Wrażenia odniesione w wieczność/Sensations taken for a ride with eternity

If it is out of control it must be the truth.

***
Special thanks to Anna Krzeszowiec and Phil Soto.

***

I
Twarz trenera zmieniła się w nieludzką mordę. Wychodził z siebie w dzikie zwierzę, rozlewał po ścianach i suficie, demon zła, harczał. Naokoło maty  kilku rozsierdzonych, jak on, mężczyzn z rywalizujących klubów zapaśniczych zaklinalo walkę wykrzykując krótkie komendy  i wskazówki. Nogi sędziego: te kościste, chude szkielety, w czarnych adidasach skakały mi przed oczami jak kruki gwałtownie zerwane w ciemniejącym tunelu rzeczywistości. Zaczynało mi brakować tlenu we krwi, żeby w parterze  go docisnąć w i spektakularnie wygrać. On miał inne plany . Kolejny raz był  na łopatkach i kolejny raz robił mostek i stawał się drętwym klocem, a przecież przez całą walkę był kłodą, którą genialnie obchodziłem, podnosiłem od tyłu i rzucałem o podłogę . Wygrywałem na punkty zwinnością i determinacją mimo, że był mocniej zbudowany, betonowa klatka schodowa, po której nie masz już siły wejść na ostatnie piętro więc wleczesz się ślepo, jak pijany, bijesz głową o sklepienie, bo on, kiedy w  mostku, stawał się nietykalną konstrukcją ze stali. Wiedziałem, że jak przegram – czeka mnie rytuał bicia pasem ze świńskiej skóry. Po udach, plecach, czasami pas zawijał się na szyi i uderzał w twarz. Widziałem to już parę razy w klubie. Nie wolno było unikać uderzeń, odzywać się. Pręgi bolały przez tydzień, dwa.
W parterze była rzeźnia. Znowu wyczołgał się za matę, ciężko, z zaciekłą determinacją, wstał i znowu większe, pancerne zwierzę napiera na mnie. Klaskanie po łapach, podbicie ręki, obchodzę, nie zdążyłem z głową. Nauczył się mnie, nie puścił. Powalił, jak ciężarną krowę, dobił inercją na kilkanaście sekund przed końcem walki. Rażony siłą, w kleszczach,  padłem niezdolny już do długiego oporu na granicy ludzkiej wytrzymałości.
Przegrałem z  gliniarzem na szkoleniu.  Klasykiem wpuszczonym w styl wolny.
Roman zaszedł dalej, ale nie w medale. Wracaliśmy do domu na nasze blokowisko tym samym autobusem w zupełnym milczeniu, zbyt zmęczeni na rozmowy, ciemność, pustki, torby przewieszone przez skatowane szyje, zima i mróz, kaptury na łbach.
– Gdzie idziesz na Sylwestra?
– Nie wiem- odpowiedziałem patrząc przez okno, uciekając spojrzeniem w wymarłe miasto.
Zdjął kaptur, zaczął grzebać w torbie. Wyjął zdjęcie, podstawił pod twarz.
– Fajne? zapytał.
– Fajne.
Założył kaptur.
-Będą u mnie. Zapraszam, chcesz to przyjdź.
Na zdjęciu były dwie dziewczyny. Nie przyjrzałem się.
– Przyjdę – rzuciłem.
Miasto milczało, uśpione mrozem, wysiadłem w jego matowe powietrze. Fala zimna i wilgoci wtargnęła w płuca i świat gwałtownie wrócił na swoje miejsce. Kręta droga do następnej klatki . Winda. Mieszkanie. Spłoszona matka.
-Cały?
-Cały.
Odgrzała obiad.
Następnego dnia obyło się bez bicia. W pierwszej walce poza klubem omal nie wygrałem ze zwycięzcż zawodów w mojej wadze. Trener machnął ręką, żebym wyszedł. Byłem na mistrzostwach miasta nielegalnie,  po miesiącu treningów. Zawodników można było wystawiać po minimum sześciu. Poprzestawiali daty, żebym otarł się o najlepszych w strefie. Trener widział talent i omal nie narobiłem bałaganu sobie i jemu. Dużo ryzykował, nie miałem jeszcze budowy ciała, siły, aby łamać najlepszych. W klubie była jatka.
Bicie i skowyt bitych. Przekleństwa.
Wyszedłem. Romana nie było. Zadzwonił dopiero po tygodniu. Okazało się, że miał kontuzję biodra.
– Sylwester o kulach, co?
– nie bój się o mnie. Bój się o siebie. Zobaczysz.
Powiedział mi o której przyjść, z czym, kto będzie.
Nikogo nie znałem. Z Romanem należeliśmy do tego samego szczepu harcerskiego, zjeździliśmy razem Polskę w tych samych mundurach, z tymi samymi ludźmi, ale tylko ja z tego towarzystwa byłem zaproszony na Sylwestra. Dziwne. Miał jakiś inny świat, którego nie znałem. To on zaciągnął mnie na zapasy, bardzo często sparowaliśmy ze sobą, mimo że był w niższej wadze. Szybki i bezlitosny. Jego ojciec był znanym judoką i prowadzili godzinny program telewizyjny raz w tygodniu związany ze sportem. Trenował już rok, ale szybko zacząłem z nim regularnie wygrywać.
– Będą te dziewczyny ze zdjęcia?
– Tak.
– Ile mają lat?
– Tyle co my, szesnaście.
– wyglądają starzej.
– Bo są. Opowiem ci później, zresztą poznasz je.

– Odsuń się.
Odepchnęła mnie od siebie poirytowana. Byliśmy w pokoju sami. Tenisista zamknął się z rudą w łazience obok, słychać było stęki, dochodziła do orgazmu. Podobała mi się, rude kobiety fascynowały mnie od dziecka, ale to Agata w pewnym momencie oddzieliła się od tej drugiej ze zdjęcia, piegowatej brunetki i przykleiła do mnie.  Tak zostało. Prywatka grzmiała w dużym pokoju, ona pociągnęła mnie za sobą do sypialni, legła na łóżku i jak psa przygarnęła moje sztywne, niepewne bliskości ciało. Czekała chwilę, nic nie mówiąc, aż po paru minutach, im głośniejsze stęki dochodziły z łazienki, straciła cierpliwość, uniosła lekko na łokciach i w sufit, jak rozkapryszone dziecko, zaczęła wołać:
– Dorota, Dorota !!!
W drzwiach pojawiła się  brunetka ze zdjęcia, lekko pijana, nie zdziwiona i nie skrępowana, drwiąca,  też piękna, też wysmukla, w czarnym golfie i obcisłej, skórzanej sukience, w czarnych pończochach i kozakach na wysokich obcasach, położyła po drugiej stronie Agaty:
– co się dzieje?
– to dzieciak jeszcze.
Brunetka popatrzyła na mni z lekceważeniem, odgarnęła kosmyk włosów z oczu, ujęła Agatę za szyję i zaczęły się całować namiętnie, głęboko, jakby chciały wyssać sobie języki , bez ceregieli.
Za każdym razem kiedy Dorota odchylała głowę do góry, na tle okna widziałem cieniutkie nitki śliny między ich ustami. Dla Agaty przestałem istnieć, zupełnie niepotrzebny. Ich gra powoli przerodziła się   w pijaną pasję, ręce wędrowały na piersi, krocze, wracały na szyję, przygarniały . Zapamiętanie dwóch młodych kobiet, którego spodziewałbym się tylko po kobiecie i mężczyźnie. Były marzeniem, wyrafinowane, bezczelnie beztroskie, młode suki.

– Co robisz?
– Z kim rozmawiam?
–  z Agatą. Pamiętasz? … z Sylwestra?
– Nie musiałem udawać radości.- Hey, co słychać? –
– Nic. Co u ciebie?-
– Większe nic. Zaraz wychodzę z domu-
– Gdzie?
– Na kurs tańca.
– Masz partnerkę?
Zaskoczyła mnie  pytaniem. – Dobierają nas co zajęcia-.
– Chcesz mnie?
Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Było późno, lekcje kończyły się o północy.
– Jak tam przyjedziesz?
– Wezmę taksówkę.
Dałem jej adres. Mieszkała dużo bliżej, nie musiała się spieszyć.
Kiedy wszedłem do sali siedziała sama pod oknem i patrzyła na pary, które ćwiczyły przed zajęciami. Szalenie piękna, o kasztanowych, lśniących włosach, ciemnej karnacji, brązowych oczach i niesymetrycznych ustach stworzonych do wyuzdanej seksualnej czułości.
Na mój widok wstała,  niepewna, przynajmniej w porównaniu z osobą, którą widziałem w niej w Sylwestra, podeszła i bez słowa ujęła mnie  za rękę, poprowadziła w miejsce na sali, gdzie nikogo nie było. Była wyższa, szczupła, o pięknej linii bioder, w obcisłych dżinsach, piersiach zarysowanych dziewczęcą, jędrną cudownością pod jedwabną, obcisłą  koszulą. Jej dotyk, zapach, wdzięczność każdego ruchu, ale także lęk przez następne dwie godziny, że pomyli krok, albo pogubi się w kombinacjach, najczystsza boskość. Naturalnie stworzona do tańca poddawała się sugestywnej dominacji moich dotknięć.
Pod koniec zajęć byliśmy już do siebie przyzwyczajeni, bliscy, bliskości łakomi i łakomi słów. Spokojni.
Nie puszczaliśmy dłoni, patrzyliśmy sobie w oczy i bez słowa obydwoje rozumieliśmy, że rodzi się pragnienie. W pewnym momencie usiadła na krześle, zdjęła prawy but, skarpetkę i zaczęła obmacywać swoją stopę. Milczała.
– Masz dosyć?
– Tak. Przesadziłam. Parę tygodni temu zwichnęłam kostkę na nartach w Austrii.
– Boli?
– Strasznie swędzi.
– Chcesz masaż? Po zapasach zawsze masujemy się nawzajem.
– Połamiesz mnie.
– Złożę z powrotem. Wiem co robię.
– Ja nie wiem co robię – popatrzyła mi w oczy, założyła skarpetkę, buta. Wzięła mnie pod ramię, kiedy usiadłem obok i siedząc czekaliśmy , aż odbierze ją ojciec, wracał późno z pracy.
Rozmawialiśmy o rock and roll’u, Romanie, że przepadł i  nie dzwoni do niej, o psach i nocy, że taka zimna.
Postanowiłem zaryzykować, wyżebrać trochę czułości:
– Dlaczego do mnie zadzwoniłaś?
Chwilę milczała.
– Bo masz piękne zdjęcia.
Nie zrozumiałem.
– Naprawdę piękne zdjęcia – powtórzyła.
– Jakie zdjęcia?
W Sylwestra nikt nie miał czasu robić zdjęć. Wszyscy byli pijani, pochowani po kątach, dotykali swoich ciał, zasypiali, oglądali niemieckie pisma pornograficzne rodziców Romana.
Oparła głowę o ścianę:
– Z manifestacji. Idziesz w pierwszym szeregu, spięty ramionami z innymi. Piękne. Kiedyś ci pokażę.
Osłupiałem.
– Skąd masz takie zdjęcia?
Przez głowę przebiegło mi, że może jej ojciec albo ktoś z rodziny jest fotografem dla agencji prasowej.
Dziennikarzem. Z manifestacji? Której? Rocznicy 13 grudnia? Przyjazdu papieża do Warszawy?
Nie pytałem.
– Jak na szesnaście lat masz naprawdę grubą teczkę.
– Jaką teczkę?
Przyjrzałem się jej uważniej. Zamilkła. Podjąłem temat w inny sposób.
– Ramionami …spinamy się na wypadek gdyby prowokatorzy…. byli w drugim szeregu… i próbowali nas oderwać w kierunku szpaleru milicji i do ciężarowek…
– Wiem.
Ojciec nie podszedł. Zatrzymał się kilkanaście metrów od nas. Chyba zdziwiony , jak ktoś kto zanim podejdzie i poda rękę, musi się zastanowić nad konsekwencjami podejścia i podania ręki. Czekał, aż ona go zauważy i odejdzie ode mnie i tak się stało. W chwilę zamilkła, puściła moją dłoń.
– Przepraszam. Zadzwonię-
Poszła lekko utykając, jej idealna figura jeszcze idealniejsza, utykaniem prosząca o uwagę, biodra, uda, o troskę.
Ojciec ogarnął ją ramieniem i zniknęli za drzwiami. Czarny, służbowy samochód wyjechał z parkingu na główną ulicę, zniknął za zakrętem w kierunku przeciwnym niż poszedłem ja.

