piękna.
Chemia, pożądanie, czymkolwiek to jest, co prowokuje podbój, to uczucie nieopanowanej prznalezności, wyobrażenie kobiety absolutnie w twoich rękach i ona: równie zaskoczona, nie umiejąca ukryć pragnienia. Ulica, która w domyśle otwiera się w spontaniczność i zapamiętanie intymnych aktów dwojga ludzi.

Wysunęła rękę i pociągnęła mnie delikatnie za kurtkę, jak ktoś, kto szuka ciepła, ochrony, ucieka przed czymś. Dawno nie widziałem takiej radości w oczach kobiety, pożądania, na mój widok.
Krem i prezerwatywy położyłem na dachu samochodu , pochyliłem się zgodnie z jej oczekiwaniem, otworzyłem drzwi od wewnątrz, by wygarnąć ją, jak upolowane zwierzę i poczuć jego zapach, także zapach chwilowej władzy nad słabszą, bezbronną istotą. Chciałem  rękami zmieszać jej ciepło ze swoim , zburzyć jej opanowanie, jednocześnie oswajając ją z deszczem.
– Długo czekałaś? – zapytałem.
– Piętnaście minut. Następnym razem nie poczekam – zawahała się – Kłamię, poczekam. Ale więcej tego nie rób.
Wtuliła się pokornie i ponad moim ramieniem spoglądała gdzieś daleko, nagle oparła na nim policzek i od niechcenia, jakby znudzona pocałowała mnie w mokrą szyję, nie odejmując ust, szczypiąc i muskając ją wargami. Byliśmy sobą zahipnotyzowani od pierwszego spojrzenia. Ciekawi dokąd ta hipnoza nas zaprowadzi.
– Gdybym wiedział, jak wyglądasz, nie pozwoliłbym ci czekać. Jestem tak zepsuty.
– Nie kłam, że nie wiedziałeś.
– Nie.
Nie wierzyła.
– Kupiłeś królika w worku? – wyszeptała to w moje ucho, równocześnie wsuwając kolano miedzy moje uda i rękami zawieszając się na mym karku.
– Mówi się kota. Nie. Adrian nic mi nie mówił.
Rozluźniłem nogi. Pozwoliłem jej wsunąć kolano głębiej.
– Masz pieniądze? Idziemy na górę?
Czekałem na te słowa.
– Jeszcze chwilę. Polubiłem deszcz.
Zamilkła, zamknęła na moment oczy. Przytrzymywałem ją za pośladki przesuwając dłonie w najcieplejsze miejsce.
Oparła głowę na moimi ramieniu i wyszeptała:
– Dawaj, bo moknę.
Rozplotłem się z niej powoli i ze zdziwieniem uzmysłowiłem sobie, że na jej twarzy nie ma odrobiny makijażu. Szlachetnie piękna kobieta czekała na pieniądze bez słowa.
Wyjąłem z kieszeni trzysta dolarów, wsadziłem do jej dłoni, przeplatając jej palce swoimi. Zdziwiło mnie, że nie liczy.
– Kupiłem wino. Parę różnych. W domu mam tylko whiskey z colą i wódkę.
– W pracy nie piję – Odsunęła się gwałtownie – mam ciebie, man – po czym odepchnęła mnie z udawaną pogardą i ironicznym uśmiechem.
Krem i prezerwatywy z dachu samochodu wsadziła do torebki, spojrzała mi wyzywająco w oczy.
– To jak masz na imię ?
– Robert.
– To wiem, powiedz prawdziwe.
– Jakie to ma znaczenie, kochanie?
– Kochanie, żadnego – odpowiedziała – Wiem o tobie wszystko.
Wyjęła klucze z mojej reki, podając mi torebkę.
– Follow your instincts, Bob.

****   ****    
Kiedy weszła pod prysznic wyobraziłem sobie, że to żona. Ciągle kochana, pożądana, bliska w każdym detalu. Nigdy żony nie miałem, ale chemia nasunęła to wyobrażenie. Codzienny partner wszelkich fantazji. Kompletny komfort i u niej i u mnie, słodszy niż widok jej nagiego ciała. Po chwili zauważyła zabawki.
– Robert, ta druga nie wejdzie.
Jej czeski akcent rozbrajał mnie. Nawet nie pomyślałem o smutnych konsekwencjach jej słów.
– Nooo , może nadrobimy inaczej- westchnęła i  znowu ten uśmiech ustami, oczami, całą nią. Czarowała mnie i z czarów budziła bezlitośnie.
– Spiesz się, ja nigdy nie zostaję na drugą godzinę, żebyś nie płakał.
– To się zmieni.
– Nie. To się nie zmieni.
– Zobaczymy.
– Zobaczysz to sam, bo mnie za godzinę nie będzie. Za czterdzieści pięć minut dokładnie.
Ustawiła wodę na cieplejszą.
– Czy ten zegarek jest przynajmniej wodoodporny? Próbowała go odpiąć.
– Innych nie mam – rzuciłem.
– Zła odpowiedź, ale niech będzie, nurku. Podrapiesz mnie.
Kiedy odpięła pasek, chwyciłem ją za łokieć, odwróciłem, całowałem jej  ramiona, szyję, palcami rozchyliłem jej tajemnicę.  Powoli, lekko uginając nogi, szukając mnie jedną ręką, drugą przycisnęła moją dłoń do swojej piersi.
– Spiesz się, ten zegarek ci zaraz powie ahoj i dowiedzenia.
Kiedy dotykiem zrozumiała, jak bardzo jestem gotowy gwałtownie odwróciła się, prostując,  odgarnęła mi włosy z czoła i spojrzała w oczy. Szukała w nich czegoś więcej niż pożądania.
– To nie ja,  ale bierz sobie – wyszeptała.
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale fala nadpłynęła i porwała nas w inne miejsce.
Nagiąłem jej ciało w pół, aby położyła się w marmurowej wannie, włączyłem wszystkie natryski i powoli smarowałem jej brzuch, uda, kremem, przez który się spóźniłem. Lubiłem jego zapach na każdej kobiecie od dziecka. Ona zamknęła powieki i nuciła jakąś czeską piosenkę, po chwili uniosła głowę, spojrzała na mnie mrużąc oczy i z wyrzutem małej dziewczynki powiedziała uciekając przed strumieniem wody:
– Czterdzieści minut, proszę pana.
Obydwoje parsknęliśmy śmiechem. Zaczęła się krztusić, połkać i wypluwać wodę strumieniem na moją twarz.
Rozchyliłem jej wargi znowu i wprowadziłem dłoń tak mocno, aż jęknęła i uniosła na łokciach, w bólu uciekając przed jej siłą.
Chciała coś powiedzieć, ale nie dałem jej. Zawiesiłem się wyżej  i zrobiłem z niej niewolnicę z ustami pełnymi mnie, rytm podtrzymując ręką za głowę. Jednak pasja z jaką to przyjęła obezwładniła mnie. W jednej chwili miała kontrolę i to była teraz jej gra. Jej dominacja. Pozwoliłem jej być moją kobietą, za  śmiesznie małą sumę pieniędzy. Żal przyszedł później. Powinienem był wtedy tylko słuchać. Powinienem był słuchać stojąc na deszczu z nią w ramionach. Wyjść z iluzji mocy, jaką daje pieniądz, z jego pazernej ślepoty, upośledzenia w postrzeganiu świata. Słuchać jej serca.

15 LAT PÓŹNIEJ
Pies strasznie śmierdział, ale nie przeszkadzał mi ani widok starczej sierści, ani skundlony zapach. Jego ogrom wydawał się nienaturalny. Położył się przy klapkach urozmaiconych moimi palcami i zastanawiałem się, czy 
odgryzie mi jedną czy obie nogi naraz. Jednak leżąc plackiem, nie podnosząc głowy, cierpliwie patrzył mi w oczy, jakby chciał wyczytać mój charakter. Próbowałem go znutralizować, uśpić spojrzeniem, ale bez powodzenia. Za każdym razem, kiedy z kuchni dobiegały strzępy rozmowy, albo brzdęk talerzy, jego uszy odwracały się ode mnie, rozrzedzając ciężką atmosferę seansu, aby po chwili wrócić do pozycji “może ten przy stole coś powie”. Milczałem jednak. Oddychałem przestrzenią. Taras tej legendarnej budy z psem wielkości krowy był położony na skarpie tak wysokiej, że dżungla w dole wydawała się porastać inną planetę i kończyła kosmosem oceanu, jak daleko sięgał wzrok i dalej. Chmury na niebie odgrywały na jego powierzchni symfonię wszystkich możliwych odcieni niebieskiego, turkusowego, szarego i w tej błogiej mistycznej symfonii pies poruszył się. Z kuchni wyszła młoda dziewczyna z talerzem i kubkiem. Zaganiana, dojrzała już małolata koło trzydziestki, z całą swoją młodością niechlujnie na wierzchu i moim “italian beef”, na który namówił mnie kucharz. Ominęła zwierzę, jak górę z psa , postawiła naczynia na stole, przesuwając moje graty niebezpiecznie na jego krawędź. Zapytała czy wszystko jest OK. Oczywiście “pies-terrorysta” nie był tym pytaniem objęty, jednak coś zaświtało w jej głowie, kiedy przeniosłem wzrok z niej na niego.
– Ach… Max… sorry, nie musisz mu nic dawać.
Odwróciła się i zniknęła za bambusową firanką. Dwa dni z nikim nie rozmawiałem i kolejna szansa stracona. Został Max, ona poszła, tak szybko, jak przyszła mimo, że byłem jedynym klientem. Siódma trzydzieści w tubylczym świecie. Błogo. Rozejrzałem się po pustym pomieszczeniu i nieomylnie trafiłem na oczy towarzysza stróża.
– To co Max, lubisz wołowinę, tak?
Cisza. Sylabizuję:
-W o ł o w i n ę  l u b i s z?
Max myśli.
– Wołowinę?
Max zerwał się i niespodziewanie zatańczył oberka przednimi łapami, wydając z siebie wyziew, który miał być szczeknięciem, ale struny głosowe od patrzenia przykleiły mu się do żołądka. Ostudziłem jego zapał i przez chwilę patrzyłem na ocean daleko ponad psem-górą. Bawiłem się aparatem, najeżdżałem teleobiektywem na punkty na wybrzeżu, dachy domów, formacje skał i korali, o które załamywały się fale, zanim uspokoiła je wyniosła plaża. Pośród bujnej zieleni wynurzał się pasek pokrętnej, nieutwardzonej drogi i bardzo powoli,  mozolnie, jakby wspinając się, brnął po niej to podskakując to opadając styrany gazik powleczony kurzem i hałasem przeprawy. Droga kończyła się gdzieś przy skalistej zatoce i rosły tam już same palmy, coraz rzadsze, poniewierane wiatrem miotły.
Raj, otworzyłem swoją kanapkę. Do tego czasu Max stał się kompletną prostytutką. Lizał i wąchał moje klapki, więc wyjąłem wołowinę i zacząłem go uczyć “poproś” po polsku. Znowu zatańczył. Kochany, zmanipulowany łakomstwem, mlaszczący Max. Targałem jego grzywę, kiedy zza bambusów wychyliła się głowa kelnerki:
– Nie dawaj mu sałaty, bo będzie rzygał.
Schowała się.
– Kabaret –
 pomyślałem, właściciel knajpy namówił mnie na wołowinę, aby dożywić swojego psa. W kuchni mówili coś do siebie po niemiecku. Ja po polsku, z niemieckim psem układałem na migi i żarcie następny słodki poranek. Kelnerka wyszła i ocierając mokre dłonie o spodnie, podeszła do Maxa, złapała go za obrożę i wyprowadziła za siatkę na muchy i dalej za płot. “Gentle giant and little bitch in perfect harmony”.
Wróciła, usiadła na krześle obok mnie.
– Skąd jesteś ? 
– Chyba zapomniałem, a ty ?
– Z Drezna. W Niemczech. A w jakim języku mówiłeś do Maxa ?
– Po polsku.
– Tak myślałam. Wrócisz tu jutro?
– Będę tu wracał codziennie przed czternaście dni, zanim pojadę dalej.
– Wiesz, my otwieramy o dziewiątej, ale powiedziałam kucharzowi, że pewnie jesteś z Europy i zrobił ci kanapkę. Maxa o dziewiątej zamykamy w domu, ale tak masz przynajmniej prawdziwego przyjaciela na tej wyspie. Nie takie łatwe.
Max skomlał w oddali.
– Miło. Może pojedzie na plażę tam w dole ze mną?
– Tam nie jedź. Tam nie lubią turystów. To znaczy przyjezdnych z lądu. Specjalnie nie kładą asfaltu, żeby obcy tam nie wjeżdżali.
– To co mam robić ?
– Relaks. Po prostu relaks. Jesteś sam?
– Max się liczy ?
Zaśmiała się i wstała od stołu.
– Wracam do kuchni, a ty w takim razie jedź na plażę. To ukryty skarb. Pełno ryb i korali zaraz za pierwszą ławą. Jakby cię ktoś zaczepiał powiedz, że jesteś przyjacielem Rudi, z Niemiec. Albo nie,  z Polski. To nawet lepiej. Zapakować ci kanapkę?
– 
 Max nie je opakowań.
Powoli pozbierałem myśli o niej, inne graty, wyszedłem. Max oczywiście chował się przed słońcem pod samochodem, łeb większy od koła. Dałem mu resztę kanapki, żeby łaskawie wypełzł i wsiadłem do samochodu. Kawa była wyśmienita.
Mój nowy przyjaciel powąchał ją, zanim odstąpił dając mi do zrozumienia, że jest legalnie moja. Byłem “free to go”, jak nigdy.