Zadzwoniła do Romana, Roman zadzwonił do mnie. Byłem zaproszony. Przed jej domem stało paru młodych mężczyzn.
Zaczepiali nas, ale z daleka. W windzie Roman wyjaśnił, że jeden z nich był jeszcze niedawno jej chłopakiem, niepożądany na jej urodzinach wściekł się. Roman i jego ojciec spodziewali się bójki. Nic specjalnego w życiu zawodnika walk. Mieli szczęście, że nie wyciągnęli do nas łap.
Szybko przekonałem się poza klubem, że zapasy robią z nas maszyny do mordowania niewiniątek. Szczególnie na ulicy, z nieprzygotowanymi na kontrolowaną i zimną agresję durniami. Najwyżej mielibyśmy kołnierzyki do wyprasowania, nic więcej. Trochę dzikiej  zabawy.
Drzwi otworzył mężczyzna, który odebrał ją po lekcjach tańca. Popatrzył na mnie i zabrał Romana i jego ojca do dużego pokoju, gdzie odbywała się libacja, sami dorośli, sami nieznajomi.
Odwrócił się do mnie, uśmiechnął nieszczerze:
– Agata jest w pokoju obok. Roman zaraz tam przyjdzie.
Mieszkanie było pełne muzyki i światła, ciepła dostatniego domu. Drogie meble, egzotyczne dywany.
Leżała w niebieskiej sukience na łóżku, otoczona trzema innymi dziewczynami, z których znałem tylko piegowatą brunetkę.
Rozmawiały o niemieckich kosmetykach i wyjeździe na narty w Alpy, innych rzeczach, które w komuniźmie, po stanie wojennym były nieosiągalne. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Ignorowała mnie znowu więc podszedłem do blondynki wyglądającej, jak najpiękniejsze dziewczyny ze Skandynawii, przedstawiłem się, później drugiej nieznajomej, podałem rękę piegowatej i nie patrząc na Agatę dotknąłem palcami jej kostki.
– Boli jeszcze?
Wyciągnęła nogę, jak leniwy kot. Beztroski.
– Nie.
– To po co mnie zaprosiłaś? – zażartowałem.
Brunetka wstała i wyszła wyraźnie obrażona. Agata bez słowa przyciągnęła do siebie blondynkę i one, ja zupełnie ogłupiały, zaczęły się całować.
Znowu na pokaz, lecz czule i delikatnie.  Przedstawienie nie bawiło mnie ani poprzednim, ani tym  razem.
Wszedł Roman:
– dziewczyny, przestańcie –  zaśmiał się – macie już chłopów do cholery, tak?
Usiadł między nami i zaczął rozpychać się, odrywając je w końcu od siebie.
– A ty, co taki drętwy? Przytulanie na zapasach to nie wszystko.

Minął miesiąc. Codzienna sztampa z niecodziennymi wypadkami przy pracy. Wróciłem do domu z włoskiego. Ojciec machnął ręką, żebym podszełl, wskazał spojrzeniem na telewizor bez słowa. W wieczornym dzienniku podali informację, że w Opolu zamknięto podziemną drukarnię Solidarności. Pokazali ujęcia, jak wyprowadzają aresztowanych, zarekwirowany sprzęt, wydawnictwa, skuty szpaler paru ludzi, popychanych w świetle ostrego światła kamery. Świnia telewizyjna epatowała socrealistyczną powagą, podkreślając osiągnięcia służb w walce o spokój w państwie i bezpieczeństwo demokracji ludowej. W sypialni miałem całą komodę wypełnioną nielegalnymi książkami: Sołżenicyna, Kurta Vonneguta, Mackiewicza złożonymi do druku przez tych ludzi. Nasz szczep harcerski rozprowadzał je w Warszawie, między wieloma innymi podziemnymi nurtami.
– Matka dostanie zawału, wynieś to gdzieś.
Nie miał pretensji, radził, jak przełożony:
– Mieszkamy tu razem, nie tylko ty. Rób to z głową.
Musiałem przenieść wszystko do piwnicy  i uderzyło mnie wtedy dlaczego Roman nigdy nie uczestniczył w naszych akcjach związanych ze strajkami w zakładach, przyjazdami Wałęsy do Warszawy, w ochronie kościołów w czasie spotkań z  członkami podziemnego ruchu oporu .  Nie wiedziałem czemu. Ciągle bolała mnie szyja, kiedy dżwigałem tę bibułę po schodach. W czasie jednego ze sparingów przed ważnymi zawodami przesunął mi się dysk w karku po rzucie przez bark i wózku na moim już nieruchomym, przerażonym ciele. To był koniec. Najwredniejszy wypadek przy pracy, kiedy po raz pierwszy miałem szansę walczyć z kadrowiczami kraju i wszystko prysło w najboleśniejszym ułamku sekundy.
Klub był sponsorowany przez wojsko, ale trenowali w nim także milicjanci używani do tłumienia manifestacji. Kiedy po trzech tygodniach minęła kontuzja i lęk przed kalectwem, nie wytrzymałem. Ciało chińskiego konia domagało się wysiłku. Zacząłem kick boxing.
Wśród swoich. Tych, którzy trenowali, żeby milicję bić.

Wtedy właśnie spotkałem rudą w Śródmieściu, w węgierskim sklepie firmowym sprzedającym płyty z muzyką poważną. Nie kojarzyła mnie. Zaraz po tym, jak miała orgazm z tenisistą w łazience pojechała do domu. Szalony Sylwester. Pewnie dlatego. Po krótkiej rozmowie poszliśmy do kawiarni w hotelu niedaleko. Była bardzo łada, ale lekko otyła, jowialna, wybuchała niekontrolowanym śmiechem, kiedy opowiadałem co się działo po tym, jak wyszła.

Wspomniałem, że mam sporadyczny kontakt z Agatą, aby zagaić rozmowę i dlatego nie zbyła mnie, ciekawa co się dzieje między nami. W hotelu znali ją i szatniarz i barman. Była zdziwiona, że Agata zaprosiła mnie na urodziny.
– Też zgłupiałeś na jej punkcie?
– Nie. Nie zgłupiałem. Podoba mi się. Bardzo.
– Bo jej nie znasz.
– Nie miałem czasu jej poznać.
– Mówiła mi o tobie parę razy, ale nie łudź się, ona woli dziewczyny.
– Zauważyłem.
Barman przyniósł nam ciastka i kawę, ale przed nią postawił też drinka.
Raczej nie miała osiemnastu lat.
– To ode mnie – mrugnął, ona zaśmiała tym chropowatym śmiechem pewnej siebie, młodej, wykluwającej się  matrony, w zalążku jeszcze, umalowanej jaskrawiej niż kobiety w jej wieku powinny, nachalnej i głośnej.
– Powiem ci dlaczego utrzymuje z tobą kontakt. Wkurwia ojca. Kiedyś nosiła w klapie znaczek Piłsudskiego, zomowcy ją zatrzymywali i ojciec musiał ją odbierać. Od swoich żołnierzyków. Teraz ty. Mówiła ci o teczce?
– Tak. Skąd wiesz?
– Wiem wszystko. To moja dziewczyna. Czasami. – znowu śmiech. – Ona ma parę dziewczyn- dodała patrząc za przechodzącym barmanem, ale on nie zauważył jej wzroku.
– Nie lubisz jej?-zapytałem.
Popatrzyła na mnie znowu. Wyniosła i zdegustowana.
Wypiła drinka jednym, spokojnym wychyleniem głowy. Nadgryzła ciastko i żując przyglądała mi się.
– Chcesz wiedzieć więcej?
– Powinienem?
Znudzona nagle odsunęła talerz i filiżankę robiąc miejsce dla kosmetyczki. Wyciągnęła małe lusterko i sprawdziła szminkę na ustach.
– A zresztą, sam się dowiedz. Pojedź do niej. Jej stary siedzi  w Opolu, już drugi tydzień, matka chyba zagranicą, a ona znudzona codziennie dzwoni, żebym ją odwiedziła.
– Nie znam jej na tyle -odpowiedziałem.
– Lepiej dla ciebie. Muszę iść na górę. Zabijałam czas tylko. Sorry. –
Wstała i poszła w kierunku renesansowych schodów, rozlanych w foyer hotelu, bez żadnego innego pożegnania.

Sprzątałem swój pokój, wyrzucałem wszystkie niepotrzebne szpargały, bzdurne książki, niepotrzebne ubrania, budowałem sobie regał i pozbywałem się wszystkich obciążeń. Znalazłem torbę z butami do zapasów i kartkę z numerem telefonu do Agaty. Chciałem zadzwonić. Ciekawość  i jej wspomnienie obudziło we mnie resztki fascynacji jej urodą. Minęły dwa lata. Pomyślałem, że oddam buty do klubu, ciągle w świetnym stanie. Na pewno, jak zwykle brakuje im pieniędzy.
Umówiłem się z Romanem w jego domu. Na widok jego sypialni wróciło pragnienie jej ciała. Idealnego. Jej pewności siebie i zepsucia. Zawsze wiedziałem, że mogę ją mieć, ale dopiero teraz czułem się wystarczająco dojrzały, aby nie stać się jej zabawką.
Udałem, że pytam od niechcenia.
– co u Agaty?
– Wyjechała do Nowego Jorku.
Roman zauważył, że zamurowało mnie.
– Dzwoniła kiedyś i nawet pytała się, co się z tobą dzieje. Co, podobała ci się?
– Tak.
– Ojciec nie pozwoliłby ci jej dotknąć. Poprzedniego też popędził, pamiętasz, tego pod domem z kolegami?
– Pamiętam.
– Miałem nadzieję, że nas zaczepią, chciałem zobaczyć ojca w akcji, nigdy nie widziałem.
Zaśmiał się. Spoważniał.
– Nie żałuj. Ona się puszczała z zagranicznymi turystami po hotelach w Warszawie. Te wszystkie jej koleżanki razem z nią. Skąd myślisz miały pieniądze takie gówniary? Ojciec chciał ją zabić, jak się dowiedział. Puścił za nią jednego ze swoich.
– Dlaczego wtedy mi nie powiedziałeś?
– Byłem pewny, że cię oleje. Dlaczego myślisz wpierdolił ją do Ameryki w końcu?
Nie miał już na nią siły.

Zrozumiałem, że kłamał. Po paru latach. W USA.
Komuniści, szczególnie Żydzi sowieccy w Polsce, sowiecka agentura, przed upadkiem komunizmu, wysyłali swoje dzieci na studia zagranice, na Zachód, ci którzy tak krzyczeli, że Zachód zniszczą.
Ojciec Romana tak samo. UB. Był jego podwładnym. Agata była pewnie jednym z tych żydowskich uchodźców z antysemickiej Polski. Papiery w moment i ta charyzma cierpiętnika za ludzkość i prawa człowieka. Myślałem, aby ją odnaleźć, ale dowiedziałem się,  że wyszła za mąż. Zresztą wtedy, wtedy już miałem inne kobiety. Do odszukania w Ameryce.
Jedną w Waszyngtonie. Inną w Las Vegas. Ważniejsze, których moje ciało domagało się, za którymi do Ameryki się przypałętało, zostało. Chuj wie po co. Tylko on. Ja nie.

II

Późna noc, mazurska, mroczna. Cisza pierwotnych borów i nasze głosy to szepty w namiocie, by nie pobudzić reszty obozu, tłumiony śmiech. Ludzie zmęczeni po całym dniu na wodzie, w słońcu, śpią. Uśmiechała się do nas trzech przy świetle latarki podwieszonej u sufitu na żerdzi wojskowego namiotu i każdy żywił się nadzieją, żebrając o jej uwagę. Jednak jasnym stawało się z czasem, że wygrywa on, nie ja, ani nie Franek. Widziałem w jej oczach rozmarzenie, kiedy spoglądała na niego, nie na mnie. Franek to zauważył także i tak jak ja, oddawał mu inicjatywę, nie porażał już dowcipami, śmiechem, zaraźliwym,  tylko przytakiwał im obojgu, kiedy powoli pogrążali się w sobie, oddaleni coraz bardziej od nas.
Wyszedłem na zewnątrz przeboleć, popatrzeć ponad siebie,  na taflę jeziora w oddali , nad którą w ciemności klęczał pochylony las, zaczarowany tysiącem świateł  z nieba w jego lustrze. Tak byłem zaczarowany nią. Widziała to, ale spokojnie i z szacunkiem ignorowała od paru dni. Delikatnie. Trudno. Przegrałem zanim zacząłem walczyć. Uwielbiałem jej spokój w czasie manewrów jachtem i pogodę ducha w czasie błędów. Nie instruktor i nie ten przy sterze, ale ona była duszą łodzi i duszą załogi każdego dnia. I dla mnie – każdej nocy łącznie z tą, na próżno. Kiedy odwróciłem się, aby wrócić do namiotu, usłyszałem kroki. Po cichu z ciemności wyłoniły się dwie postacie. Poznałem je od razu po sylwetkach i po tym, że zawsze chodziły razem.
– co tu robicie, tak późno?
Pierwsza odezwała się Marzena:
– Nic. Spacer.
Marta była wyższa, dojrzalsza, minęła mnie i rzuciła przez ramię:
– Robicie coś po nocach i nawet nie powiecie.
Omijaliśmy je świadomie. Obydwie były o dwa lata młodsze, miały po szesnaście lat, natrętne.
Marta podobała mi się, ale uważałem ją za dziecko.
– Dziewczyny, idźcie spać. Wstajemy o szóstej.
– My spać, a wy się bawicie?
– Rozmawiamy.
-Jasne, wszystko jasne.
Marzena chwyciła Martę za rękę:
– Chodź, idziemy, ma nas za idiotki.
Miała rację . Były za młode, a raczej, to my myśleliśmy, ze jesteśmy strasznie dorośli i nasze strasznie poważne rozmowy nie dotyczyły ich – szczeniar, które nic z nich  nie zrozumieją.
Nie chciałem, żeby weszły do namiotu i wplątały się w naszą rozmowę z Anetą, w jej atmosferę, przeszkadzałyby. Każdy z nas był nastawiony wyłącznie na odbiór tylko jej fal, jej gestów, śmiechu. Była Boginią, ucieleśnieniem marzeń. Czekaliśmy na taką noc, każdy z osobna i teraz on… on wygrywał. W sumie nie miałem po co tam iść i jeszcze te dwie męczące małolaty teraz, nie pasowały do tej nocy. Szepty w namiocie ucichły tak, jakby nas usłyszeli.
Poświęcę się – pomyślałem.
– Chodźmy nad jezioro, na pomost. Widzicie ten księżyc?
– Tam wieje.
– Przytulimy się, będzie ciepło – zażartowałem.
Marta żachnęła się, jakbym ją czymś uraził, ale Marzena ujęła moją dłoń i pociągnęła nas oboje w kierunku ścieżki.
– Idziemy.
I tak poszliśmy, powoli, przed drewnianymi schodami w dół wszedłem między nie i ująłem obie za biodra. Czułem się taki dorosły, męski.
– W namiocie z Anetą też jesteś taki szybki?
Marta była wyraźnie rozdrażniona.
– Nie. Aneta woli kogoś innego.
– To po co z nimi siedzisz?
– Co mam robić?
– To co teraz. Zabierać nas nad jezioro.
– Nie macie dosyć? Cały dzień na wodzie i jeszcze w nocy?
– Ja nie mam – odezwała się Marzena. – Kąpiemy się?
– Za zimno. Nie. Nie chcę – puściłem je pierwsze na pomost i kiedy usiadły z nogami zawieszonymi nad taflą wody, wepchnąłem się pomiędzy obje i znowu objąłem tylko tym razem za ramiona. Żadna nie skomentowała. Siedzieliśmy w ciszy, chyba zdziwieni , że jest nam dobrze, tak blisko i naturalnie. Jak nigdy przedtem.
Było rzeczywiście zimno, więc czułem, jak wtulają się coraz bardziej, kiedy nagle spłoszone ptaki zaczęły drzeć się wniebogłosy na przeciwległym brzegu.
-O Boże jaki dramat.
Marzena uniosła się lekko i wsparła ręką na moim udzie, pachniała perfumami, których nie znałem, Marta, trochę dziwne, pachniała Marzeną.
Nie chciałem patrzeć jak tracę Anetę i nagle było mi lepiej. Małolaty ratowały mnie.
Może to ostatnia deska ratunku, której się podświadomie schwyciłem, by nie utonąć w rozczarowaniu, by wprowadzić balans, kiedy czułem, jak robię się rozchwiany wewnątrz, obolały od biegu donikąd.
Marta popatrzyła na rękę Marzeny ciągle na moim udzie, na jej twarz, pokręciła głową:
– Masz papierosa? zapytała jej.
– Nie mam.
– a ty, harcerz?
– Nie palę.
Marta starała się za wszelka cenę być dorosła, a może naprawdę potrzebowała zapalić, nigdy nie widziałem jej z papierosem.
– Cholera – szepnęła i zaczęła szukać w kurtce.
– Nie pal. To trucizna.
Marzena zdjęła rękę z mojego uda, podniosła nogi na pomost, podkuliła, objęła rekami  i oparła głowę na kolanach.
– Przytul mnie. Jest mi zimno.
Nie byłem do końca pewny do kogo mówi, ale tak, jak ona, przeniosłem nogi na pomost, otworzyłem się i pociągnąłem ją lekko ku sobie, biorąc jej ciało między uda i opierając tors o jej plecy, obejmując ją i opierając podbródek na jej ramieniu, jak pies.
Marta pozostała przez chwilę sama, odosobniona, ale zaraz przesunęła się i odwrócona, swoimi plecami oparła się o moje, zadzierając głowę do góry. Patrzyła w gwiazdy.
-Piękne niebo – westchnęła. – Robimy coś czy idziemy?
– Co? zapytałem.
Czułem, jak Marta zaczyna drzeć w moich ramionach. Okryłem jej dłonie swoimi.
– Nie wiem. Nie musimy się kąpać w jeziorze. Możemy iść pod prysznic, tam jest ciepła woda. Kąpię się tam z Marzeną co wieczór. Prawda?
Marzena nie odpowiedziała, kompletnie wsłuchana we mnie i zamarła w moim cieple.
-Prawda? – powtórzyła.
– Za chwilę. Daj pomyśleć.
Zrozumiałem. Pożądanie napłynęło falą gorąca, chciałem dotknąć piersi Marzeny, całować jej delikatną szyję, albo odwrócić się i dotykać Martę, zrobić z niej ciepłego, poddanego kota, zabawkę dłoni, oczu, później ust.
Nie. Są za młode. Zostaw to. Chcesz Anetę.
Powoli wyplątałem się z nich, wstałem, wyciągnąłem ręce, aby pomóc im wstać:
– Chodźmy spać dziewczyny, późno.
– Gdzie?
– Do swoich namiotów.
Zignorowały mój gest. Poszły pierwsze, nie odwracając się, bez słowa, ich sylwetki wmieszane w cień lasu, coraz głębiej, coraz mniej pokryte srebrem Księżyca.
Pamiętam ten Księżyc na zawołanie.