PIĄTEK
Leżeliśmy mokrzy w mokrej pościeli  i przeszkadzało mi, że się do mnie tuli. Minęła mi ochota. Miała orgazm i z wibratorem i później ze mną w łóżku. Tłumiła emocje. Pod prysznicem zmoczyły się baterie i aż zdrętwiała mi ręka. Znowu mój orgazm był powierzchowny i mimo, że robiłem z nią przez godzinę wszystko co wymyśliłem wracając ze sklepu, nie potrafiłem odsunąć od siebie myśli, że inni mężczyźni  mają ją na codzień, jak ja dzisiaj. Z ulicy, na telefon. Prezerwatywy to koszmar, a ona zwykła dziwka i czemu się wstydzi orgazmu? Profesjonalizm? Profesjonalizm to orgazm udawać, żeby było szybciej i razem z facetem.
Jednak czułem, jak wiotczeje, opada na mnie nie do uwierzenia piękna roślina.
To ostatni raz. Nigdy więcej. Boże, jak możesz pozwalać, żeby tak piękne kobiety robiły to za pieniądze? To powinna być żona milionera, kobieta z dwójką dzieci, gdzieś na przedmieściach, skradziona z college, z koncertu w filharmonii albo z teatru. Stworzona dla jakiegoś życiowego analfabety po pięciu fakultetach z dobrą klatką od dużej korporacji w pracy i po pracy. Diament w ognisku domowym. Piękne kobiety są takie łatwe, naiwne, dobre i tak łatwo im w życiu nic nie robić, poza byciem pięknymi, kiedy tylko zmądrzeją.
A ta idzie do łóżka z kimś obcym za trzysta dolarów. Poczułem wstręt , ale też  żal do niej. Że nie dba o siebie. Żal do tego głupka, Adriana, że mnie namówił.
– Ile jeszcze mamy czasu?
– Za mało – wyszeptała nie otwierając oczu.
– Gdzie są twoje zasady?
– Nie mam zasad.
– Dwie godziny temu miałaś.
– Jestem kobietą.
– Nie spieszysz się do kogoś następnego?
– Nie. Odsypiam noc. Wczoraj miałam egzamin i jest mi dobrze teraz. Śpiąco.
– Dużo masz wspólnych zajęć z Adrianem?
– Tylko hiszpański. Zamknij się już.
Delikatnie odsunąłem ją od siebie.
– Spałaś z nim?
– Z nikim nigdy nie spałam. Tak masz myśleć. Pocałuj mnie w usta.
Pocałowałem ją w czoło.
– W czoło na pewno nikt cię nie całuje.
– Adrian mnie całuje w czoło.
– Spałaś z nim?
– Nie. Adriana nie kocham.
Chciałem wybuchnąć śmiechem. Powstrzymałem się.
– Jakie znaczenie ma miłość ?
– Każde i wszystkie i w każdym języku i za każde pieniądze.
Bez słowa wsadziła mi do ręki prezerwatywę i po paru minutach znowu byłem w niej. Przylgnęła mocniej i nic już nie ukrywała. Była owocem, który sam się otwiera i chce być jedzony powoli, oddana i bezwolna, wyczekująca dreszczy mojego ciała. Próbowała mnie pocałować, ale tak jak pod prysznicem unikałem jej ust, odprawiając  na niej rytuał z większym zapamiętaniem,  z jakąś dziką miłością. Była już kobietą, nie zabawką.
Jej jasne włosy zlewały się z beżową pościelą i widziałem tylko zieleń jej zmrużonych oczu, dopóki  nie zamknęła ich powoli dochodząc do jęku, na który tak czekałem za pierwszym i drugim razem. Zaczęła mi dawać wszystkie sygnały i odblokowałem się, wpadając w przepaść w tej samej chwili co ona. Moje ciało stało się częścią jej szczęścia.

15 LAT PÓŹNIEJ
– Ej, ty, skąd tu jesteś?
Przysnąłem, a ciepło słońca było jej ciepłem, ciepłem wspomnień. Sen zapomniał o sobie obudzony do nowej rzeczywistości, zanikł, piasek parzył. Starałem się dostrzec mówiącego, ale oczy odmawiały posłuszeństwa. 
– Pewnie się zgubił. Trzeba mu to wytłumaczyć.
Było ich dwóch. Stali koło pick-up’a, którego nie było wcześniej.
– Czekam na Rudi, ma tu zaraz być.
Odpowiedź nie przypadła im do gustu.
– Ta głupia kurwa przysyła tu wszystkich białych z tej knajpy na górze, lepiej stąd spadaj, zanim przyjadą inni.
– Nigdzie nie idę. Spać idę – odpowiedziałem kładąc głowę z powrotem na piasku. Zamknąłem oczy.
Słyszałem jak podchodzą bliżej, aż cień któregoś pokrył mą twarz.
– Idę spać – powtórzyłem na ślepo – I czekam na Rudi, bo to ma być jebany Raj i tak to zostawmy.
– Skąd jesteś? 
– Z  Polski .
– To nie jest z lądu?
– Nie, z Europy.
Cień opuścił moją twarz. Wyjęli z samochodu sprzęt do łowienia ryb. Odeszli. Słyszałem urywek rozmowy telefonicznej.
– Przychodzisz czy nie?
Po chwili zamknął telefon:
– Głupia niemiecka dziwka.
Potem poszli po kamieniach na drugi koniec zatoki, gdzie woda była o wiele głębsza i spienione fale uderzały o cypel ławy wysunięty najdalej w ocean. Nie mogłem już zasnąć, mimo, że chciałem wrócić do Marty. Do jej ud, pośladków i tego, jak posłuszne są kobiety za pieniądze. Zony, kochanki … do czasu.  Aż im się znudzi. Pieniądze jako magiczna różdżka na wszelkie konwenanse … do czasu. Dlatego dziwki są do czasu i tylko ściśle określonego. Dziwki są miłe, uczciwsze. Pomyślałem, że gdybym miał żonę chciałbym jej płacić za każde zbliżenie, żeby zawsze mieć seks bez oporu, bez zmęczenia sobą. Jeżeli to niemożliwe, to czemu tak pragnę właśnie jej i do niej wracam myślami?

*** ***
Patrząc w ocean prowokowałem przeszłość. Zadawałem pytania, na które odpowiedź nigdy nie nadeszła. Chciałem, aby wtargnęła we mnie nagle ożywiona, nieustępliwa tak, jak fale bijące w nabrzeże. I żeby zaszumiało mi w głowie.
Na końcu chciałem jej pokazać mój ulubiony film pornograficzny, ale zapytałem tylko, czy mogłaby przyjść z koleżanką.
– Czemu pytasz? Bo nie chciałam tej drugiej zabawki? Co wy macie z tą dupcią faceci? Naprawdę chcesz drugą?
– Tak. Ale dla ciebie. Mogę jej nie dotykać. Po prostu podzielę się tobą.
– Jak powiem, że nie chcę, to już nie zadzwonisz?
– Zadzwonię.
– No to nie  – uśmiech triumfu i zemsty – O  co wam chodzi z tą drugą dziurą?
– Nie wiem. Nie ma bardziej intymnego miejsca, totalne oddanie i zaufanie, dominacja, całość zaliczenia, pochodzenie od ślepych? Nie wiem.
– Wariujesz Bob. Taki chłopak w tak pięknym domu i mieszkasz sam.
– Skąd wiesz, że sam?
– Wszystko wiem i widzę po tobie. Kiedy się wyprowadziła?
– Wczoraj.
– No proszę. Dziewczyny są gorsze od żon. Droższe i bardziej przestraszone. Ciągłe kłótnie.
Mówiąc to ubierała się, a ja miałem wrażenie, że w tym monologu jest ukryte znaczenie, oprócz reklamy najstarszego zawodu świata. Obserwowałem, jak powoli zapina bluzkę, naciąga pończochy, wyjęła z torebki gumę do żucia i podeszła, żeby mnie pocałować w usta.
– Miałaś chłopaka dłużej niż dzień? – zapytałem.
– Pocaluj mnie na koniec przynajmniej.
– Nie chcę.
Przyciągnąłem ją do siebie, żeby mnie nie męczyła. Zrobiło jej się wyraźnie smutno.
Odsunęła się i patrząc mi w oczy powtórzyła.
– Pocałuj mnie, proszę.
– Wybacz, kochanie, ale nie .
– Masz rację i nie masz racji. Pocałuj .
– Zobacz jak późno. Dałaś mi trzy godziny.
– Dam ci jeszcze pięć minut, albo całe życie, chcesz?
Położyłem ręce na jej ramionach, aby zrozumiała, że ma klęknąć. Wzięła go do ust i zaczęła raz jeszcze. Jednak po chwili wysunąłem się, ukląkłem i pocałowałem ją w usta. Popatrzyłem jej w oczy:
– Nigdy więcej mnie o to nie proś, jeżeli mamy się spotykać –
Wstałem i poszedłem do łazienki. Słyszałem, jak zapala silnik i jak odsuwa się brama wjazdowa. Byłem znowu sam.
Spuszczony ze smyczy. To był dopiero pierwszy dzień wolności.