III

Dzień wcześniej czytałem artykuł w jednym z włoskich magazynów i zapamiętałem parę ciekawych zdań. Jedno z nich było idealną odpowiedzią na jej pytanie w tej chwili. Użyłem je.
– Świetnie – powiedziała – jak długo byłeś we Włoszech?
– Nie byłem.
– Masz idealny akcent.
– Myślałem, ze wszyscy Polacy maja dobry akcent we włoskim.
– Ale mówisz, jakbyś już mieszkał we Włoszech.
– Nie. Nie mieszkałem we Włoszech.
Powiedziała to tak, jakby wyjazd z komunizmu był kwestia pieniędzy tylko, a nie wymyślną ucieczką z opresji, wygraną z systemem.
Wyraźnie podobała jej się płynność naszej konwersacji.
– Będziesz marnował czas z nami. W następną Środę idź do klasy bardziej zaawansowanej, te same dni i godziny, profesor Renata, dobrze?
– dobrze.
Renata powiedziała już bardzo po polsku.
Klasy nie miały dla mnie znaczenia. Po wakacjach zawsze byli nowi ludzie, nikogo nie znalem w tej i nie zależało mi. Może w tej bardziej zaawansowanej będę miał znajomych z poprzedniego roku. Uczyłem się włoskiego, żeby wyjechać na stałe, najpierw na studia w Padwie, później gdziekolwiek, gdzie będę rozumiał co do mnie mówią. Nie wiem od czego się zaczęło: od Petrarki czy Boskiej Komedii, opera i Vivaldi miały znaczenie w miłości do Włoch. Jednym ze sposobów nauki w Instytucie było słuchanie oper i tłumaczenie ich librett. Później mi te słowa chodziły po głowie całymi dniami, nuciłem je czekając na autobus, do autobusu wsiadając, jadąc autobusem i z autobusu wysiadając w jej ramiona, pod jej domem. Anny. Pierwszej poważnej miłości, związku tylko dla dorosłych, chemii z nieba. Przez miesiąc robiła mi sweter na drutach – śmieszny widok – naga, piękna, młoda nauczycielka, która robi sweter na drutach po seksie, przed seksem, mówi o nim w trakcie.
Później zdejmowała go ze mnie i nagi leżałem, czekając na jej piesi na klatce, jej usta na szyj. Wtapiała się we mnie całym ciałem. Była dziewięć lat starsza, piękna, słoneczna. Ideał. Urodzona dla mnie. Na zawsze.
Środa była już niedaleko, tylko parę podroży autobusem i może dwie całe opery pod nosem.
Spóźniłem się o piętnaście minut i w dodatku nie wiedziałem, w którym skrzydle jest moja klasa. Pukałem i zaglądałem do wszystkich pomieszczeń, pytając po włosku o Renatę.
W jednej z nich chłopak stylizowany na punka, żywcem z okładki jakiegoś angielskiego magazynu, odwrócił się i rzucił po polsku:
-wchodź nie marudź-
Przy tablicy stała tyłem do klasy, szczupła, wysoka kobieta. Nie zwróciła na mnie uwagi, uczniów było paru, sami mężczyźni. Usiadłem przy ogromnym konferencyjnym stole i czekałem, aż zauważy mnie, nowego studenta.
Punk popatrzył na mnie, uśmiechnął się, mrugnął okiem, podał rękę – Roman-
Kobieta odwróciła się i zapytała mężczyzny obok, co jeszcze pamięta z filmu.
Oniemiałem. Była najpiękniejsza kobietą, jaka widziałem w życiu. Nie mogłem oderwać oczu od jej twarzy.
Przeszła nad moja obecnością do porządku dziennego, zignorowała. Mężczyzna zaczął coś dukać o Viscontim.
Słuchając i poprawiając go, uniosła swoje krzesło, podeszła do miejsca w którym siedziałem przy stole, zmusiła mnie i dukającego, abyśmy się rozsunęli, usidła odwrócona w moim kierunku i patrząc mi w oczy, zapytała:
– Kim jesteś?
Mężczyzna przestał dukać, jak na zawołanie.
– Nowym uczniem- odpowiedziałem.
– Nie widziałam cię wcześniej.
– Mi tez jest przykro z tego powodu.
Zaskoczona zamarła, punk zaśmiał.
Przyjrzała mi się uważniej, lekko zbita z tropu, nie spuściłem oczu, mimo, ze w środku czułem, jak
rozpływam się i tonę na widok najpiękniejszej twarzy na świecie. Była podobna do Anety sprzed paru lat, ale o szlachetniejszej , idealnej budowie ciała. Ten sam błysk w oczach i ciepło. Boska i dla bogów tylko.
– Napisz na jutro wypracowanie o ulubionym filmie. Masz ulubiony film?
– Tak.
– Jaki?
– “Blade runner” – nie wiedziałem, jak powiedzieć tytuł po włosku, wiec powiedziałem po angielsku. Nie zrozumiała chyba.
– O czym jest ten film?
– O miłości do idealnej kobiety.
Wstała. Nie chciała iść w tym kierunku.
– Nie ma szczęśliwego końca – dodałem licząc, że to ją zawróci, niestety nie.
Wiedziała, że jest piękna, ale nie oczekiwała , ze ktoś nowy będzie bezceremonialnie ją prowokował. Inni patrzyli na zjawisko pożerania jej wzrokiem ze zdziwieniem i w milczeniu, ciekawi. Usiadła obok punka, po drugiej stronie stołu. Jak koło przybocznego obrońcy.
Wróciła do zadania na tablicy i dukającego mężczyzny. To była pierwsza lekcja. Nauczyłem ją, że jej pragnę.
To był czas, kiedy seks z Anną stawał się coraz bardziej małżeński, zauważała to. Kochałem ja ponad wszystko, ale nie było już iskry, jak na początku. Najpierwszej nocy mieliśmy razem szesnaście orgazmów. Od dziewiątej wieczorem do południa następnego dnia. Kiedy wsiadała do autobusu – jęknęła.
– Co się stało?
Uśmiechnęła się – Jestem cala obolała od ciebie, wariacie.
Teraz zaczynaliśmy być małżeństwem. Nie potrafiłem sobie z tym poradzić. Nie potrzebowałem i nie pragnąłem innych kobiet, one nie były problemem, wygasał ogień – nie miłości, ogień pożądania, niecierpliwości i pragnienia. Później jej tarczyca stała się dramatem, ale nie zmieniła nic w moich uczuciach, kiedy powoli przekształcała się w kobietę zestresowaną i przybitą, zlęknioną, że mnie straci. O tym nie było mowy. Czernobyl. Cokolwiek ją niszczyło, kochałem ją bez granic.
– Dlaczego nie ma szczęśliwego końca?
Tym pytaniem zaczęła drugą lekcję.
– Bo nie może być szczęśliwego końca. Oboje nie są ludźmi.
– Nie rozumiem tego filmu, albo nie chcesz żebym go zrozumiała, jaka jest fabuła?
– Film jest o tym, ze imitacje ludzi też potrafią i zasługują na to, aby kochać.
– Dlaczego go lubisz?
– Nie wiem. Może dlatego, ze kocham kobietę, która jest zmienna. Ma problem taki, jak główna bohaterka. Nie wie, czy zasługuje na miłość.
Popatrzyła na mnie uważniej. Zamilkła, może spłoszyła się konwersacją, nie rozumiejąca.
– Jutro przepiszę cię do mojej klasy. Poradzisz sobie.
Trzy miesiące później wychodziłem z klasy ostatni, razem z nią. Tak, jak wcześniej z Anną.
Nie potrafiłem oderwać od niej oczu, karmiłem się jej uwagą i jej podnieceniem. Nie dotykałem, ale czułem, jak pożądanie dławi mi gardło i było kwestią dni, kiedy nie wytrzymam. Anna nigdy się nie dowie.
W międzyczasie była miesiąc w Londynie.
– Czemu nie śpisz?
Przygarnąłem ją delikatnie do siebie, pocałowałem. Wtuliła się mocno w moje barki i zaczęła płakać, najpierw po cichu.
Myślałem, że z powodu tarczycy. Całowałem dalej, jej powieki, jak dziecku, koiłem ból, stres choroby.
Nie pomogło.
– Co się dzieje?
– Muszę ci powiedzieć.
– Co?
– Wybacz mi, proszę cie.
– Co się stało?
– Spałam z nim.
Milczenie i oczekiwanie, strach i bezbronność.
– Zrozum, byłam z nim pięć lat. Nie wytrzymałam. Chciałam umrzeć następnego dnia.
Jej płacz zamienił się w spazm.
Przytuliłem ją i znowu pocałowałem jej mokrą twarz.
– Przestań już. To nie ważne.
To jeszcze bardziej ją rozstroiło, zaczęła drżeć, szlochać.
– Aniu, to nieważne – powtórzyłem.
Tak było, ale patrząc na Renatę wróciło to wszystko. Nie będzie wiedziała. Twarz Anny zmieniła się na tyle, ze chodziła codziennie w czarnych okularach i miała szal naokoło szyi, aby ukryć zmiany, wytrzeszcz. Planowała wyjazd do Stanów, tylko tam mogla się wyleczyć. Polska była napromieniowana.
– przyjedziesz na moje urodziny?
– kiedy?
– za tydzień, po zajęciach. Będzie cała klasa. W restauracji na przeciwko Instytutu.
– przyjdę.
– Musisz wrócić do domu?
Nie wiem czemu to pytanie nie zaskoczyło mnie. Codziennie miałem tysiące podobnych pytań do niej, jeszcze bardziej śmiałych i tylko czekałem na odpowiedni moment. Zastanawiałem się, czy ująć jej dłoń. Jeszce nie.
– Nic nie muszę.
Noc. Szedłem do placu Trzech Krzyży Nowym Światem i nie moglem zrozumieć, dlaczego wszystko jest tak samo. Zaczarowanie od pierwszego spojrzenia, atak, pożądanie, jawne podchody, prowokacje i obietnica spełnienia, ten wzrok w czasie każdej lekcji, z których wynikało tylko jedno – dłużej już czekać się nie da.
Była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem.
Ona zagarniała mnie, w czasie kiedy Anna, jej los, zaczynał wymykać się z mojego życia- musiała myśleć o sobie, o ucieczce do świata, który odda jej zdrowie kosztem miłości, kosztem mnie.
Spała, kiedy odebrałem telefon. Matka.
– zadzwoń tam, on się dobija co pół godziny i pyta o ciebie, nie daje nam spać.
– Zostawił numer?
– Tak. Powiedział, ze szatniarz odbierze i poprosi go do telefonu.
Wyszedłem do łazienki, żeby jej nie obudzić. Zadzwoniłem.
Po drugiej stronie słychać było jazz i śmiechy.
– gdzie ty kurwa jesteś?
– w domu.
– w jakim domu?
– u dziewczyny.
– Czy ciebie pojebało? Ona się ciągle o ciebie pyta. Przyjeżdżaj durniu, masz ją.
Roman wyraźnie wypił za dużo.
– Nie mogę.
– Nie mogę? Nie mogę? ty myślisz, że ja dzwonię od siebie. Ona mnie goni do telefonu, bierz taksówkę i przyjeżdżaj. Masz ją, rozumiesz?
Odłożyłem słuchawkę i wyłączyłem wtyczkę z sieci.
Położyłem się koło Anny i przytuliłem ją do siebie. Nie spała.
– z kim rozmawiałeś ?
– z matką.
– tak późno?
– Denerwowała się.
Nie wróciłem na włoski. Za dwa miesiące Anna wyjechała na leczenie do USA, ja nie mogłem. Nie miałem paszportu, wizy, komunistycznych pleców.
Do Instytutu wróciłem od nowego semestru. Co ma być będzie. Pragnąłem ją spotkać, przeprosić za urodziny i opuszczenie klasy, pragnąłem najpiękniejszej kobiety świata. Jak nigdy. Obietnicy jej ciała i nowego początku.
Nie wziąłem końcowych egzaminów, przepadły studia w Padwie, ale ona jest. Wybaczy.
– do jakiej klasy pan chce się zapisać?
– do pani Renaty.
– Ona już nie uczy u nas. Wyszła za mąż i wyjechała zagranice. Chce pan klasy rano czy po południu?
– Po południu.
Krew napłynęła mi do głowy, wyszedłem zamroczony, chory, w najbardziej pusty wieczór i najbardziej puste miasto. Tak to pamiętam. Żałuję, że pamiętam.