PIĄTEK
Spisałem numer Marty do pamięci telefonu z wizytówki Adriana. Chwilę słuchałem muzyki, dzwoniłem do klientów. Przeglądałem nasze zdjęcia w telefonie. Zrozumiałem, że nie chcę, aby została bez pieniędzy. Kobieta X, która postanowiła zostać ex. Ciągle nie docierało do mnie. Wczoraj trzasnęła drzwiami. Powroty były nowo-narodzeniem. Mszą szczęścia. W krytycznym momencie ostatniego roku była przy mnie i pozwoliła mi użyć wszystkie swoje oszczędności, prawie mnie nie znając, jakieś dwadzieścia tysięcy dolarów, które przetrzymało mnie przez najgorszy miesiąc. Teraz to pewnie wydała, czując się bezpieczna przy mnie. Miałem jeszcze mokre włosy, było zimno i zastanawiałem się, na którym koncie mam jakąś gotówkę, ale nie pamiętałem. Postanowiłem pojechać tam gdzie pracowała Ela. Młoda Amerykanka polskiego pochodzenia. Osiemnastoletnie dziecko, które samo pchało się w ręce. W końcu byłem na wściekłej wolności i nie wiedziałem, jak długo wolność i wściekłość trwać będą. Miałem nadzieję, że krótko i że moje oddanie i troska o X, jak zwykle złamie jej serce. Dobry seks i prezenty zawsze działały w przeszłości, fakt, że z czasem było tego coraz mniej. Biznes zastępował naszą  intymność, ale związek był silny i jak najbardziej szczery. Kochałem te Serbkę z całego serca. Dziewczyna z okładki. Jakiś  fotograf Playboya chodził za nią miesiąc, żeby zgodziła się na sesję, ale uparła się, że nie. I kiedyś tak uparła się na mnie, w mgnieniu oka, teraz znowu uparła się na koniec. Przyjechała z ciotką: Węgierką w czwartek i wytargła z domu wszystko, co miało jej zapach, wszystkie zdjęcia, kosmetyki, albumy, kwiaty w donicach. Tak, żebym istniał sam i tylko dla siebie, czyli wcale.To bylo wczoraj. Kiedy wychodziła zastąpiłem jej drzwi i spokojnie poprosiłem, aby się zastanowiła i jeżeli to gra, żeby broń Boże nie zostawiała mnie samego na weekend.
– Też jestem zmęczony. Nie chcę błędów, uwierz, nie chcę.
Zapłakana popatrzyła mi w oczy i wyszła bez słowa. Jej ciotka mrugnęła, dając mi do zrozumienia, że jej przejdzie. Ufałem, ale wiedziałem, że aby nie cierpieć i żeby szybciej minęla rozłąka, odbije mi. Wieczorem zadzwoniłem do Adriana.
Moje nieszczęście do kobiet polegało na tym, że zawsze miałem je piękne, najpiękniejsze. Nic tak nie wścieka, jak puste ściany ze sterczącymi  gwoździami.
Była to jedyna kobieta, która dosłownie gwałciła mnie. Mojego wzrostu, o niezwykle atletycznym ciele i tak idealnym, że strach było pokazać się z nią na plaży. Mężczyźni na jej widok ślinili się. Emanowała z niej nie tylko energia słowiańskiego bóstwa, ale i dzikość południowego pogranicza Europy, Bliskiego Wschodu, Turcji. Jej sex-appeal wywoływał natychmiastowe pragnienie. Czekaliśmy na siebie pół roku w milczeniu śledząc, czy rozpadną się nasze związki i kiedy nadszedł ten moment, zabrało nam tydzień, aby skończyć w hotelu z widokiem na jezioro i las. Było lato, rozbierałem ją powoli, każdą część garderoby wieszając na wiatraku nad naszymi głowami  i kiedy była już naga, patrzyłem siedząc w fotelu, wciąż ubrany, na jej skrępowanie, by rozumiała swe piękno, jako berło, tak, jak ja, jako dobro, jako władzę nade mną. I aby w moich oczach widziała wdzięczność za błogosławieństwo jej urody, wdzięczność najniższego poddanego. Zapisywałem ją w pamięci na przyszłość pojmowaną, jako zawsze, wieczność.
Kochaliśmy się powoli parę godzin, aż zapadł zmrok. Później poszliśmy do restauracji i poprosiłem o stolik przy oknie. Młodziutka hostessa oniemiała na jej widok, manager jeszcze bardziej. Wyszedł na salę, kazał jakiejś rodzinie przesiąść się. Nie było stolików przy oknie, ale dla niej znaleźli. Bezwiednie wyzwalała zachwyt w otoczeniu. Całą kolację unikałem wzroku wściekłego faceta w garniturze z żoną i dwójką córek. Słuchałem rozpalenia i szczęścia poplątanego z szampanem, byłem jej spłniającą się nadzieją.
To był ciężar od samego początku. Amerykanki takie nie są. Żyją chwilą, ona chciała na zawsze, natychmiast, na pewno.
Rok póżniej byłem zdecydowany poprosić ją o rękę.
Wspomniałem o “prenup”. To był blef. Chciałem, żeby  podpisała kontrakt tylko po to, abym w momencie oficjalnych oświadczyn podarł go na jej oczach. Wyznanie wiary, próba dojrzałości. Pokazała bałkańskie zacietrzewienie, ja polską zimną krew. Impas.

*** ****
Bank był okupowany tłumem imigrantów, którzy dostali swoje tygodniowe czeki. Miałem ochotę zawrócić, ale  zobaczyłem Elę przy biurku, pomachała, żebym podszedł. Miała błękitną sukienkę, pomarańczowe kozaki  i te swoje druciane okulary, jak jakaś młoda pani nauczycielka. Zamiast  dodawać jej powagi, podkreślały tylko jej dziecinność.
-Czego chceta, młodzieży?
-Ciebie i gotówkę. To napad-
-Ile  panu trzeba?
– Dziesięć tysięcy-
Widziałem, że suma zrobiła na niej wrażenie.
– O, niezły weekend się szykuje, balety?
Znałem ją na wylot i nie zmarnowałem szansy.
-Bez ciebie to nie będzie żaden weekend. To będzie jakiś “dead-end” bez puknięcia.
Spojrzała zainteresowana, przeczuwając atak.
-Tyle razy cię prosiłem. Jesteś gorsza niż świeże ateistki z Polski- szarżowałem.
-Cicho i wypisz czeka. Zobaczymy, co się da zrobić –
Za każdym razem, jak siadałem przy jej stoliku, szefowa Eli obserwowała nas. Kobieta w moim wieku, ale wyraźnie zmęczona. Uśmiechnąłem się do niej, ale odwróciła głowę więc przyglądałęm się ludziom, którzy przychodzą w piątek do banku rozmienić czeki i już w sobotę wysłać pieniądze do rodzin zagranicą. Przypomniałem sobie początki, kiedy nie miałem na czynsz, na jedzenie, na benzynę, ale codziennie rozmawiałem z multimilionerami: na ścianach wspólne zdjęcia z Bushem, Reaganem, XVIII-wieczne ikony skradzione z Ukrainy albo Picasso w łazience, gwiazdy Davida ze szczerego złota i tak w kółko o pustym żołądku. Jeden chciał mnie obwozić odrzutowcem po całym świecie, ale raz rozchylił szlafrok za moimi plecami i to był błąd. Nadawał się tylko do heteroseksualnej rozmowy, niczego więcej. Moje kolejne niezawirowanie z powodu ekskluzywnej miłości do kobiet. Na szczęście widok z okien miał ładny. Chicago z lotu zagubionego pod szlafrokiem koszernego ptaka.
Podeszła od tyłu :
-Modliłeś się ?
– O pieniądze ?- spytałem.
– O mnie, głuptasie-
-O ciebie modlę się od pół roku, złoto-
-Na kolana-
-Podała mi kopertę siadając po drugiej stronie biurka.
-Teraz, albo nici z week endu- uważała to za żart.
-Nie prowokuj, wiesz, że to zrobię-
-To zrób- wzdrygnęła ramionami, jakby jej to nie dotyczyło. Jednak nie spuszczała ze mnie wzroku, jak młoda sówka.
Zaśmiałem się głośno,  klęknąłem obok krzesła. Drugi raz tego dnia. Miałem fale od rana. Zgłupiała.
Ludzie zaczęli odwracać się w naszym kierunku rozbawieni lub wściekli, zależnie od rasy i powołania w życiu.
– Zadzwonisz jutro ?- poprosiłem.
-O której ? – spytała.
– Zadzwoń o jedenastej rano-
-Tylko odbierz, nie tak, jak wtedy- jej głos się lekko załamał.
Wstała od biurka i wyszła do łazienki zostawiając mnie, jak idiotę. Szefowa wyglądała tym razem na wyraźnie poirytowaną.
Pokręciła głową, wróciła do papierów, ale po chwili podniosła na mnie wzrok i zamarła. Rozumieliśmy się bez słów. Młodość i energia jagniąt podnieca. Ona jednak mówiła, że ma więcej do zaoferowania.
Ela regularnie dostawała kwiaty od wielbicieli, więc w banku byli już przyzwyczajeni do różnych cyrków, różnych pajaców.
Jedyna dziewczyna, która na swoim biurku musiała trzymać wazon.