IV

Byłem zmęczony pięknymi, starszymi, ciągle młodymi kobietami. Różniły się od kobiet w moim wieku tym, że seks był łatwiejszy i lepszy. Inteligencją.
Miało to swoją wartość, ale nie dlatego je chciałem. I nie dlatego, że one chciały mnie. Nie dawałem im czasu na żadne wahania, zastanowienia. Dlatego zawahałem się teraz. To wszystko przychodziło za szybko i za łatwo, było wspaniałe i było przekleństwem, które postanowiłem zrzucić zanim się zakocham znowu, w niej. Ja tego nie potrzebuję. Ja tego nie chcę.
– O której godzinie?
– Przyjdź po zajęciach, o szóstej.
– Gdzie?
– Będę na korytarzu i zobaczymy wtedy.
Miałem trzy godziny. Za mało, żeby wrócić do domu, za dużo, żeby nie oszaleć od niecierpliwości. Przed Uniwersytetem czekał Marek.
– Zgodziła się?
– Tak.
-Kiedy, dzisiaj?
– Tak.
– No to nici z piwa…
– Nie, idziemy. Muszę się napić. Onieśmiela mnie.
– Kto?
– Ona.
– Głupiś – zaczepił, jak zwykle, ale nic nie odpowiedziałem.
Pod Zamkiem siedzieli inni studenci, z innych wydziałów, niektóre twarze znałem z dziedzińca, niektóre z dodatkowych zajęć w innych instytutach, dołączyliśmy do łebków z filozofii, bo było z nimi parę ładnych dziewczyn. Tango młodości ich ramion i dłoni, nóg w pończochach i zapach perfum, kwiatów, trawy. Piwo. Raj.
Miałem zamiar podpić Marka, żeby nie marudził i pojechał do domu, samemu nie pić. Spotkać się z nią, jak równy z równym, śledzić te nasze podchody, a może po prostu zaprzyjaźnić się i dać sobie spokój.
Wiedziała o Annie, bo pewnego razu spotkałem ją z przyjaciółką Anny i ta jej pewnie powiedziała o naszym związku. W przeszłości. Bolesnej wyrwie zakończonej jej wyjazdem. Nie wiedziała o Małgorzacie. Z Małgorzatą ciągle sypiałem i pozwalałem jej robić z mego życia piekło.  Przez nią byłem zmęczony starszymi, pięknymi kobietami. Żydówka, która nie wie, czego chce i katolik, który bawi się w ratującego ją Jezusa, recepta na ukrzyżowanie, albo samobójstwo, na cierpienie.
Teraz, na wiosnę – trawa stawała się zieleńsza, słońce cieplejsze, studentki ciągnęły mnie za włosy, za myśli
– Ej, dziennikarz, nie filozofuj.
– Przecież nic nie mówię.
– Za dużo myślisz.
Śmiech. Jedna z nich podała mi piwo. Następne.
Fakt. Za dużo myślę. Postawili przed tobą talerz. Na talerzu jest twoje ulubione jedzenie. Jedzenie chce być zjedzone. Jesteś głodny. Jak bardzo?
Bardzo. Lubiłem jej powagę i wyniosłość. Trudno ją było rozbawić. Nigdy nie robiła nic, aby być akceptowaną i nie tolerowała fałszu, ignorowała.
Odnosiłem wrażenie, że jest smutna i samotna, do tego ogromne niebieskie oczy i pociągła twarz, figura modelki i to spojrzenie, którym widziała wszystko na przestrzał, mogła by być psychologiem, hipnotyzować i słuchać duszy. Tak odmienna od Małgorzaty, która obracała wszystko w żart, w zabawę, uciekała w powierzchowność i niedomówienia, które pozostawały w tobie i wyły przez cała noc do księżyca. Kiedy one cierpiała gdzieś głęboko,  gdzieś, gdzie nie pozwalała mi dotrzeć.
– Ożenisz się ze mną? nagle zapytała któregoś dnia.
Za długo czekałem z odpowiedzią. Była w tym samym wieku co Anna, z tego samego miesiąca, spod tego samego znaku. Moje niebo. O dziesięć lat za wcześnie.
Zauroczenie – ta wzrokowość miłości. Jej zapamiętanie. Małgorzatę zobaczyłem w nocy w autobusie. Zjawę z innego świata. Tak odmienną, niż ta szara, komunistyczna rzeczywistość.
Rude loki, cera z mleka, widziałem jej różowe łono zanim dotknąłem jego smaku, różowe sutki, szyję z napięcia pod moim ciężarem.  To było we mnie przez pół roku. Marzeniem. Wtedy zobaczyłem ją znowu. W tym samym autobusie o takiej samej nocy. Odprowadziłem do domu, biorąc od niej drobne zakupy i dając w zamian bukiet kwiatów w dłonie, wszystko było po drodze. Parę miesięcy później dzwonek do drzwi. Brat.
Popatrzył na mnie. Nie wszedł. Wyjął z kieszeni parę monet:
– Zadzwoń do domu czasami, myśleliśmy, że nie żyjesz.
Umarłem dla niej, tak bardzo potrzebowałem rozstać się z pożogą Anny.
– Patrzysz czasami na zegarek?
– Nie.
– Spóźnisz się.
– Poczeka.
– Nieładnie.
– Która godzina?
Marek podstawił mi nadgarstek pod nos. – Idź.
– Idę.
Wstałem, otrzepałem spodnie, teraz ja pociągnąłem pierwszą z brzegu dziewczynę za włosy, pocałowałem w usta.
Ten sam śmiech. – A ja?
Pocałowałem drugą.
-Dziewczyny, macie Marka. Idę na wojnę.
Poszedłem.
Kiedyś wyrzuciła mnie z zajęć. Napisałem opowiadanie o tym, jak czerwony kapturek uwiódł wilka, seksualnie, wszyscy się śmiali, tylko nie ona.
To nie była pornografia i to nie było wulgarne, angielski był w miarę rzetelny, jednak nie podobała jej się utrata powagi, rozpasanie, brak dyscypliny, bała się o siebie w tym środowisku, kazała mi opuścić salę, później żałowała, ale było za późno. Trzeci raz ktoś wyrzucił mnie z zajęć na roku. Dwóch komunistów – jeden od reportażu, drugi od propagandy, teraz ona, ta za niewinność. Byłem wściekły. Może zgodziła się przetłumaczyć mój artykuł na angielski z poczucia winy, długu…to wszystko, a te spojrzenia to tylko moja wyobraźnia. Bandaż.
Czekała na korytarzu, w ręku trzymała klucz, w drugim torbę z przewieszoną przez nią kamizelką. Robiło się ciepło. Stała smukła, poważna w białej koszuli z falbankami na piersiach, w niebieskich dżinsach, w butach na wysokim obcasie, spod koszuli prześwitywał biały stanik. Jak zawsze elegancka i nieprzystępna.
Posąg nie do zdobycia. A jednak- po co ten klucz?
Klasa była otwarta. Okno było otwarte. Pierwszy dzień lata. Chciałem żyć.
Kręciło mi się jeszcze w głowie, ale umiałem być sobą. Trzymać fason. Usiedliśmy na przeciwko siebie i patrzyliśmy bez słowa, oceniając się nawzajem.
Ja – jak bardzo jej pragnę – Ona – czy powinna ze mną rozmawiać, jak jestem pijany. Nie byłem.
– to długo nie zajmie – powiedziałem.
– To dobrze. Mam małe dziecko, muszę wracać do domu.
– jak małe?
– bardzo małe.
– a mąż?
– Panie Bronski, niech pan da ten artykuł – wyciągnęła rękę przez stół, czekając.
– To nie artykuł, to wywiad. I Robert.
Na jej twarzy zauważyłem wyraz niezadowolenia, zniechęcenia. Zagalopowałem się.
– Przepraszam – spuściłem głowę.
– Nie przepraszaj…odczekała chwilę i dodała – …Robert…-.
– Wypiłem tylko dwa piwa- kontynuowałem – nie chciałem być trzeźwy, jak tu przyjdę-
– Robert… daj wywiad. Nie mam czasu.
Wstała, zamknęła drzwi, przekręciła klucz i zostawiła go w zamku.
Usiadła naprzeciw.
– Z kim wywiad?
– Z szefem ochrony następcy Jezusa Chrystusa, pana naszego, amen-
Podniosłem głowę uśmiechnięty:
– Gdzie jest mąż? – spytałem znowu, patrząc jej prosto w oczy. Piękne, błękitne , pięknej, mądrej, dominującej blondynki z dzieckiem. Nigdy nie miałem kobiety z dzieckiem, a raczej po dziecku. Nigdy.
– Nie mam męża. Mężczyźni są ciężcy-  zmieniła nagle ton i jej wzrok nabrał kobiecego ciepła, troski nieomal. Zrobiło mi się wstyd.
– Jeszcze raz przepraszam – szepnąłem.
– Daj artykuł Robert. Ile tego jest?
– Dwadzieścia jeden pytań – odpowiedziałem.
– Dobrze. Czytaj po polsku, będziemy razem tłumaczyć na angielski. Pierwsze?
Nabrałem głęboki oddech, podparłem głowę ręką, rękę stołem, stół podłogą. Wyjąłem notatnik z kieszeni.
-Pierwsze?
– Tak.
Przeszywając ją wzrokiem, trzymając przed sobą notatnik, przeczytałem:
– Dlaczego … nie masz …  męża?
Wstałem z kolan. Przestraszyła się, ze wtargnę do mieszkania i obije mu mordę. Kiedy zobaczyłem ten strach zrozumiałem, ze muszę odejść. Nawet nie wiem, kiedy ukląkłem, po prostu osunąłem się na kolana:
– dlaczego to robisz?
Nie odpowiedziała, patrzyła na mnie, jak na jakieś przykre, natrętne biologiczne zjawisko, pomieszane z emocjami w wykonaniu znajomego człowieka. Byłem o krok od zwierzęcia. Gdyby on otworzył drzwi prawdopodobnie bym go skatował. Jak psa. Może zabił.
Na szczęście bał się. Obrzydzenie do obojga wygrało. Odszedłem.
W akademiku niedaleko wzięła mnie na noc znajoma. Ległem na górnej pryczy i kiedy zaczęła się onanizować pode mną myślałem, ze dostanę szału. Moje obrzydzenie  do kobiet tej nocy nie miało granic. Jedna mnie zdradza, druga zamiast dać spać, trzęsie swoim ciałem, łechtaczką  i obydwoma łózkami. Szaleństwo nadeszło powoli i stało obok zwierzęcia patrząc na mnie i prowokując. Zasnąłem. Nie pamiętam dlaczego nie zwariowałem. Było blisko.
Po paru tygodniach pojawiła się znowu, milcząca i niepewna. Wziąłem ją, jak przybłędę, wymieniłem seks na orgazm, obojgu, poszedłem precz.
Za parę dni wróciła. Nic się nie zmieniło. Dałem seks, orgazm, ona poszła. Jej ciało było narkotykiem, którego nie potrafiłem odmówić. Próbowała coś tłumaczyć, nie chciałem słuchać. Kiedy nie interesowała mnie, jako człowiek, seks stawał się  lepszy, wiedziała, że był to teraz jedyny klucz do mnie i używała go coraz lepiej, znacznie lepiej niż na początku. Nie pytałem o tego faceta, w mojej głowie stała się prostytutką, która ma ochotę dawać mi za darmo i udawać miłość, dlaczego dawała jemu nie interesowało mnie. Powoli docierało do mojej świadomości, ze oprócz niego byli tez inni. Znani. Bardzo znani. Telewizyjni, teatralni. Najpierw myślałem, że szuka miłości, później, że chce stać się częścią życia tych znanych, na końcu, że nie wie czego chce , że chodzi o to, aby funkcjonować w matni niemiłości, niepragnienia i nieprzywiązania. Byłem tym zmęczony, domysłami, zachodami i jedynym lekarstwem był stosunek: krotki, intensywny, spieszony i dziki, kończący się gwałtownym rozejściem do następnego razu, nieprzewidzianego, na granicy niewytłumaczalnego zrządzenia losu, przypadku, wezwania do ucieczki – im głębszej tym lepszej.
Mniej więcej w tym samym czasie ta tutaj, wyprosiła mnie z zajęć. Może byłem chory na głowę, może nie umiałem życia obrócić w żart, miłości w ironię. Byłem wściekły i stawałem się wścieklejszy codziennie. Jednak spokój tej przede mną, zasady, mądrość i głębokie zrozumienie każdej sytuacji przyciągało mnie do niej. Dostojność relacji, przewidywalność spojrzeń i czytelność słów. Nie wiedziałem, że ma dziecko, że nie ma męża, wiedziałem, że jest smutna i za poważna i że ta powaga to pozory, że chciałaby rozpuścić włosy i naga tańczyć w czyichś ramionach. Wierzyłem, ze te ramiona gdzieś były, ale nie. Ona nie ma tych ramion. I spojrzenia na moje ramiona, usta, szukanie moich oczu były uzasadnione. Teraz już wiedziałem, że udaje opanowanie, że nie utrzyma pozy, kiedy byliśmy sami, za drzwiami z kluczem w zamku. Oczywiście, że udawała, że przejęta jest tłumaczeniem pytań, czekała na więcej, na gest,  zdanie, którego ja, perfidnie, ciągle nie wymawiam.
Wstała z krzesła,  postawiła je bokiem do stołu, łokcie oparła na nim, głowę podpierając dłońmi, kolana dala na siedzenie, wypiela pośladki.  Stałem się głodnym psem i to była pozycja dla głodnego psa. Dobrze o tym wiedziała. Wzywała o pomoc dla swojej kobiecości.
Falbanki jej koszuli opadły i widziałem za dekoltem jej drobne piersi w staniku. Jak można mieć małe dziecko i tak drobne, nastoletnie nieomal piersi. Oczy anioła. Ich powieki. Dłonie, uda i pośladki wypięte w ścianę zamiast w moją twarz. Ciepło kobiecego ciała na moich ustach, brwiach, policzkach.
Całym zachowaniem mówiła, abym się ośmielił, ale to nie była kwestia ośmielenia. Ośmielenie nigdy nie było problemem. Byłem zmęczony starszymi, pięknymi kobietami. Przebieg, milaż, ich droga były torturą.
Małgorzata wiedziała już, ze wyjeżdżam i że nie planuję wracać. Zaprosiła mnie do siebie. Całowaliśmy się głodni, spragnieni, jak nastolatkowie. Chemia niszczyła nam rozum. Z żadną inną kobietą, jak z tą Żydówką nie doświadczyłem takiej integracji, spełnienia w jedno. Ona mówiła to samo. Dostawaliśmy dreszczy od dotykania siebie zawsze, nawzajem, w tym samym momencie. Magnetyzm, absolutna przyswajalność.
– Zrobiłeś ze mnie znowu kobietę – szepnęła kiedyś.
Nie miało dla mnie znaczenia co mówi. Bylem tu po jej ciało.
– Trzy tygodnie zanim cię poznałam, miałam aborcję.
Zaczyna być ciekawie – pomyślałem.
– Nie wiedziałam, czy będę zdolna mieć seks, tym bardziej kochać. Zmieniłeś to, znowu jestem kobietą. Dzięki tobie.
Nie chciałem tego słuchać.
– Czemu mi to teraz mówisz?
– Bo wyjeżdżasz.
-No właśnie. Teraz wiesz dlaczego, tu zwariuję.
– Przeze mnie?
– i wszystko inne.
– To dziecko było jego. Kazał je usunąć. Kiedy pojawił się znowu, myślałam, że zostanie. Wrócił do żony i dzieci. Po dwóch dniach. Bałam się, że zrobisz mu krzywdę-
– Przestań.
-Nic nie było. Wtedy.
Kłamała. Kiedy nie otwierała drzwi, poszedłem do kamienicy obok, wszedłem po ciemku na trzecie pięto i przez okno widziałem ich w kuchni, jak się całują, dotykają.
Chciała mi zmienić rzeczywistość w głowie przed wyjazdem na lepszą dla mnie.
Zostawiłem ją prawie nagą i wyszedłem. Wiedziałem, że nie zrobi to na niej żadnego wrażenia i zaraz pójdzie spać.
Powracam.
Za oknem zapadł wieczór. Miasto cichło.
– Co teraz robisz?
Oddała mi swoje papiery z notatkami, które zrobiliśmy zapominając wreszcie o podchodach. Lepsi już dla siebie i cieplejsi.
– Poczekam z tobą na autobus.
– Jaki jest problem, powiedz?
– Ja.
– Czy moje dziecko?
– Nie – zaprzeczyłem. – Ja.
Uśmiechnęła się:
– To już wiem.
Wyciągnęła dłoń i potargała mi włosy.
– wiem – powtórzyła.
Nie miałem sumienia robić tego ani sobie ani jej. Sens jest chory. Porządek jest chory, nie umiałem się w żadnym znaleźć. Wyjeżdżałem.
Znowu ta druga. Zanim wyjechałem przyszła jeszcze raz. Wpuściłem ją do mieszkania. Rozebrałem do naga. Nagą położyłem na perskim dywanie i miałem w niej orgazm  nie zwracając na nią uwagi. Lubiła być źle traktowana. Uśmiechała się. Jej kasztanowe oczy, różowe usta, maska. Kochana. Wtedy uderzyło mnie, że te drugie, niebieski oczy, oczy kobiety, która tłumaczyła pytania mojego wywiadu, kobiety z piersiami nastolatki, z pośladkami, które powinny być na mojej twarzy, tylko te oczy miały łzy, jak powiedziałem, że następnego dnia mam wylot.
Starała się to niezdarnie ukryć. Nie wiem, na co liczyła. Ani na co liczyłem ja. Wszytko się złożyło na nie, padło, zostawiając tylko niedopowiedzenie wymarzonego zrządzenia losu nade mną, gdzieś w bolesnym,  niewidzialnym powietrzu. Niespełnienie ma cenę. Tak to pamiętam. Na zawsze.