15 LAT PÓŹNIEJ
Słońce stało wysoko. Prostopadłe do napiętego oceanu promienie obiecywały idealną widoczność pod wodą. Poszedłem do jeep’a po sprzęt do chodzenia po dnie, wynalazek o jakim mogłem tylko marzyć, jako szczenię, w czasach  szukania łańcuszków i wisiorków w basenach “Wisły” w Warszawie. Tak zaczęła się przygoda z “oceanem”.  Było to jedno z tych mądrych dzieł komunizmu w stolicy Polski, po zrównaniu jej z ziemią przez międzynarodowy kabal od burzenia starego świata i budowania nowego porządku. Teraz burzą mądrzej, tej rybie ma najpierw zgnić głowa. Od dziecka kochałem wodę, jej świat, jej inność, głębię. Oceany: ucieczka od przyziemności. Ostatnie wolne miejsce na świecie. Wszystko co w niej żyje i spowolnienie tętna po zanurzeniu. Teraz obudziłem się dla niej.
Plaża pozostawała ciągle pusta oprócz mnie i Samoańczyków na jej końcu. Kolorowe plamy ich sylwetek  wybuchały od czasu do czasu między zastygłą lawą a błękitem i znowu zapadały się gdzieś w podziemia linii horyzontu. Wiatr ustał i powietrze drżało próbując oddać ciepło. Leniwe fale przywodziły na myśl ogromne zwierzęta, prężące się pod powierzchnią, powolne i senne, mozolnie grzbietami budujące fałdy oceanu. Byłem gotowy na spokój tego świata, bo spokój był we mnie. Wstałem, zarzuciłem sprzęt na grzbiet i powoli, mierząc każdy krok, wstąpiłem w ocean.
Lawa i obumarłe korale, skorupiaki to była podróż przez ciernie. Każda stopa , nawet w butach do nurkowania, narazona na ich brzytwy. Minęło kilkanaście minut zanim obciążony pasem i butlą dotarłem do pierwszych kominów wyścielonych złotym pisakiem. Wskoczyłem w ławice kolorowych ryb , które momentalnie zniknęły we wnękach ścian, aby za chwilę pojawić się po drugiej stronie, przepływając sobie tylko znanymi korytarzami. Położyłem się najpierw na plecach na dnie  jednego z większych basenów i patrzyłem, jak bąble powietrza wiosłują do powierzchni, zwabiając z powrotem ryby. Ich ciekawość silniejsza niż strach zawsze zapewniała przedstawienie wciąż niepojęte dla mojej duszy głeboko przenikniętej miłością dla żywiołu wody.
Po chwili z piasku wyłoniły się jakieś gęby z oczami, więc palcami delikatnie czesałem dno, a one śledziły moje ruchy i z doskoku kąsały wirujące śmietnisko , jedna, dwie , trzy, całe stadko opętane nagłą symbiozą ze mną: nowym potworem na dnie. W wodzie jest naprawdę szybka, małe ryby zrozumiawszy, że jesteś nieszkodliwy, chronią się przy tobie, większe ryby krążą naokoło zastanawiając się do czego służysz i czemu tak bardzo do niczego. Później poszedłem wzdłuż kilkunastostopowej ściany, patrząc w jej załogi i szukając moren, może śpiącego rekina, prąd i półki robiły to miejsce idealnym schronieniem dla gówniarzy, ukrywających się przed otwartą wodą zatoki i zwierzętami zbyt dużymi i drapieżnymi na komfort. Za zakrętem wyłonił się drugi basen, jeszcze większy. Na jego środku leżała płaszczka, położyłem się obok i obserwowaliśmy  nasze kształty bez emocji, jakby znudzeni. Ja udawałem, ona nie. Ryby wyczuwają  bicie serca i wiedziała, że nie poluję. Oczy rekinów i płaszczek są nieprawdopodobne. Czytają wszystko, każdy ruch, spojrzenie, strach, ale tylko w wymiarze ich zainteresowania : bezpieczny/niebezpieczny, jadalny/niejadalny. Miałem nadzieję, że zaplączą się jakieś delfiny, dno opadało głębiej, ciemniej i w oddali otwierała się luka na otwarty ocean, ten tajemniczy, nieprzejrzysty i wrogi. W pewnym momencie wydało mi się, że kątem oka dostrzegłem żółwia, ale to był człowiek, kobieta w płetwach i z maską, nade mną, “free diving”. Musiała widzieć mnie wcześniej, ale pozostawała na powierzchni, nurkując tylko do wierzchołków rafy między którą chodziłem. Usiadłem na dnie, biorąc na biodra leżący na dnie kamień i obserwowałem jej zarys na tle nieba. Woda powiększa. Uzupełnia. Miała przez to duże piersi i szerokie biodra, mimo tej “pełności”  jej ruchy były płynne i przeliczone na energię, swobodne i bardzo oszczędne, kompletny pro.
Chwilami spoglądała w moim kierunku, ale zachowywała dystans, jedyna ryba w wodzie, która nie była ciekawa najbardziej niezdarnego potwora buszującego przy dnie.  Patrzenie pod słońce zmęczyło mnie i wróciłem oczami do raf, szukając czegoś interesującego oprócz ryb papuzich, pomimo ich kolorów niespotykanych na żadnych zwierzętach na powierzchni. Ląd jest uboższy, a tęcze przereklamowane. Żaby w Hondurasie też.  I wtedy zobaczyłem żółwia. Siedział na małym odprysku rafy, jak posąg na piedestale, idealnie wkomponowany w otoczenie. Sanitariusze biegały płetwami naokoło, żeby go oczyścić. Ruch, jak na skrzyżowaniu. Dźwignąłem butlę i sprawdziłem ile zostało mi powietrza. Miałem jeszcze około trzydziestu minut. Popatrzyłem skąd przyszedłem, zapamiętywałem formacje i przemyślałem powrót, po lekko wznoszącym się kominie, który kończył się niedaleko brzegu. Żółw nie poruszony moją obecnością pozwolił mi sie dotykać, pomagałem sanitariuszom. Nieprawdopodobnym jest jaki spokój panuje w południe na rafie, kompletne zawieszenie broni, życie jest bajką w zwolnionym tempie i wszyscy są sąsiadami od lat, nawet zupełnie się nie znając. Byłem definitywnie w raju i definitywnie była to jedna z niewielu dziewiczych raf tak blisko brzegu. Dosłownie wychodząca z oceanu na plażę w kompletnym ukryciu zmowy tubylców. I kiedy ona-kobieta, niespodziewanie złapała się mojego ramienia myślałem, ze serce wyskoczy ze mnie. Popatrzyliśmy na siebie przez maski, mogłem się domyśleć, to była  Rudi. Miała błękitne, ogromne oczy, i co prawda woda powiększa, ale mimo to ogromne i mimo to błękitne, coś czego nie zauważyłem w restauracji, koncentrując się na psiej głodnej krowie. W stroju kąpielowym, naturalna, była obiektem pożądania. Chwilę patrzyła na moje zdziwienie, zawróciła w kierunku powierzchni po powietrze.  Zruszyła niewidzialną do tej pory taflę, tworząc błyszczący wulkan załamanych promieni światła. Wróciła, złapała się mojego ramienia już mocno, pewnie i drugą ręką przytrzymała za pas na biodrach. Usiadła na dnie obok i pokazała na swoje usta. Wziąłem głęboki oddech i dałem jej regulator. Chwile oddychała i oddała mi patrząc na żółwia. Później podsunęła usta pod jego wysunięty łeb i puszczała bąble. On otworzył pysk, jakby je łapał, a może był szczęśliwy z masażu i mlaskał. Pomyślałem, że jak będzie chciała dłużej czerpać moje powietrze, to zostawię wszystko na dnie i popłynę z nią do brzegu. Na pewno wie, gdzie nie ma prądu. W samochodzie miałem jeszcze dwie butle i cały sprzęt do nurkowania. Ale ona, jakby czytając moje myśli, po raz ostatni zaczerpnęła powietrza, pokazała mi wskazującym palcem na masce łzy cieknące z oczu i odpłynęła. Patrzyłem za nią wzrokiem rozbudzonego drapieżnika, zły, że uciekła.Tak pełna, prawie naga i soczysta niedoszła ofiara. Kiedy w końcu wytargałem się z wody, byłem już na plaży zupełnie sam. Nie było samochodu Samoańczyków, ale były  ślady innego  prowadzące do samej wody. Szersze i dalej od siebie. Musiała mieć naprawdę dobry gazik, żeby wjechać tak głęboko w plażę. Mój jeep nie wyjechałby stąd. Nie poczekała. Jednak  ślady opon zamiast prowadzić prosto do drogi, lekko zakręcały i nieomal dotykały mojego samochodu. Na masce miałem palcem wypisany w kurzu numer telefonu  i zdanie : ” you were airsome” z czterema białymi muszelkami, jako cudzysłów. Słodkie dziecko. Poczułem głód i zmęczenie. Wyjąłem kuchenkę, zagotowałem herbatę z resztek wody w butelkach i zjadłem szprotki z konserwy zagryzając mango, żeby nie mdliło. Planowałem zapytać ją o nocleg w pobliżu, bo ostatnia noc w samochodzie była makabrą i dlatego rano, nieostrożny, zasypiając na plaży, pozwoliłem słońcu wyżyć się na mnie bez litości. Mój brzuch parzył nie opłukany słodką wodą.Wyjąłem pojemnik z kremem w nadziei, że się myliłem, ale nie, był rzeczywiście pusty. Schowałem do niego muszelki i resztką herbaty zmyłem numer telefonu z maski.