V

Dziewczyna w konsulacie łamała polski więc przeszedłem na angielski.
– Na długo?
– Na wakacje.
– Ale do pracy, tak? na farmie?
Zapomniałem prawie. Na żadną farmę na jakiejś angielskiej wsi nie miałem zamiaru jechać. Pretekst.
Angielski ją uspokoił, zaczęła być miła.
– Tak, na farmę – potwierdziłem.
Wbiła mi wizę. Nie zrobiło to na mnie wrażenia.
– Powinieneś załatwić sobie na swoim Uniwersytecie dowód tożsamości  międzynarodowego studenta, będziesz miał dodatkowy dokument identyfikacyjny na miejscu, zniżki na hotele, komunikacje, muzea.
– Dzięki. Tak zrobię.
– Miłego pobytu.
Nie odpowiedziałem. Grała mi na nerwy, była nieprzyjemna dla wszystkich ludzi w kolejce przede mną. Niektórzy płakali. Szczególnie starsze kobiety, które nie dostały wiz. Matki synów, którzy już wyjechali. Z rozłąki, tęsknoty, bezsilność je przerastała.
Żeby nie marnować następnego dnia na formalności natychmiast pojechałem na Uniwersytet. Do kancelarii zaraz przy bramie wejściowej – na drugim pietrze. Wejście i korytarz były oblepione ogłoszeniami o apartamenty do wynajęcia, o pracę , sprzedam, kupie, zamienię, zaciążę, zaprowadzę, zakocham, urządzę i wyjadę. Wszystko na zawołanie. Natychmiast i pół darmo. Desperacja młodych ludzi na studiach. Pomaluje twarz i samochód, klatkę schodową i piersiową, zrobię tatuaż. Miasto hipisów. Zapukałem w drzwi.
– Proszę – odpowiedział głos kobiety.
Kiedy wchodziłem wstała zza biurka. Młoda dziewczyna. Wysoka, smukła, pięknie zbudowana, o twarzy i włosach dziewczyny z “love story”, w niebieskim golfie, pod którym ukryte były małe piersi ze sterczącymi sutkami. Nie miała stanika. Miała uśmiech. Uśmiech młodego, rozpromienionego sobą ideału.
– Czego studentowi trzeba?
Była rok, dwa młodsza ode mnie. Pewnie świeżo po liceum. Pewna siebie.
– Student – przejąłem jej sugestie – wyjeżdża i potrzebuje od dzieciątka z kancelarii legitymację międzynarodowego studenta.
– Gdzie jedziemy, studencie?
– Do Anglii.
– Oooo na farmę, pewnie kozy pasać – powiedziała to satysfakcja.
Usiadłem na krześle przed jej biurkiem.
– Tak. Takie, jak ty.
Spodobało się. Nie wiedziała co odpowiedzieć, wiec się tylko zaśmiała.
– Imię?
– Robert. A twoje?
– Koza.
Parsknąłem śmiechem. Widać było, ze ma satysfakcję.
Dałem jej wygrać. Odczekałem chwile. Wyjąłem paszport.
– Tu masz moje dane, przepisz sobie.
– Piszę.
– Pisz.
– Znasz dowcip o Baden Baden? zapytała.
– Znam.
– To cicho już. Daj się skupić.
Przestałem mówić i tylko patrzyłem, na jej golf i piersi, delikatne rysy pięknej, lekko asymetrycznej twarzy. Marzenie – pomyślałem- czemu nie mogę mieć czegoś takiego? Słodkiego i beztroskiego? Młodego?
Komplikuje sobie życie kobietami z bagażem, ciężarem.  Odezwałem się:
– Koza ma imię, czy koza jest jeszcze bezimienna?
– Koza ma na imię Bezimienna.
– Rozumiem.
Skończyła przepisywać moje dane. Oddała paszport i bezczelnie patrzyła na mnie.
Wreszcie przemówiła:
– Nic nie rozumiesz, Bronski, dlatego studiujesz. Co?
– teraz ciebie.
– Zapomnij. Masz indeks?
– Mam.
-Dziennikarstwo tak?
Zaskoczyła mnie. Nie widziałem jej nigdy wcześniej. Nie znałem.
– Ja byłam ta trzecia.
– To znaczy?
– Ta, której nie pocałowałeś.
– Nie wiem o czym mówisz.
– Dwa tygodnie temu, pod zamkiem. Poszedłeś na wojnę. Pocałowałeś wszystkie dziewczyny oprócz mnie. Wygrałeś?
Przypomniałem sobie zajście, ale nie ją.
– Byłem podpity, nie pamiętam.
– Twoja strata.
Miała rację. Była marzeniem i jeszcze ta pewność siebie i błyskotliwość. Rozpracowywała mnie. Myślałem, o tym, jak bardzo chciałbym dotknąć jej piersi, powstrzymywałem ciekawość jej reakcji.
– Kiedy mam przyjść po legitymację?
– kiedykolwiek, ale pod koniec dnia, zaraz przed piątą.
– czemu?
– bo mnie Bronski odprowadzasz do domu. Za dwa dni. Normalnie zajmuje tydzień.
– dlaczego jest nienormalnie?
– kaprys.
Jadąc do domu patrzyłem na moje miasto i w myślach żegnałem się. Z nią też. Przez ostatni tydzień, każdego dnia sypiałem z inną kobieta. Tak postanowiłem pożegnać się z moją Polską. I każdego dnia umawiałem się z inną dziewczyną z roku, o której wiedziałem, ze się we mnie podkochuje i za każdym razem na pierwszej randce dostawałem ciało każdej.
W łóżku, na klatce schodowej, na ławce w parku, opartej o drzewo, o latarnię, zawieszone na mnie. Sześć kobiet w sześć dni. Chciałem pamiętać ostatni tydzień w kraju do końca życia. Żadna nie odmówiła, każda kochała. Odreagowywać te wszystkie skomplikowane kobiety w moim życiu, po raz pierwszy nie ignorowałem dzieci, tych mądrych, mniej winnych, kobiecych dzieci ze studiów. Słodkich i pełnych radości życia.
Ta z kancelarii brała mnie tak, jak ja brałem te sześć. Jakbym był jej posłuszną własnością. Jakbym się jej należał. Za coś. Za to, że jej nie pocałowałem pod zamkiem. Albo za nic. Za darmo.
Nie wchodziłem. Wyszła pięć po piątej.
Siedziałem na ławce przed wyjściem.
– o proszę, jednak jesteśmy.
– tak.
– Myślałam, ze już będę miała twoje zdjęcie na pamiątkę.
– może kiedy indziej. gdzie mieszkasz?
– Kilometr stąd, w Nowym Mieście.
– Jak masz na imię?
– Zapamiętasz, jak ci powiem?
– Tak.
– Dominika.
– Piękne.
– Nie podlizuj się. Masz legitymacje i weź mnie za rękę.
Ująłem ją za rękę i prowadziła mnie do swojego domu, jak ślepego.
Powoli. Większość drogi milczeliśmy. Dotyk jej ciała był esencją rodzinnego ciepła, czułem, że do niej należę, że jej pragnę, że dostanę ją i cały świat, jak tylko gdzieś dojdziemy, gdzieś się schowamy, tym bardziej, że odmówiła zaproszenia na obiad i do kawiarni.
Przed bramą do dziedzińca starej kamienicy zatrzymała się, wysunęła dłoń z mojej, spojrzała mi w oczy:
– Kiedy wracasz?
– Po wakacjach.
– Dobrze. Po wakacjach odprowadzisz mnie znowu i wtedy cię pocałuję.
– Czemu nie teraz?
– bo cię nie znam.
– tak ciekawiej.
– nie dla mnie. Za szybko.
Pochyliłem się, żeby ja pocałować, ale odsunęła się i uderzyła mnie pięścią w klatkę, bez powodu, mocno.
–  będziesz mnie teraz pamiętał.
Odwróciła się i nie patrząc już na mnie dodała:
– róże ususzę, żeby nie zapomnieć. I nie rozbijaj się w Anglii, jak tutaj. I pisz.
Poszła. Musiała z kimś rozmawiać na mój temat. Uderzając mnie naśladowała kate w karate. Jedyna młoda kobieta tego tygodnia, która mi nie dała siebie. Nie sex, ale jego pragnienie, przez nią i z nią – spowodowało po latach myślenie o Polsce, żal. Powroty myślami. Zapamiętale niespełnione pragnienie. Jej zapach. Obietnicę bezwiednie odsuniętą losem.

VI

Niemcy weszli dziesięć minut przez zamknięciem restauracji. Pijani, głośni, nieprzyjemni. Julee chciało się płakać. Była zmęczona. Weszła do kuchni ze łzami w oczach i dała Raviemu zamówienie.
Zrozumieliśmy, że do pierwszej rano jesteśmy uziemieni. Wzięli same obiady. Nienażarci. Ravi miał drugą pracę i wstawał o piątej rano. Było już nas tylko trzech  przy garach: Ravi – hindus, Art – chrześcijanin z Libanu i ja. Zaczęliśmy uwijać się, jak w ukropie, żeby  podać im jedzenie, jak najszybciej. Julee była skrzypaczką w jakiejś orkiestrze kameralnej i następnego dnia miała próby. Stała w drzwiach i patrzyła na nas zrezygnowana, ledwo żywa, po całym dniu pracy.
Podszedłem do niej i objąłem rękami, tuląc na pociesznie, trzymając dłonie z daleka od jej ubrania, całe w kurczaku, którego właśnie pokroiłem i podałem do dalszej obróbki Raviemu.
– Nie wytrzymam.
– Wytrzymasz.
– I co teraz robimy?
– To samo.
Jej rude włosy pachniały collage’em jedzenia bliskiego wschodu. Słaniała się ze zmęczenia.
Najpierw poprawiała mój angielski, później pokazywała koleżankom, w końcu poszliśmy parę razy do teatru i filharmonii. Czysto, jako znajomi. Była zaskoczona, jak wiele wiem o Gershwinie po koncercie jego muzyki. Później przyszły rozmowy o Debussym i Rosjanach.  Po pół roku zaczęła mnie namawiać, abyśmy się ożenili, ja dla papierów – ona dla wolności. Wymieniała zalety bycia obywatelem zjednoczonego królestwa, ile czasu zajmie, żebym dostał angielski paszport i spięta wyliczała podobne, pachnące lepszym życiem bzdury. Gdybyśmy zamieszkali razem – ona mogłaby rzucić prace w restauracji i oddać się tylko muzyce, ja mieszkałbym w dobrej dzielnicy z drobną, rudą Celtką … artystką. Była parę lat starsza.
Tego dnia umówiliśmy się, że nie wrócę do siebie – zobaczę jej apartament i spędzę tam noc – sprawdzę czy mi odpowiada. Przyszli Niemcy.
Pomyślałem, że tak miało być i mam szczęście –  nie będę musiał jechać do niej. Wiele z naszych rozmów prowadziłem z grzeczności, o żadnym małżeństwie dla papierów nie było mowy. Żadnych kontraktów.
Kiedyś do restauracji przyszedł krewny Raviego – z Ameryki, w garniturze, z neseserem, jak go otworzył na wierzchu był amerykański paszport. Ravi biegał koło niego, jak mucha koło gówna. Nie dało się na to patrzeć, tamten puszył się, błaznował wielkiego biznesmena. Wyszedł i  nie zostawił napiwku. Śmialiśmy się z Raviego przez tydzień.
Wtedy jednak pomyślałem, ze jak mam już mieć inny paszport to amerykański.
Niemcy byli coraz bardziej pijani i coraz głośniejsi. Na uwagę Julee, że jesteśmy już zamknięci, zaczęli coś nieprzyjemnie szprechać po niemiecku, nikt nie zrozumiał – tak więc jedzenie trafiło na ich stół całe splute przez Rawiego i Arta.
Julee odwróciła się ze zgrozą, ja nie. Było mi wszystko jedno. Patrzyłem, jak jedzą. Nie mój cyrk, nie moje małpy.
– To co jedziemy razem?
Tak, ale weźmiemy taksówkę. Będzie szybciej.
– Ja nie mam pieniędzy- powiedziała lekko przestraszona.
– Ja mam. Nie myśl o tym.
Kiedy Niemcy wyszli było już po pierwszej. Art i Ravi wygonili nas – zapewniając, ze posprzątają, ale oni po prostu wynosili jedzenie tak, żeby nikt nie widział. Mieli liczne rodziny.
W taksówce zasnęła opierając się o moje ramie.
Po cichu rozmawiałem z taksówkarzem, o dziwo anglikiem, zazdrościł mi zdobyczy.
– Jak ja upolowałeś?
– jesteśmy przyjaciółmi.
– Skąd jesteś?
– Z Polski.
– Niezła sztuka.
Lubiłem Julee, bo przypominała mi Małgorzatę, ale nie było chemii, inaczej bym z nią już mieszkał. Mimo, ze była starsza traktowałem ją, jak ojciec. Pilnowałem. Kiedyś kazałem wyjść z restauracji mężczyźnie, który ja prześladował.  Taksówka zatrzymała się przed starą, wiktoriańską kamienicą, wziąłem jej torby i poszedłem po krętych schodach na poddasze za nią.
Jej apartament był przytulny, maleńki. Nie rozumiałem, jak dwoje obcych sobie ludzi mogłoby się w nim pomieścić. Musieliby spać razem, jeść razem, korzystać razem z łazienki.
– Podoba ci się?
-Bardzo kobiecy.
– Idę wziąć prysznic. Chcesz szlafrok?
– Nie, poczekam, aż ty się wykąpiesz i wtedy ja się wykąpie. Może później.
Włączyła muzykę i wyszła gdzieś obok.
Rozejrzałem się, gdzie będę spał. Na środku poddasza stało ogromne łózko, jak piedestał.
Pomyślałem, ze najwygodniej będzie na sofie obok telewizora. Wziąłem jedną poduszkę z łózka i położyłem się w ubraniu.
Obudził mnie jej głos:
– Robert, usiądź koło mnie.
Starałem się dobudzić zmysły, odnaleźć cel. Powoli wrócił wzrok zduszony nagłym, głębokim snem, zmęczeniem nocy.
Siedziała naga na środku łózka, skręcone w loki rude włosy, opadały na jej piersi. Miała ciało tego samego koloru co Małgorzata – mleczno białe.
Patrzyła na mnie, jak jakaś najjaśniejsza królowa krainy rudych elfów, oświecona, dobra i spokojna.
– pójdę się wykąpać, dobrze?
– Nie, tu chodź – wyszeptała.
Obszedłem łózko, położyłem dłonie od tyłu na jej ramionach i delikatnie zmusiłem, aby położyła się na plecach, wyciągnęła. Odgarnąłem kasztanową rudość, ująłem piersi i zacząłem całować, ssać różowe sutki, usta, powoli schodząc coraz niżej. W końcu rozchyliłem wargi jej łona i pocałowałem je tak, jak całowane są dzieci na dobranoc.
Odsunąłem ciało od jej ciała.
– Idę się wykąpać-
Przykryłem ją kołdrą, jej ciepło, miękość były wymarzone na posiłek nocny, wiktoriański.
– zaraz wrócę.
Zamiast wziąć prysznic, nalałem wody do małej wanny i leżałem przez dłuższy czas, przysypiałem, budziłem się, wąchałem jej szampony, kosmetyki. Gdyby wanna była większa spędziłbym w niej całą noc, ale wkrótce stała się narzędziem tortur. Wstałem, wytarłem w szlafrok, który mi zostawiła i wróciłem do sypialni. Z pożądania pozostał tylko cień.
Spała.
Ubrałem się do wyjścia i położyłem koło niej, wsuwając rękę miedzy jej uda i dotykając jej łona. Nie obudziła się.
Pocałowałem jej szyję, delikatnie, abym nie musiał żegnać się słowami.
Na ścianach wisiały płaskorzeźby pokrojonych instrumentów muzycznych: polakierowane, dęte, błyszczące mosiądzem, z klawiszami, szarpane dla dźwięku i ona też była instrumentem. Będę jego wirtuozem, ale innym razem. Piękne ciało, które już teraz grało symfonie na strunach mojej wyobraźni.
Powoli założyłem buty, zasznurowałem i po cichu stąpając ze schodów zszedłem z poddasza na dól, na ulice, szukać taksówki. Mokro, wietrznie. Pieski klimat. Londyn późną nocą. Jak ludzie mogą tu żyć? Kochać się?  W ustach ciągle miałem smak jej łona. Łapałem nimi krople deszczu i szedłem dalej, nawilżony nią i mgłą i przyszłością, do której niepotrzebnie się spieszyłem. Nigdy więcej do niej nie pojechałem. Nie wybaczyła mi, że jej wtedy nie obudziłem.

VII

– Robert, pomóż mi!
Wołała z jadalni od strony głównej ulicy,
– Słyszysz ? Robert?
Stała na parapecie okna na bosaka, jej buty na wysokim obcasie na krześle , na które bała się zstąpić.
W ręku trzymała zasłonę, dwie inne już wisiały. Popatrzyłem na nią pod słońce, na jej długie nogi w pończochach w biało-czarną szachownice,  na usta z krwawo czerwoną szminką, na lniane blond włosy. Zamarłem od fali nagłego pożądania.
-Pomożesz?
Wyciągnęła rękę.
Zamiast podać swoją, podszedłem i zdjąłem ją, jak młodego kociaka z drzewa i przez chwile trzymając w ramionach, wdychając jej zapach, postawiłem na podłodze..
-uuuu , mój bohater. Dzięki. Która ci się podoba?
Popatrzyłem znowu pod światło, na zasłony.
– Ta z kwiatami czy z welwetu?
Wyjąłem z jej dłoni trzecią i rozpostarłem, patrząc na wzór.
Ujęła jeden z końców i zrobiła obrót, jak w tańcu, zawijając się w nią i śmiejąc.
– Ta? zapytała.
– Ta.
-Naprawdę? Przeze mnie?
– Zawiń się w każdą, wtedy będę pewny. W welwetową.
-O nie, nie ściągam ich. Połamię sobie coś.
Odłożyła zasłonę i zaczęła zakładać buty, patrzyłem na jej pośladki, uda, suwak bluzki aż do do paska mini-sukienki .
Zauważyła.
– Idź już, bo mnie zgwałcisz. Gapisz się za bardzo.
Jej niski, chropowaty głos i jaskrawa szminka prosiły o gwałt.
– Masz dziewczynę?
– W Anglii nie.
– A w Polsce?
– Też nie.
– No widzisz, a ja mam chłopaka. Nie będzie pracowało. Mark ci coś załatwi. On ma tam takie, swoje królewny. Powiem mu jutro.
Mark był stolarzem. Pracowaliśmy przez ostatnie dwa tygodnie razem u rosyjskiego Żyda. W Sowietach był reżyserem filmowym, mieszkał w Stanach, w Londynie był projektantem wnętrz. Komunistyczny azylant. Przyniósł mi pierwszego dnia Architectual Digest, żebym przeczytał wywiad z nim. Marzył o karierze scenopisarza w Hollywood trochę, jak duże dziecko.
– To już drugi – rzucił mimo chodem – podając mi magazyn.
Udałem, ze przeczytałem i przeszliśmy do stawki i tego, co będę robił. Był ciekawym facetem. Lubił się śmiać i lubił szczerość, ale był pazerny na pieniądze. Trochę zagubiony, niedoceniony. W Sowietach miał pewnie większy prestiż. Polubiliśmy się, jak dowiedział się, że studiowałem dziennikarstwo, przyniósł mi synoptyki scenariuszy filmowych, dwóch czy trzech i prosił , żebym przeczytał i powiedział mu, co  o nich myślę. Kłamałem, żeby mu nie sprawić przykrości, że są interesujące, ale była to chałtura pod publikę i  ministerstwo propagandy za Atlantykiem. Przewidywalne punkty zwrotne, moralność potrzebna przy wypasie krów, trochę rosyjskiego patriotyzmu z czasów wczesnego Chruszczowa. Przeżyłem i czytania i recenzje, poznawałem ludzi.
Gabby była projektantem okryć okiennych: zasłon, żaluzji, mat. Ciągle roześmiana, szalona, piękna blondynka, stylem i ubiorem dotykająca jakiejś śmietankowo-dziewczęcej wersji gotyku, o chropowatym głosie lekko przed-upadłego anioła. Ekstrawagancka tak, jak Londyn tylko potrafił być szalony,a  potrafił. Była esencją świra tego miasta.
Po tygodniu, o zmierzchu, po pracy  poszliśmy na spacer do Kensington Gardens. Słońce zaczynało chować się za konarami drzew, kiedy podszedł do nas młody hindus i zapytał się, czy może zrobić jej zdjęcie.
– Tak, ale muszę dostać kopie – odpowiedziałem.
– Zaraz, zaraz, od kiedy jesteś moim managerem?
– to za to, ze zdjąłem cię z okna. Siedziałabyś do teraz.
– nie zgadzam się. Do czego do zdjęcie? odwróciła się do Hindusa.
– Do szkoły, studiuję fotografie.
Wymienił nazwę colleg’u..
– Sorry, ale nie.
Hindus spojrzał na mnie. – A twoje?
Mądry chłopak – pomyślałem.
– Jak nie rozbierane to naprzód.
Zrobił mi parę zdjęć, obiecał wysłać , dałem mu adres.
Kiedy poszedł – położyła się na trawie i patrzyła w niebo, po chwili znowu usiadła:
– dasz mi jedno, jak ci wyśle?
-co dostanę w zamian?
– powiem Markowi, żeby poznał cię z jedną z księżniczek.
– taką, jak ty?
– takich nie ma. Już ich nie robią.
Wzrok miała utkwiony w swoje podkulone nogi, westchnęła obsypując kolana źdźbłami zerwanej trawy. Miała rację. Była unikalna.
– Wiem. Tez cie kocham.
– Coooooo? zaśmiała się.
– Wszyscy cie kochają: Mark, Rosjanin. Twój chłopak pewnie.
Znowu położyła się na plecach, rozpostarła ramiona.
– Jutro mowię Markowi, żeby znalazł ci dziewczynę. Poważnie. Jesteś na głodzie.
– Wiem, co mówię.
– Nie ma szans. Mam chłopaka.
– Kochasz go?
– Tak. Jest dobry dla mnie.
Wróciła bliżej mnie.
Zignorowałem jej słowa. Zasłona dymna. Otrzepałem źdźbła trawy z jej kolan. Jedno wsadziłem do ust.
– Jutro też cię zdejmuję z okna.
Popatrzyła na mnie poważniej i już nie unikając mojego wzroku odpowiedziała:
– zobaczymy. Mamy jeszcze parę pokoi.
– dwie sypialnie – rzuciłem.
– tak, dwie sypialnie. Jaki kolor lubiłbyś w sypialni?
Wyjąłem źdźbło trawy z ust i odgarnąłem jej blond włosy za ucho, dłoń pozostawiając przytuloną do jej policzka. Nie uciekła, spuściła jedynie wzrok po raz pierwszy niepewna , milcząca.
– twoich oczu i tych twoich pończoch- odpowiedziałem.