SOBOTA
W połowie schodów przypomniałem sobie. Wróciłem na dół, do kuchni i zacząłem szukać w szufladach pocztówki z jej numerem. Było już po dwunastej w południe, wiedziałem to po smudze światła miedzy zasłonami, która padała na kominek.  Musiało być miedzy pierwszą a drugą. Wydawało mi się, że słyszałem dzwonienie. Nadal zmęczony wmawiałem sobie, że mam ochotę, ale nie miałem. Chciałem wrócić do łózka i spać za całe życie, które zjechało się w jeden dzień stresu związanego z odejściem Branki. Pożądanie wolności, najpiękniejsze kłamstwo świata, nie dawało jednak za wygraną. Usiadłem w szlafroku przy wyspie w kuchni i zacząłem bawić się wymyślaniem muzyki przyciskami telefonu, ciągle nie mogąc zdecydować się czy warto rozpoczynać coś, czego nie zamierzam doprowadzić do jakiegokolwiek logicznego końca. Wiedziałem, że ona czeka. Że pewnie była u fryzjera, zrobiła paznokcie i kupiła nowe bieliznę. Nowy facet, nowe majtki. Z jednej strony pozwalasz innej istocie dojrzeć i zmądrzeć, ale z drugiej używasz do tego krzywdy. Jej krzywdy. I musisz stać z boku i przyglądać się , nie reagując, inaczej cała nauka skazana jest na porażkę. Odłożyłem telefon, wyciągnąłem z lodówki padlinę sprzed paru dni, wyszedłem na taras i wrzuciłem resztki jedzenia do rzeki. Ryby spłynęły powoli, z początku ostrożne. Później był cyrk. Lubię cyrk. Ale nie dzisiaj. Wróciłem do sypialni i położyłem się spać. Kiedy się obudziłem za oknem płonęły już  latarnie.  Jazgot pobliskiego mostu ustał i mniej więcej wtedy, w tym obrazie pustki i zniechęcenia, zadzwonił telefon.
– Ósma wieczorem, panie Bronski. I jak się czujemy?
–  Ela, przepraszam –
– Chyba się przyzwyczaiłam, wy Polacy z Polski nigdy się nie cywilizujecie-
-Ilu ich znałaś? Masz dziewiętnaście lat .
-Ojciec, brat matki, teraz klient z banku Bronski, kłamca- wyraźnie chciała mnie sprowokować, abym potraktował ją poważanie i przepraszam jej nie wystarczało.
-OK. Bądź gotowa za pól godziny-powiedziałem.
Cisza w słuchawce. Most znowu zaistniał warkotem autobusu nabierającego prędkości , czekałem na odpowiedź, w sumie wiedząc jaka będzie.
-Jestem gotowa od … dziesięciu godzin i pół godziny dłużej mi nie pasuje do mojej wizji sobotniego wieczoru, panie Bronski-
Nie do końca się tego spodziewałem. Uwielbiam pewność siebie młodych Amerykanek.
-Dziesięć minut?
-Będę czekała w Starbuck’s na rogu, ale podjedż od tyłu. Moja siostra tam pracuje wieczorem. Chcesz kawę?
– Latte jeśli można bez cukru.
– A masz jeszcze pieniądze, Bronski? Bo to kosztuje, wiesz?
– Nie mam, wpłaciłem mojej dziewczynie na konto. Zainwestuj we mnie. Na znak zaufania.
– Miała rację, że cię zostawiła-
– Skąd wiesz?
– Twój wspólnik biega po mieście i papla.
– Widzisz, jaki kochany człowiek, teraz przynajmniej mam szanse u ciebie-
– Raczej nie masz tato- jej głos zdradził, że nie jest tak pewna siebie, jak brzmi.
– Mamo, wiesz, (naśladowałem jej “wiesz” z jakimś białostocko-amerykańskim akcentem)- nie przesadzaj, latte, bez cukru, za dziesięć minut.
Rozłączyłem się nie czekając na nią. Pół roku wcześniej zostawiłem ją zawieszoną w powietrzu, kiedy robiła kaprysy, zresztą nie miała jeszcze dziewiętnastu lat. Planowałem zrobić sobie prezent z niej na jej “dojrzale” urodziny, ale nie miałem sumienia manipulować nią przez pól roku, zupełnie w końcu zapominając. Teraz pozwoliła mi się z tego powietrza zerwać, jak dojrzały, pełny słońca owoc. Wiedziałem, że dzisiaj jest moja.
Kawę upiłem , żeby się nie rozlała. Ela wyglądała tak, jak wygląda marzenie każdego mężczyzny o młodej kobiecie, która pracuje w banku. Poprosiłem, aby usiadła na tylnym siedzeniu i bez słowa zrobiła to myśląc pewnie , że jeszcze po kogoś jedziemy, ale przejechałem tylko dwie ulice od kawiarni, zaparkowałem na poboczu między parkiem a opustoszałą szkołą i  przesiadłem się do tyłu. Rozpiąłem jej kurtkę, białą koszulę z falbankami, wysunąłem jej drobne  piersi ponad  stanik i zacząłem je całować, dosłownie połykając je, zanim zdążyła zareagować. Zresztą podniecenie obezwładniło ją, mimo to szeptała
– Panie Bronski, proszę, nie w samochodzie, proszę.
Po chwili jej ręce wbijały się w moją głowę i przyciągały me usta do piersi, szyi, ramion. Uniosłem ją gwałtownie, odchyliłem sukienkę do góry i przez majtki wkładałem język w jej wargi, w końcu odsuwając koronki na bok i czując smak młodej kobiety i zapach kąpieli, którym wypełniła cały samochód, doprowadzając mnie do szału. Przesuwałem język w przód i w tył wbijając go w każdy punkt między udami, pośladkami oczekujący i gotowy nagle mężczyzny. Zrobiła się mokra i bezwolna. Przestałem. Otarłem usta. Pocałowałem ją w rozpalone powieki, czoło. Była marzeniem i ja byłem marzeniem. Odgarnąłem włosy z jej twarzy, zapiałem stanik i koszulę.
– Proszę pani, jedziemy na kolację. Teraz będziemy sobą, mamo.
Jej oczy zaszły mgłą,
-Tata, co tata robi? I następnym razem ogól się, bo drapiesz.
Wierzchem dłoni pocierała o mój policzek, znad okularów śledząc reakcje na mojej twarzy. Jak bardzo dojrzała kobieta. Pełna refleksji.
Znowu uniosłem ją i  pociągnąłęm miedzy siedzeniami tak, by usiadła z przodu, ale niezdarna zawachała się, w połowie drogi schwyciłem ją za biodra, zatrzymałem i znowu rozchyliłem twarzą  jej pośladki, wbijając język tak mocno, aż poczułem napięcie każdego mięśnia, aż  jej ramiona i głowa nagle zapadły się, jak u kogoś kto mdleje. Zawieszona na końcu mojego języka, bezwładna, czekała wyroku. Trzymałem ją w ten sposób w napięciu, aż zaczęła szlochać, wtedy  puściłem i wysiadłem. Nocne niebo uspokaja, samoloty  udają gwiazdy, chciałem, abyśmy doszli do siebie, jakby nic się nie stało i to dopiero teraz odebrałem ją spod kawiarni. I to dopiero teraz mamy sobie coś do powiedzenia, jak ludzie. Wyszukane rozmowy o niczym z dorosłymi kobietami w młodziutkim ciele są bardzo meczące. Musiałem to pominąć.
Zapaliła lampkę i przy jej żółtym świetle  poprawiała tusz rozmazany od moich pocałunków. Odwróciła się, ale nie widziała mnie w ciemności. Zgasiła światło, nacisnęła klakson. Raz, drugi, w końcu w ogóle go nie puszczała.
Nie spiesząc się wsiadłem, zdjąłem jej rękę z klaksonu, wyprostowałem wskazujący palec, wsadziłem go do pianki w kawie, pokierowałem palcem do jej ust.
-Nie hałasuj-
Połknęła palec, udając słodką idiotkę – jus nie będę, tato-
-oj bodziesz, będziesz, Ela-

15 LAT PÓŹNIEJ
Jej ulubionym powiedzeniem było “no way”. Przez nią nabrałem szacunku do Serbów. Bardzo dzielny naród, bardzo silny. Tak, jak Polacy niszczony wiekami przez sąsiadów, wściekłe psy szczute na siebie pieniędzmi bankierów, religią i propagandą. W ogóle narody w Europie dzielą się na morderców i mordowanych i Serbowie, Polacy, Irlandczycy należą częściej do tej drugiej kategorii. Była zarażona polityką,  tym bardziej, że mieszkała w Stanach, kiedy CIA obudziło muzułmanów w Bośni i pomagało Niemcom wejść na Bałkany kosztem Rosji. Przeżywała bombardowanie Belgradu, rozbiory Serbii, kradzież Kosowa. Byłem jej oparciem, kiedy musiała się wypłakać, leżąc w nocy i patrząc w sufit, tęskniąc za swoją rodziną. Wcześniej przez rok wysyłałem do jej biura faxy, na których były tylko rysunki,  jeden jak nurkujemy, ona do połowy w paszczy rekina, ja wyciągam rękę, a ona swoje : “no way, Robert”. Drugi, jak zjeżdża na nartach prosto w przepaść, ja stoję z boku i wyciągam rękę, żeby ją złapać, a ona oczywiście : “no way, Robert”. Kolejny,  ja przenoszę ją przez próg, ona w sukni ślubnej i znowu : “no way, Robert”. I tak w kółko kruszyłem skałę. Teraz jednak nie mogłem jej pomóc. Kiedy zerwała z chłopakiem, po tym, jak zaczął sprzedawać kokainę w klubach nocnych, nasza fascynacja przerodziła się w szaleństwo spełnione. Na pierwszą randkę pożyczyłem od znajomego najnowszego mercedesa i nie wiedziałem, ani jak zatankować, ani jak wysunąć podstawki na kawę. Od razu wiedziała, że to nie mój samochód . Nie przywiązywała do tego wagi. Udawała, że nie zauważa mojej niezdarności. Kochała bo kochała. Nienawidziła bo nienawidziła i nie było nic pomiędzy. Świat był czarno-biały i właśnie wszedłem w cudowną biel jej życia. Tydzień później musiałem po regatach polecieć do Michigan, aby zawieźć prowiant żeglarzom odprowadzającym moją łódź do Chicago i odebrać samochód znajomego. Wynająłem awionetkę, którą większość lotu pilotowałem sam, bez licencji, podczas gdy instruktor opowiadał jej dowcipy raz po polsku raz po angielsku nie mogąc oderwać od niej wzroku. Dla niej był to nowy świat, wyrwana z dusznych klubów downtown, gdzie pracował jej chłopak, z męczącego i nudnego biura, nagle trafiła pod żagle i teraz poznawała perspektywę Boga nieomal, przelatując nad światem, który widziała tylko z  samochodu, jadąc w korkach do pracy. Odrzutowce pasażerskie latają za wysoko i są zbyt bezpieczne, w awionetce jest prawdziwa przygoda zdobywania przestrzeni. Możesz zawrócić, aby obejrzeć, górę, dom, zwierzęta w dole i odnaleźć siebie.  Miała dwadzieścia sześć lat, chciała wszystko naraz : dom, dzieci, kochanego mężczyznę na zawsze, takiego, który nigdy nie spojrzy na drugą kobietę. Byłem pewny, że jej w tym pomogę. Później dostawałem w twarz paznokcie, za zupełnie niewinne spojrzenia na inne. Była na to wyczulona, a ja byłem najgorszym możliwym bólem serca.
Oczywiście wracając,  samochód znajomego zepsuł się  na kompletnym zadupiu, zamieszkałym przez” red-neck’ów”, czyli tam gdzie jest prawdziwa Ameryka i ta , którą szanują bardziej niż jakąkolwiek inną. Najpierw przygodny farmer podciągnął nam samochód traktorem pod zakład, później wjechał w ścianę lasu i zostawił nas na polanie pełnej małych chat z bali. Kolejny świat, który ją oczarował. Rano byliśmy już w sobie zakochani na śmierć, a jej temperament zrobił ze mnie człowieka starszego o dziesięć lat.

*** **
Droga, którą jechałem wiła się przez dżunglę. Musiałem uważać. Wspomnienia zostawały z każdym zakrętem, urwiskiem. Odchodziły. Zamglone Michigan, zamglony świat.
Teraz stała się dla mnie jedną z wielu. Dlaczego? Tak wyjątkowa i piękna. Kto mi dał to prawo? Zapominać, układać, jak zabawki. Beznamiętnie oceniać przeszłość. Odeszła. Pycha kroczy przed upadkiem.
Myśląc to skręciłem z szosy nad oceanem między pola ananasów i ujrzałem zabudowania sklecone z rozpadających się płatów blachy, desek,  częściowo zwalonych płotów. Przed domem siedział  starszy człowiek, palił fajkę.  Nie zwrócił na mnie uwagi. Wysiadłem z samochodu i podszedłem do ogrodzenia, tam gdzie była w nim dziura.
– Mogę wejść?
– Po co?- odpowiedział pytaniem starzec, nie patrząc na mnie.
– Chciałem porozmawiać. Chciałbym się przespać do rana w samochodzie i zapłacę ci, jeżeli pozwolisz mi się zatrzymać na twojej posesji.
– Ile?-
– Dwadzieścia?
– Nie mam łazienki, tam z tyłu jest wychodek, deszczówkę masz tam – wskazał na niebieską, plastikową bańkę. Spojrzał na mnie – Przynieś pieniądze teraz –
Wróciłem do samochodu, wziąłem banknot, parę konserw szprotek, suchary.
Twarz mu pojaśniała na widok jedzenia.
– Młody człowieku, możesz zostać nawet na dwie noce, ale to piekło – podrapał się po głowie i zawstydzony pokazał mi, gdzie stanąć.
Zapadał zmrok. Nie wdawałem się w dyskusje, zaparkowałem tak, żeby rano na auto padał cień jednego z zabudowań i na tyle daleko, żeby się na niego nie zawaliło, gdyby przyszła burza. Włączyłem klimatyzacjęn na chwilę i wyjąłem śpiwór. Dziadek, o skórze wyschniętej i przezroczystej, jak folia podał mi papierowe zawiniątko z marihuaną, nabił przy okazji swoją fajkę i chwilę opowiadał o swojej pracy, jak był listonoszem, jak się zestarzał, jak zniszczył go rząd,  ten złodziejski rząd i teraz raj jest piekłem, bo kupił ziemię po najtańszej stronie wyspy. Poszliśmy spać, on w oborze swojej plantacji, ja na tylnym siedzeniu. Rower stojący przy drzwiach wziął ze sobą do środka.

SOBOTA
Z soboty zrobiła się niedziela, druga w nocy. Obudziła mnie, żebym odwiózł ją do domu. Byłem nieprzytomny. Wino ciągle szumiało mi w głowie i przypomniałem sobie, że kelner w restauracji namawiał mnie, żebym wziął taksówkę. Żałowałem, że wróciłem swoim autem.
Teraz po prostu zadzwoniłbym po “yellow cab”. Swoją drogą to był bardzo poczciwy kelner, grek w jednej z restauracji Greek Town. Tak, jak przypuszczałem nie zapytał Eli o wiek, ale dał mi do zrozumienia, że wie, licząc na większy napiwek, co oczywiście zmaterializowało się dwie godziny później. Wyraźnie mi zazdrościł, ale też w jakiś męski, solidarny sposób dowartościowywał siebie. Był w moim wieku, przystojny i gdyby nie te pasterskie wąsy, wyglądałby, jak człowiek. W domu zmieniłem pościel na różową, bo beżowa pachniała Martą. Minęło tylko kilkanaście godzin i znowu obserwowałem kobietę , jak szybko wciąga na biodra sukienkę i zapina bluzkę, szukając guzików miedzy falbankami w półmroku. Zupełnie dwie odmienne istoty tej samej płci, powodujące ten sam ból głowy i porządnie, ale z zupełnie odmiennych bajek. Jedna z nich była twoją dla pieniędzy, w której pożądanie buduje się i która nie możne znać słowa ‘nie’, bo płacisz jej za seks. Druga, która zna tylko ‘nie”,  po to, żebyś jej tłumaczył, że “nie” w tym miejscu i w tych okolicznościach znaczy “tak” i ona oczywiście udaje, albo nic nie rozumie. To zabija pożądanie. Dobrze, że wino uderzyło jej do głowy. W końcu stała się kotem, który chodzi po tobie, żebyś nie mógł spać, żebyś go kochał i dotykał, a teraz “odwieź mnie do domu”.
Jej matka wyjrzała przez okno, kiedy podjechaliśmy. Nie lubiłem tej dzielnicy. Rozumiałem, że dla niej największą frajdą było jechać drogim samochodem i dać mężczyźnie, który jej się podoba, w jego drogim domu, w cudownej sypialni, w lepszej dzielnicy, niż ta w której mieszka. Całą noc była słodkim pączkiem i jej dziewczęcość przestała mi w pewnym momencie przeszkadzać. Kochaliśmy się , jak stare małżeństwo , bez polotu i fantazji, ale wiedziałem,  że następnym razem będzie już zupełnie inaczej. Jak weszła do domu usłyszałem podniesione głosy jej i matki. To była widocznie jedna z tych matek, która nie rozumie, że to co najlepsze, co możne się przydarzyć młodej dziewczynie, to dojrzały mężczyzna, który zamierza oddać w dobre ręce, zamiast marnować jej życie przez lata do przodu. Starsi mężczyźni nie zaciążają na oślep i traktują, jak skarb. Jadąc do domu zapaliłem resztkę cygara, którą  miałem w samochodzie jeszcze z wakacji, otworzyłem okno i starałem się wyobrazić moje spotkanie z Branką. Wiedziałem, że wróci, choćby tylko po to,  aby porozmawiać, aby zobaczyć moją samotność i cierpienie. Jej odejście wydawało się, jak najbardziej realne. Ciągle miała klucze do domu, ale nawet jeżeli była to gra, wiedziałem, że minie parę dni, zanim się odezwie, najwcześniej w poniedziałek. To nie był pierwszy raz, kiedy spała u ciotki. Te tresurę przechodziłem od samego początku. Używała jej od czasu do czasu, a ja cieszyłem się wtedy, że mogę spotkać się z tymi znajomymi, których nie lubiła. Nie lubiła wszystkich kobiet. Jadąc przez śpiące dzielnice, poczułem chęć wykorzystania pustych ulic,  żeby zwiedzać. Oświetlone mosty i podziemne tunele to największe atrakcje wymarłego w ciemności miasta. I radiowozy, jak objazdowe mini-karnawały dla ubogich. O czwartej byłem w domu i zadzwoniłem do Polski, żeby porozmawiać z matką, ale nikt nie odebrał. Zostawiłem wiadomość, wyszedłem z butelką wina na taras i obserwowałem rzekę, która stała w miejscu i czekała, aż zawieszę wzrok w taki sposób, aby mogła się poruszyć i popłynąć w mojej głowie. Wino powodowało, że i czas i miejsce i myśli, wszystko stanęło w miejscu,  jak mosiężna płaskorzeźba i nawet ja nie moglem się w niej poruszyć. Nad ranem obudziła mnie motorówka należąca do miasta i jacyś ludzie machający i krzyczący  w moim kierunku. Ratowali mnie przed przemarżnięciem, na szczęście owinąłem się w pokrowiec od stołu, na którym zasnąłem . Pomachałem tym na wodzie i poszedłem przez dom na druga stronę, żeby wziąć telefon z auta. Jak wracałem zauważyłem kartkę na wycieraczce, która musiała być wciśnięta miedzy drzwi. “Gdzie jesteś ?” , było to napisane ręką Branki, niechlujnie, albo w zdenerwowaniu. Musiała tu być, jak spałem na trasie, między czwartą, a ósmą rano. Rozejrzałem się, wsiadłem do samochodu i pojechałem na umówione spotkanie w żaglowni. Nie chciałem być w domu na wypadek, gdyby znowu przyjechała. Nie może widzieć mnie w takim stanie i nie byłem gotowy na rozmowy, tym bardziej kłótnie. Dzisiaj nie umiałbym zresztą udawać załamanego. Było mi dobrze.

15 LAT PÓŹNIEJ
-Znalazłeś to czego szukałeś ? –  siedziała na fotelu przy otwartych drzwiach balkonowych i czytała książkę. Za oknem palmy, restauracja, baseny,  wszędzie pełno półnagich ludzi. Cywilizacja dusiła się w rozkwicie lądu i przelewała w obrzeże oceanu. Matka spojrzała na mnie znad książki i wróciła do niej, nie komentując mojego wyglądu. Tylne siedzenie i zatęchły smród dziadka, którego pół godziny po kamienistej drodze wiozłem do sklepu, zrobiły swoje. Położyłem się na łóżku i zasnąłem w ubraniu. Słyszałem jeszcze, jak matka wyłączyła telewizor, potem zdjęła mi buty i  zapaliła papierosa.

NIEDZIELA
Budynek stał zaraz koło jednej z małych fabryk,  której managerem był Adrian, w tak zwanym  przemysłowym korytarzu miasta. Jego firma zatrudniała głównie Meksykanów i dlatego uczył się hiszpańskiego, w szkole poznał Martę. Była jednak niedziela więc oprócz żaglowni, wszystko było pozamykane. Ich biznes mieścił się w starym, ale misternie odremontowanym budynku z dziewiętnastego wieku z wypiaskowanymi ścianami cegły i stropami wygiętymi w ogromne luki z drewna, dosłownie pachnącego starością i nieśmiertelnym pięknem natury przetworzonej przez rzemieślników, nie maszyny. Mogło się tu zmieścić boisko. Przez  okna w dachu wylewało się na  porozwieszane wielokolorowe żagle ostre światło poranka, nadając całej przestrzeni teatralności i dramatu kolosalnej ekspozycji płócien na wietrze, bezwiednie na wiatr  czekających. Brakowało mi tylko dźwięku. Już dawno temu zauważyłem, że uspokajają mnie dwie sytuacje: jazda opustoszałą autostradą tam, gdzie nie ma policji i kamer, żeby docisnąć pedał gazu do podłogi i żeby odcinek był prosty przez kilkanaście mil,  najlepiej przez prerie, pustynie, albo obwodnicę naokoło miasta. Druga sytuacja to spacer przez marinę i dźwięk lin uderzających o maszty, a najlepiej wieczorny pośpiech wnoszenia ostatnich bagaży na jacht, plusk wody o burtę, przerzucanie obijaczy, cum na pokład, głęboki oddech wolności i ucieczka w najbliższy horyzont, który miłosiernie oddala się w obietnicę odmiany. Branka była do tej pory jedyną kobieta, z którą mogłem dzielić te dwie sytuacje, albowiem czerpała z nich identyczny spokój i wewnętrzną radość. Przez ostatni rok przejechaliśmy tysiące mil i przepłynęliśmy kilkaset, czasami nie komentując nawet jednym słowem mijających godzin. Każde z nas miało swój świat, od którego uciekało w ciszy i w pogodzie ducha. Później jakimś cudem zauważaliśmy siebie i były to spotkania z innego wymiaru, gwałtowne odkrycia skarbu i fascynacja. Zjeżdżałem wtedy w boczne drogi, punkty widokowe i znajdowałem słowa tak słodkie, że przylepiała się do mych ust  i obejmowała mnie, karmiąc mnie czułością swojego ciała. Odnosiłem wrażenie, że jestem na takie gesty za młody, ale ona tak chciała, więc tak było. Póżniej był seks.
Musiałem wejść po schodach do innego pomieszczenia , gdzieś pod dachem, żeby dostrzegli moją obecność. Przy kilku maszynach do szycia siedzieli młodzi mężczyźni i kobiety, grupa entuzjastów, wykształconych wariatów w śmiesznych ubraniach, gotowa do poświeceń, żeby biznes ich marzeń kręcił się i dawał im satysfakcję. Dosłownie żeglarski kibuc z rozpalonymi, skupionymi ludźmi. Brodaty chłopak w okularach i w porozciąganym swetrze wstał od maszyny i podszedł do mnie omijając fałdy materii na podłodze.
-Broński , B as in Boy, spinaker , zostawiłem w tamtym tygodniu- rzuciłem w jego kierunku.
– Jeden moment – odpowiedział i wyciągnął z szuflady laptopa, pomarudził pod nosem i bez słowa poszedł na drugi koniec pomieszczenia, przytargał worek większy od siebie, na szczęście lekki.
Zapłaciłem za naprawę i już miałem wychodzić, kiedy wyciągnął z szuflady kartkę i podał mi.
– Mamy dzisiaj party dla naszych klientów, jeżeli chcesz to przyjdź- BYOB – bring your own bottle- przesunął okulary na czoło i popatrzył na mnie, wyjaśniając -Zaraz kończymy pracę i ustawiamy scenę, stoły. Może będzie paru Polaków, których znasz.
Wymienił nazwy łodzi, niektóre kalecząc.
-Na pewno będę – Płacąc  poklepałem  go po plecach i wyszedłem. Był to pierwszy słoneczny dzień od wielu tygodni. Zbliżała się wiosna. Cieszyłem się, że nie muszę nic wymyślać i mogę wejźć z ulicy w cudze żerowisko i w cudzą zabawę zupełnie bezboleśnie, z buta. Co prawda miałem ochotę na Martę i miałem też pieniądze , mogłem zadzwonić, ale bałem się, bo poniedziałek był zbyt blisko. Za duże ryzyko. Dałbym jej nawet tysiąc, żeby została na cała noc, przyszła z koleżanką, albo przekonała się do drugiej zabawki . Jedna godzina mnie stresowała. Znowu to dziecko, Ela, musi odczekać, bo potraktuje to, jako miłość i będą łzy i pretensje. Najchętniej miałbym je obie gdzieś w kawiarni, na koncercie, w klubie, teatrze, roześmiane i po protu towarzyszące mi, ale to raczej było niemożliwe. Nie z Elą. Jednak wtedy rekompensata za to, że Branka zostawiła mnie samego, w drzwiach, jak psa, byłaby wystarczająca. Dobry, beztroski czas z dziewczynami, wakacje od normalności. Jak pamiętam, zawsze reperowałem się wolnością, od Branki też, ale niczego bardziej nie pragnąłem niż jej powrotu i niewoli. Szantażowała mnie rozstaniami, ale jej emocjonalność powodowała, że było nią łatwo manipulować, wiec nigdy nie czułem się zagrożony i zawsze miałem świadomość swojej przewagi. Wygrywała ze mną rzadko i tylko wtedy, kiedy zapadała się pod ziemię i moja reakcja obronna zawsze była identyczna, rozpusta.Kiedy wracała, milczałem, jak grób, potykając się o meble z wodą w ustach i spojrzeniem zakochanego cielaka. Ufala mi i powroty były najpiękniejszymi chwilami naszej przygody. Z cielaka potrafiła do rana wyhodować rozjuszonego byka, który przenosił na swoim grzbiecie góry. Wierzyłem w kolejny cud, który znowu zakwitnie w moich ramionach.

15 LAT PÓŹNIEJ
Adrian zadzwonił w czasie kolacji. Miałem nie odbierać tak, jak prosiła matka, ale brakowało mi męskiego towarzystwa.
-Co słychać? zapytał.
-Jemy kolacje. Oddzwonię ci poniżej-
Cisza w słuchawce. Przestał udawać i zwlekać – Byłeś tam?
-Nie i nie wiem, czy będę. Nie wiem, gdzie to jest.

-Zrób to dla mnie- jego głos załamywał się. Zawsze podejrzewałem, że ją kochał, że mieli romans. W tle słychać było gwar jego dzieci.
– Powiedz cos, co mnie przekona-
– Proszę cię, zrób to dla mnie, to nie sentyment. Wiesz, jak było. Hołd dla starych czasów.
– Nie ma sprawy, zartuje- szepnąłem. – bede tam jutro-
Zmienił ton.
– OK, pozdrów swoja matkę, a tam zostaw kwiaty-
–  Jak ona zginęła? zapytałem.
– Utonęła w czasie serfowania, nikt nie zauważył, znaleźli ją rano, pogryzioną przez rekiny.
– Miałeś ją kiedyś?
– Kogo?
Zdziwiło mnie, jak szybko zapytał.
– Wiesz kogo.
– Nie rozmawiajmy o tym.
– Czemu?
– Ile jej płaciłeś?
– Nic.
– Czemu?
– Bo ona nie była prostytutką.
– Nie rozumiem.
– Chodziłem z nią tylko do szkoły. Widziała cię, jak czasami przyjeżdżałeś po mnie. Pamiętasz, jak prawie potraciłeś dziewczynę na przejściu? To była ona.
Poprosiła mnie, żebym was poznał, ale byłeś z Branką i nie chciałem jej tego zrobić.
– Komu?
-Brance. Jak zadzwoniłeś, że szukasz prostytutki, ona akurat była ze mną i powiedziałem jej, że szukasz kogoś na noc, bo się pokłóciłeś z dziewczyną. Ona to wymyśliła. Chcesz znać prawdę?
– Tak.
– Kochałem Brankę.  Nie ją. Miałem nadzieję, że odejdzie od ciebie no i odeszła. Ale nie do mnie. Nigdy nie spałem z Martą. Dlaczego nigdy więcej do niej nie zadzwoniłeś?
– Musiałem od niej odpocząć. Te jej serbskie zaciecia.
– Ja mówię o Marcie.
– Brzydzilem sie siebie. Nie potrafiłem. To była pierwsza i ostatnia prostytutka. Tak sobie obiecałem. Dlaczego mi nie powiedziałeś?
– Ona nie chciała. Chciała cię wygrać. Miała ci powiedzieć na samym końcu.
W tle żona Adriana tłumaczy coś dziecku. Śmiech.
– Pojedź tam i poproś ją o przebaczenie dla mnie.
– Przebaczenie? Coś nawiwijał?
-Ja? To ty Ślepy chuju, nigdy nigdy nie doceniałeś tego co miałeś.
Matka chyba uslyszala przeklenstwo, popatrzyla w moim kierunku. Poczułem wstręt do siebie i do niego. Przypomniałem sobie, jak z Branka zawsze powtarzała mi, że to nie jest mój przyjaciel.
Teraz rzucil słuchawkę.
Po kolacji, żeby nie męczyć się w hotelu, pojechaliśmy w góry naokoło największego miasta, mijając wąwozy, oglądając światła rozlane na stokach. Wszędzie pełno japończyków, którzy wpadli na ten sam pomysł i z nimi miało to posmak ryzyka. Kto tym ludziom dał samochody? I kto im pozwolił nimi jeżdzić? Zatrzymywaliśmy się przy domach z Księżyca, z Marsa i z planet jeszcze nie odkrytych, tak trudno było uwierzyć, że stworzyli je ludzie. Robiliśmy zdjęcia. Na migi tłumaczyłem japończykom, jak uwolnić migawkę, przygarniałem do siebie matkę, wreszcie szczęśliwą i jej śmiech. Później skok za następną górę, drogą wijącą się w poświacie nieba i w świetle nadjeżdżających z przeciwka samochodów.
– To wszystko przeze mnie – matkę wzięło na rozszyfrowywanie przeszłości.
– Nie mówmy o tym – poprosiłem.
– Nie powinnam się była wtrącać. Ty wiedziałeś lepiej.
– Nie wtrącałaś się – Tak rzeczywiście myślałem i tak było. Ich milczące dni traktowałem, jako kobiece ceregiele bez znaczenia. Nie pałały do siebie miłością. Ich spotkania to była pantomima. Bawiło mnie to obchodzie się o kilometr siedząc przy tym samym stole i wymuszone grzeczności. To nie miało żadnego znaczenia.
– Czy ona tutaj teraz mieszka, że tak znikasz?
– Kto? Branka? – spytałem
– Tak.
Spojrzałem na matkę.
– Nie. Branka tutaj nie mieszka. Przyjechaliśmy tu dla ciebie, a przy okazji chcę coś załatwić.
Zawiesiła wzrok na drodze.
– Miałbyś teraz dzieci-  słowami badała grunt w moim sercu.
Zirytowałem się.
– Przestań. Ciągle to samo. Jest tyle dzieci do adopcji – Zbyłem ją.
W hotelu poszedłem jeszcze na basen. Naokoło zarysy budynków w ciemności, po środku podświetlone oko jarzyło się błękitem wody. Byłem najeźdźcą, który mącił spokój jego tafli i kradł go dla siebie. Zanurzałem się, bo pod wodą człowiek jest tylko wnętrzem i tam najlepiej słychać każdą myśl, najłatwiej oddać całą złą energię i zapamiętać tylko szczęście przygarnięcia. Woda ma serce większe niż wszyscy ludzie razem wzięci. Kiedyś w Warszawie, jako dziecko jeszcze, przywiązałem sznurówki  butów do podnóżków skifa, kiedy trenowalem wioślarstwo i przepływająca motorówka wywróciła mnie. Nagle zobaczyłem siebie, do góry nogami,  przywiązanego do podłużnego cienia na wodzie i tak płynąłem powoli i delikatnie w śmierć, z leniwym nurtem rzeki, jak jakiś kadłub z kilem zrobionym z człowieka wiszącego głową w kierunku dna. Wiedziałem, że wystarczy stracić przytomność, ale chciałem zachować ten obraz. Po kolejnym szarpnięciu wyrwałem stopy z butów i wynurzyłem się, dopiero na powierzchni czując strach, widząc ogrom filarów mostu pod którym  płynąłem. Na pewno nie przed tym, co w życiu jeszcze mnie czeka, no bo przed czym innym? Skoro już się wynurzyłem. Operator z przepompowni wody zobaczył mnie i rzucił się na ratunek. Panta rei. Urodziłem się na nowo.

NIEDZIELA
Nie była ładna. Była po prostu nachalna, pewna siebie, głośna, inteligentna, błyskotliwa. Wszystko oprócz urody. Wybuchała śmiechem, kiedy kolejni mężczyźni łapali się, jak smarkacze w jej pułapki i wychodzili na zwierzęta myślące członkiem, albo pieniędzmi w portfelu. Nie miała szacunku do tej rasy i prowokowała zawody, w których była nie do pobicia. Tylko z tego powodu, każdy chciał ją mieć i była to gra warta świeczki. Oczywiście inne kobiety gardziły nią i omijały z daleka, co ułatwiało sprawę kolejnym mężczyznom. Przeleć mnie, miała wypisane na twarzy, ale to było tak, jak napisane palcem na piasku. Jeszcze w dłoniach trzeba było ten piasek i ten napis przenieść do łózka przez pół miasta, nie gubiąc żadnego ziarna, inaczej do widzenia. Działała tylko jedna metoda, milczeć, nie patrzeć, ignorować i im więcej wypiłem, tym łatwiej mi to przychodziło. Dyskutowałem z chłopakiem od żagli, poznał mnie z innymi pracownikami. Miałem już wychodzić, ale poszedłem jeszcze na drugi koniec hali i położyłem się na hamaku zrobionym ze starego żagla. Muzyka zaczęła być hałasem, a ludzie błaznami. Chciałem odpocząć przed powrotem do domu. Długo nie trzeba było czekać. Nie wiadomo skąd przyniosła mi drinka, postawiła obok i poszła. Jednak wróciła za chwilę tłumacząc się.
– Widziałam co pijesz, spróbuj czy nie za dużo whiskey.
– Już nie piję –
– Polak, który nie pije? Kogo chcesz oszukać?
Postanowiłem przeprowadzić terapię. Spokojnie, bez wysiłku, bez skrupułów.
– Po co przyszłaś, wracaj do pedałów.
Stanęła oniemiała.
– Mam ich na codzień, pracuję z nimi, a ty aż takim jesteś desperatem? Myślisz, że to działa?
Wydawała się brzydka i nie warta zachodu.
– To nie mój biznes, ale ty już zapomniałaś co to jest mężczyzna, dlatego tak nimi gardzisz.
– Jesteś idiota. Typowy Polak.
Poszła. Jeszcze głośniej śmiała się i jeszcze mocniej gestykulowała otoczona pedałami, którzy zabierali się do niej od strony…mózgu ??? Absurd- myślałem. Tak naprawdę  nie uważałem ich za pedałów, mimo, ze niektórzy na pewno byli. Po prostu nikt nie rozumiał jej. W końcu zły trzasnąłem drzwiami.  Przeszedłem kilka ulic na piechotę, żeby wytrzeźwieć i kiedy wróciłem do samochodu, stała tak, jak zjawa.
-Pojadę za tobą, ale jedź powoli, jestem pijana.
-Już się tłumaczysz?
Pominęła to milczeniem.
Odjechałem, czekając na nią na pierwszym skrzyżowaniu, żeby wiedziała, że akceptuję kontrakt. Nie do końca go odczytałem, ale jej determinacja pozwalała domyślać się samych korzyści. Twarz to nie wszystko. Dzisiaj będę miał seks z mózgiem wariatki. W domu poszła do łazienki i cieszyłem się, że nie do tej, w której miałem Martę i Elę.
Kiedy wyszła, bardziej słaniała się na nogach,  gorący prysznic zrobił swoje. Była naga i taką ją wolałem. Minąłem ją bez słowa i wszedłem pod prysznic samemu. Ona usiadła na toalecie z głową w rekach.
– Uważasz, ze przesadzam?
Udałem, że nie słyszę.
-Przesadzam- sama sobie odpowiedziała. Fuck, przesadzam.
Odwróciłem się do niej.
-Chcesz to możesz spać w tej sypialni od rzeki. Jesteś zmęczona.
Podniosła głowę i z toalety zsunęła się na kolana obok wanny, przyciągnęła mnie za pośladki  i wzięła go głęboko. Nie chciałem jej. Odsunąłem jej twarz. Jednak w przypływie bardziej agresji nie pożądania  podniosłem ją i odwróciłem tyłem . Pchnąłem plecy, aby się pochyliła i wszedłem w nią najpierw po ludzku, a później wyżej. I  to był nasz kontrakt. Rozdarta, stojąca na szeroko rozstawionych nogach, zapierała się o ścianę i szafkę, ręką przytrzymując kranu. Dyszała z rozkoszy. Czułem ją na sobie lepiej niż tą w piątek i tą w sobotę. Czułem ją lepiej niż Brankę i czułem ją tak, jakby to był pierwszy raz. Nie chciałem skończyć, chciałem męczyć, chciałem słyszeć jęk i chciałem, żeby moje dłonie wypaliły piętno przynależności na jej biodrach. Następnym razem zamiast poniżać mężczyzn, ma chodzić na sznurku i przepraszać, ze żyje. Zaczęła uderzać swoimi pośladkami o moje biodra podejmując wyzwanie i jej jęk zmienił się w ciężki oddech kogoś, kto dobiega do mety i nie wytrzymuje psychicznie, gotowy poddać się i upaść. Jej kolana  zawiodły i musiałem ją przytrzymać, żeby mi nie uciekła, bo chciałem więcej. Jęk zamienił się w spazm całego ciała i kiedy doszła do siebie, zaczęła mnie przeczuwać. Jak byłem blisko, wyrwała się, odkręciła i skończyła mi ręką, złoty łańcuszek z gwiazdą Dawida przerzucając na plecy, biorąc nasienie na twarz i piersi.
Położyłem się w wannie bez wody, nagle śpiący. Ona wyszła i słyszałem, jak wchodzi do drugiej łazienki i bierze prysznic. Położyła się spać w różowej pościeli. Nie spodziewałem się, że niedziela cokolwiek przyniesie. Pogasiłem światła i padłem na łóżko.
Spałem w drugiej sypialni kiedy poczułem, jak podnosi kołdrę i znowu bierze go do ust. Uniosłem się, przekręciłem na brzuch,  biorąc ją pod siebie. Chciała mojego orgazmu i to jak najszybciej. Nie dawała żadnych szans. W półśnie myślałem, ze oszaleję z podniecenia i stracę dla niej rozum. Wyczekała do końca bawiąc się bardziej moim mózgiem niż członkiem. Była to wyraźnie przyjemność dla niej. Maraton. Pozwoliła mi chwilę spać, po czym znowu go postawiła i usiadła na mnie podstawiając się tak, jak w łazience przed paroma godzinami. Tym razem nie pozwalała mi dojść wcześniej i zaczęła pomagać sobie ręką, żeby tak naprawdę pomóc mi. Miałem dosyć, kiedy wreszcie usłyszałem znajomy spazm, tym razem nie uciekła. Byliśmy kompletnie wyczerpani, szczęśliwi, jak zwierzęta, którym znowu udało się uciec z klatki.  Chciałem już tylko spać.
-Weź prysznic- wypchnęła mnie nogą z łózka, oparta plecami o ścianę.
Głowa pękała mi, a szum ulic wstającego miasta był niczym w porównaniu z szumem w głowie. Poniedziałek.
Kiedy stałem pod prysznicem przyszła i zaczęła robić to jeszcze raz.
– Oszalałaś? Nie ma szans.
– Zamknij się –
Była ósma rano. Powrócił jej ton z party, jej pewność siebie i lekceważenie przeciwnika, mnie dopadł stres, że w każdej chwili pojawi się Branka.

15 LAT PÓŹNIEJ
 Wybojsta droga na cmentarz schodziła w dół i zaczynała męczyć i mnie i jeepa. “Koniec mojego świata ma tu początek” pomyślałem.  Kilkanaście wulkanicznych skał, ustawionych po łuku blokowało dalszy wjazd. Cmentarz był oazą trawy i krzyży wtopioną w ciemno-zielone szaleństwo dżungli. Jedno z jego skrzydeł dotykało skarpy, za którą rozlewał się bezkres oceanu,  powaga samotnej śmierci była wszechobecna. Najpierw poszedłem w kierunku urwiska, bo nie byłem gotowy szukać jej imienia na grobach. Obserwowałem drzazgi światła nad głową, przebijające się przez kopuły konarów i liści, słońce, które wdychałem, jak lekarstwo na życie.
– Pocałuj.
– Kochanie nie.
– Masz rację i nie masz racji.
– Gdzie twoje zasady? Dałaś mi już trzy godziny.
– Dam ci jeszcze pięć minut, albo całe życie, chcesz?
Zaniemówiłem.
– Czemu dałaś mi śmierć?
– Nie chciałam.
– Czemu dałaś mi śmierć? powtórzyłem.
– Nie dałam, sama przyszła.
– Weź mnie do siebie.
– Nie.
– Jestem tak zmęczony, jak ty wtedy.
– Wiem.
Płyta była szara, porośnięta mchem i nawet muszle na niej wyglądały martwe. Przestałem z nią rozmawiać.
Cisza powoli dotarła do mnie i jej fale napływały do skroni, oczu, gardła.
– Przepraszam, że tak długo zwlekałem.
Milczała już.
Rozebrałem się powoli. Ubranie złożyłem pod nogami. Przekroczyłem je, jak próg, do innego świata, położyłem się nagi na płycie. Wiatr spłynął z drzew i spokojnie gasił niebo nade mną.

15 LAT PÓŹNIEJ
Śniadaniówa była pełna Niemców. Matka poprosiła, abyśmy się przesiedli dalej od nich.
– Nie chcę słyszeć tego języka.
Rudi biegała, jak w amoku, nawet nie spojrzała w naszą stronę, dopóki grupa Niemców nie wypłynęła wreszcie na zewnątrz, robiąc jeszcze większe zamieszanie.
– Rudi, moja matka –  przedstawiłem je sobie.
Przystanęła –  Miło mi panią poznać, myślałam, że jesteś tutaj sam-
zwróciła się do mnie.
– To prawda – wtrąciła matka.– Mój syn jest sam i ja jestem sama. Tak lepiej wypoczywamy.-
Nie skomentowałem.
Były to pierwsze wakacje, które spędzilem wyłącznie z matką i najdłuższe z jakąkolwiek kobietą. Spieszona przeprawa przez przeszłość, żeby ułożyć jakąś sensowną całość na przyszłość.
Wstałem, żeby pomóc Rudi zebrać talerze i poszedłem za nią do kuchni, zostawiając matkę zapatrzoną w nas.
– Rudi.
– Tak?
– Powiedz mi coś.
– Co?
– Piętnaście lat temu utonęła tu młoda Czeszka, w zatoce, którą mi pokazałaś. Słyszałaś o tym?
–  Oczywiście. Czemu pytasz?
– Znalem ja w Chicago.
Rudi wytarła ręce w fartuch. Spojrzała na kucharza i poprowadziła mnie do ogrodu.
Światło w konarach raju, czerwień kwiatów zawieszonych na drzewach.
Spokój bezkresnego nieba.
– Utonęła w czasie serfowania? spytałem odwracająć wzrok.
– Nie. W tej zatoce nie ma serfowania.  Pokłóciła się z chłopakiem, który przyjechał z Chicago, żeby ją stąd zabrać.  To byłeś ty?
Spojrzałem w stronę oceanu, dając sobie czas na zebranie myśli, one jednak chciały odejśc od tej sytuacji, jak najdalej.
– Nie. Znałem ją wcześniej- odrzekłem –  Krótko. Bardzo krótko.
Ona patrząc na mnie wnikliwie, dodała:
-Spadła ze skarpy tydzień po jego wyjeździe. W nocy. Leżała połamana na plaży parę godzin, była w ciąży. Prawdopodobnie samobójstwo.
– Skąd to wiesz?
Brat mojego chłopaka  pracował w straży pożarnej. Był jednym z ratowników.
To prawda, że była piękna? Jak miała na imię?

WTOREK

Otworzyła drzwi swoim kluczem bez zwłoki czy dzwonienia. Nie zdjęła butów, jej obcasy na schodach, zawarczały, jak werble.
Uniosłem się na łóżku kiedy gwałtownie pojawiła się w drzwiach sypialni szukając moich oczu, szukając punktu zaczepienia, ale znajdując w nich zdziwienie i pustkę, zawahała się, niepewnie usiadła na krześle przy garderobie. W lustrze odbijały się jej odsłonięte plecy i ramiona tak idealne, że myśl o seksie na moment stała się silniejsza, niż ciekawość tego, co powie.
Założyła nogę na nogę, powoli spuściła głowę, zaczęła coś szeptać.
Nieruchomy słuchałem, nic nie rozumiejąc i podświadomie porównywałem ją z tymi, które przez trzy dni zastępowały mi ją w tej sypialni. Z całą jej urodą, z tym idealnym ciałem, które mogłem za chwilę mieć pod sobą, dotarło do mnie, że nie ma we mnie tego radosnego pragnienia, by cokolwiek naprawiać, jak trzy dni temu, nie ma we mnie ciekawości życia z tą kobietą. Pożądanie przestało być deską ratunku. Czułem się brudny i niegodny jej miłości, bo chciałem miłości szalonej i niepoczytalnej. Bez związanych rąk i ciągłych deklaracji.
Wyobraźnia tonęła wciąż upojona Martą, jej spontanicznym, ale zarazem łagodnym oddaniem. Beztroskim podzieleniem się sobą, bez pretensji i warunków. Tu miałem doczynienia z kimś kogo trzeba było się albo jutro pozbyć, albo jutro oświadczyć się
– Za późno -powiedziałem.
Podniosła wzrok, by sprawdzić wyraz mojej twarzy.
– Za późno – powtórzyłem – prosiłem, żebyś mnie nie zostawiała-
– Przepraszam – jęknęła, palce dłoni splatając, jak do modlitwy.
Teraz ja pochyliłem głowę. Nie mogłem przedłużać agonii. Nie chciałem wywodów, męczarni zrywania, nieszczerych przeprosin, licytacji.
Położyłem się na plecach i patrząc w sufit spokojnie oświadczyłem:
-Przez weekend spałem z trzema kobietami. Nic już nie będzie tak samo.
Wiedziała, że mówię prawdę, być może nawet tego właśnie się spodziewała. Wstała przewracając krzesło.
– Fuck you. Pamiętaj,  będziesz tego żałował-

15 LAT PÓŹNIEJ

Minął cały świat, bo świat zbudowany jest z przeszłóści, ale zostałem z niej tylko ja, niepotrzebny nawet sobie. Martwy słup wbity w wybrzeże oceanu, chłostany pogodą życia.  Może dlatego przyjechałem z matką. Oszukać siebie, że jestem komuś potrzebny i przyglądąć się, jak matka porządkuje rzeczywistość dla nas obojga. Tak, jakby na niej spoczywała odpowiedzialnośc za to, że mnie urodziła i wychowała na tego człowieka, który teraz zamienił sie w słup i czeka na akt łaski od sił zdolnych podźwignąć ludzki los.
Marta, jej usta, ciepło dotyku zostały na drugą godzinę, gdzieś po martwej stronie mojego czekania. Tak, Żałuję.