***

Mark był stolarzem, który nie lubił drewna. Klął na deski.
Obserwowanie go z boku było jedną z atrakcji koniecznych do zabicia czasu, kiedy w pół dnia robiłem to,co inni przez trzy. Zauważył, że się nudzę – więc często prosił mnie o pomoc. Tak zaprzyjaźniamy się –  podawałem drewno, przytrzymywałem, kleiłem, bilem, on na nie klął, robota szła. Apartament zmieniał się z dnia na dzień w rezydencję rosyjskiego cara z kompleksem ostatniego króla Francji. Taki styl. Obydwaj źle skończyli za ten przepych. Pierwszego położyli bolszewicy paryscy , drugiego rosyjscy.
– co zrobiłeś Gabby, że tak chce ci znaleźć dziewczynę?
– zdjąłem ją z okna.
– nie ty pierwszy.
– nieźle.
– Uważaj, są tacy, którzy płaczą po nocach przez nią. Masz jakieś ubranie, żeby cię wziąć między ludzi?
– Mam.
– Dobrze. W week-end jedziemy pod Szkocję do moich rodziców. To prawda, że przeczytałeś wszystko Szekspira?
– Tak.
– Po co?
– Jakie to ma znaczenie?
– Ma. Dlatego masz u niej szanse. Ona nie może tego zrozumieć, ze ktoś z innego kraju niż Anglia przeczytał wszystko Szekspira. Uwielbia teatr. Chce być aktorką.
– Zauważyłem.
Zanim wyjechaliśmy z Londynu – wziął mnie ze sobą do pubu, gdzie spotykali się co tydzień, towarzystwo. Pytali się mnie czy wszyscy polujemy w Polsce na niedźwiedzie i czy mamy szosy, żeby mogli zrobić wyprawę motocyklową.
– Mamy szosy, ale trzeba uważać na niedźwiedzie.
– Naprawdę?
– Tak, jeżdżą po odwrotnej stronie jezdni niż w Londynie.
Śmiech. Najdłużej śmiała się dziewczyna, siedząca najdalej ode mnie, brzydka, nieśmiała, traktowana przez wszystkich z dozą politowania. Popatrzyliśmy na siebie. Miała zrośnięte brwi i dziwnie okrągłą twarz.
Bardzo mądre, błyszczące oczy. Speszona odwróciła się, aby po chwili spojrzeć na mnie znowu. Tak, jakby prosiła o coś i zarazem obiecywała.
Do  Jezior pod Szkocją jechaliśmy parę godzin, późną nocą, zielonym MG.
Podroż zakończyła się na dziedzińcu małego, eklektycznego zamku. Rodzice Marka wyszli i przywitali się z nami, jego matka objęła mnie ramieniem, jak swojego syna moment wcześniej.
– Chodź – pokażę ci twoją sypialnie, na pewno jesteś zmęczony. Z Markiem musimy porozmawiać o jego ślubie jeszcze.
Rano obudził mnie śpiew ptaków za oknem. Leżałem w rzeźbionym łożu z trzynastoma poduszkami, w białej, pachnącej lawendą pościeli, , z obrazów patrzyli na mnie namalowani kilkaset lat wcześniej dostojnicy. Farba była popękana i ramy robione jeszcze ręcznie przez rzemieślników.
Znowu przysypiałem, kiedy ktoś zapukał.
– Śniadanie jest gotowe. Kupiłam specjalnie kiełbaski, w Polsce pewnie to jecie na śniadanie. Pokaże ci łazienkę i będę w jadalni obok kuchni. Nie spiesz się.
Przy stole siedzieliśmy we dwoje.
– Gdzie jest Mark?
– Ojciec wiezie go do szpitala, coś wpadło mu do oka. Trochę szkoda, miał dla ciebie niespodziankę.
Rzeczywiście, jadąc ciągle przecierał lewe oko, myślałem, ze walczył z sennością.
– Dla mnie?- zapytałem.
– Tak. Dzisiaj jest party u naszych sąsiadów, niedaleko stąd. Będzie tam Diana i książę Charles.
Chciał cię przedstawić. Wątpię, żeby zostali do jutra. Mark coś wymyśli. Nie martw się. Pojedziecie tam jutro. Masz kąpielówki?
– Nie. Myślałem, ze pochodzimy po okolicy, miał mi pokazać dom, który zamierza kupić. Przez to tak pracuje z tego, co wiem.
– Tak, tylko pamiętaj, nie możesz tutaj nikomu powiedzieć, ze on pracuje fizycznie w Londynie dla pieniędzy. To jest bardzo źle widziane, a ty co robisz?
– Wszystko i nic. Staram się nie umrzeć z nudów.
– Może pomożesz Markowi wyremontować ten dom? Musi go skończyć przed ślubem. Jego narzeczona podróżuje teraz po Australii.
– Z przyjemnością.
– Co robiłeś w Polsce?
– Ostatnio pisałem do gazety.
– O Boże i pracujesz na budowie? Skąd wy Polacy macie te zdolności do budownictwa?Mark mi dużo mówił o tobie.
– Wojny. Musimy odbudowywać kraj od podstaw co pięćdziesiąt lat. Każde pokolenie.
– Rozumiem. Chcesz więcej herbaty? Smakowało ci?
– Tak. Dziękuje.
– Oni wrócą za dwie, trzy godziny. Mark nie spał całą noc, wiec pewnie się położy, ale już mamy plan B dla ciebie.

Kiedy wrócili ze szpitala, jego ojciec zabrał mnie do koszarów. Był dowódcą okręgu wojskowego, ale także wysokim oficerem NATO. Wypytywał mnie o politykę ciekaw mego zdania. Kiedy ja utrzymywałem, ze komunizm upadnie w ciągu roku, on uparł się, że to może jeszcze potrwać całe stulecia. System.
– Nie. Komunizmu już nie ma. Są tylko pozory.
Nie wierzył. Kręcił głową. Nie rozumiał mojej pewności siebie, ani śmiechu, który wywoływał swoimi poglądami.
Pokazał mi zbrojownie, tor przeszkód, żołnierzy, zabrał do lokalnej katedry.
Wróciliśmy pod wieczór. Był pod wrzeniem mojego strzelania. Mark ciągle spał, wiec zjadłem obiad tylko z jego rodzicami, później ograłem jego ojca w szachy w bibliotece, zdecydowanie odmienny od oficerów, których znałem w Polsce, komunistycznych trepów. Głęboko ludzki i życzliwy. Zastanawiałem się, jak można być w biznesie mordowania i jednocześnie być tak uduchowionym człowiekiem. Jego rodzina sprawowała funkcje namiestników wojskowych tego regionu od opanowania Anglii przez Saksonów. Kilkaset lat.
– Jutro tez zabiorę cie jeszcze gdzieś, zanim pojedziecie na party z Markiem. Dobrze?
– Oczywiście. Dziękuje. To był fascynujący dzień.
Wszedł Mark. Bielmo lewego oka zupełnie krwawe. Uśmiechnięty.
– Robert, zanudzą nas. Uciekamy.
Jechaliśmy  w kompletnej ciemności,  przez wzniesienia na pograniczu Szkocji, między jeziorami po wijącej się to w dół to w górę drodze. Bezludzie. W pewnym momencie ukazały się w oddali światła gospodarstwa, z ogromną stodołą w środku, przy której zaparkowany był samochód.
W środku ktoś siedział, zamrugał światłami. Mark odpowiedział w ten sam sposób. Niedaleko paliło się ognisko, obok którego ustawiony był stół i parę krzeseł. Na jednym z nich siedziała kobieta. Kiedy podchodziliśmy wstała: dziewczyna ze zrośniętymi brwiami i okrągłą twarzą.
Mark tracił mnie łokciem.
– przyjechała, bo się jej podobasz. Zrobiła nawet kolacje, sama.
Pocałowałem ją w rękę i przywitałem z wysokim szczupłym mężczyzna. Poklepał mnie po plecach, jak starego znajomego.
– John.
– Robert.
– Mark nam opowiadał, ze poznał kogoś z Polski. Tutaj powinieneś czuć się, jak w domu. Niedaleko osiedliło się wielu Polakowi po II wojnie światowej.
Ona patrzyła na mnie dziwnie. Ujęła mnie za rękę i posadziła przy stole.
Życzliwość i kultura tych ludzi były ujmujące. Nabieraliśmy sałatę z ogromnej, drewnianej wazy, ser był pokrojony na talerzu obok, krakersy, popijaliśmy czerwonym winem. Ogień  odgrywał  świetlane fochy na naszych twarzach i tańczył raz ciepłem, raz zimnem.  Nie mówiła dużo, uśmiechała się, podczas gdy Mark i John głośno odrabiali tygodnie zaległości od ostatniego spotkania.
– Na długo przyjechałeś do Anglii? zapytała.
– Na wakacje.
– Jak poznałeś Marka?
– Będę jego managerem. Staramy się otworzyć produkcje wyrobów unikatowych z drewna.
– O, to ciekawe.- odpowiedziała z grzeczności.
Miała trudny do zrozumienia akcent. Starałem się nie prowokować rozmowy, żeby nie wygadać się, co robimy naprawdę w Londynie. Mark też mnie już uprzedził, co mam mówić, nie tylko jego matka.
– przyjdziecie jutro na party?
– chyba tak. Ja jestem porwany z Londynu i nic nie wiem, tak naprawdę.
– Porwany?
– Tak.
– Nie przeszkadza ci to chyba, nieprawdaż?
– Fakt. Nie mam żadnych obowiązków.
– To dobrze. Jutro ja cię porwę też. Smakuje ci moja sałatka?
– Tak. Jak się nazywa?
– Sałatka dla Roberta.
Nie pamiętałem, jak znalazłem się w sypialni  na górze, u  stropu stodoły. Poranne, złote światło wpadało wiązkami przez jakieś niewidoczne szczeliny w dachu. Najwspanialszy zapach na świecie, słomy, trawy i kwiatów, których nie kojarzyłem.
Usłyszałem kroki na schodach. Ona,
zamknąłem oczy, udając, ze śpię. Usiadła na brzegu łóżka. Poczułem dłoń na udzie.
– Nie spisz prawda? zapytała.
– Nie.
– Czegoś ci potrzeba? zapytała bardzo nieśmiało, jak mała dziewczynka. Skromna i ciepła.
Przestraszyłem się. Otworzyłem oczy i zamiast na nią, popatrzyłem jeszcze raz na strop i grę promieni.
– Możemy poczekać?
Zrozumieliśmy się.
– Tak.
Ona rzeczywiście miała na myśli to, co wyczułem.
– Nie podobam cie się?
– Nie znamy się. To jest dla mnie dziwne.
Miała na sobie  śnieżno białą sukienkę, która wyglądała nieomal, jak koszula nocna. Oceniłem jej ciało, delikatne dłonie i tą dziwną twarz brzydkiej kobiety o cudnie, mądrych i ciepłych oczach, pełnych piersiach, szlachetnie delikatnych dłoniach.
Zacząłem debatować orgazm w niej.
Na zewnątrz panowała kompletna cisza wiejskiego poranka niezbudzonego jeszcze siedliska wśród nagich wzgórz, który zamarł i wydawał się wsłuchiwać w nas dwoje, w jej oczekiwanie, moje milczenie bez serca.
Powstała, aby odejść i czułem, że jest jej przykro. Ciągle leżąc,  ująłem ją za dłoń i pocałowałem, objąłem swój policzek.
Nie pozwoliła mi na nic więcej. Odsunęła się.
-Zrobię wam chłopcy śniadanie. Skąd jesteś w Polsce?
– Z Warszawy.
– To stolica tak?
– Tak.
– Ile upolowałeś niedźwiedzi?
– żadnego.
– a kobiet?
Nie czekała na odpowiedź , zeszła na dół, przewidując, że przemilczę to pytanie. Widziałem jej uda przez moment i zapragnąłem. Później słyszałem, jak krząta się na dole, jak chłopcy , Mark i John ślamazarnie zaczynają poddawać się narzuconemu przez nią porządkowi dnia, ustawiać stół, nosić nakrycia.
Ile upolowałem kobiet? Zacząłem liczyć. Miałem dwadzieścia jeden lat. Dwanaście? Co to znaczy upolować kobietę? Kochałem trzy i wszystkie trzy miałem. Później były te inne. Wahania serca. Nie lubiłem kobiet w moim wieku. Nie miałem czasu na dziecinadę. Życie jest krótkie.  Może dlatego ostatni tydzień tak w Polsce wyglądał: jeden dzień, jedna kobieta i ani dnia więcej. Ucieczka od bluźnierstwa komunizmu i ponęty młodych, ustawionych córek komunistów na wysokich stanowiskach. Ich łatwości. Zepsucia.
Jedną z nich miałem rano, po przebudzeniu. Wszyscy rozeszli się do domów, koło trzeciej rano. Szalone party. Zostałem tylko ja i ona. I jej najlepsza koleżanka. Świt. Kiedy kochaliśmy się na podłodze, ta druga spała na sofie obok, w tym samym pokoju. Spuściłem się na jej brzuch. Uśmiechnięta i zaspokojona, roztarła moje nasienie na udach, piersiach, wstała, szczęśliwa, poszła wziąć prysznic. Potem usłyszałem tylko trzaśnięcie drzwiami. Kiedy wróciła z zakupami na śniadanie, kończyłem kochać się z jej najlepszą koleżanką. Na sofie. Ona zostawiła zakupy i wyszła i nigdy jej już więcej nie widziałem. Z ta druga kochaliśmy się cały dzień. Nie dbałem i nawet nie myślałem o tym. Za dwa dni nie miało pozostać po mnie śladu w tym mieście, w tym kraju.
Każdą, którą naprawdę kochałem, wynalazłem, zauroczony doganiałem i nosiłem na rękach, skarb stworzony z moich marzeń. Teraz, znowu, chciałem tego samego. Zdobyć szczyt i być na nim sam, zbierać z jej ciała laury za wyczyn. Nic łatwego, nic bez chemii. Chciałem wrócić do kobiety – daru od Boga. Opatrzności. Drugiej połowy.
Nigdy nie zdradziłem kobiety, z którą byłem, nigdy nie wziąłem kobiety do łózka dla samego zrealizowania, oprócz ostatniego tygodnia w Polsce. Musiałem się do tego zmusić i to nie mogło się więcej powtórzyć.
Claire, kobieta ze zrośniętymi brwiami, okrągłą twarzą, była kolejną ofiarą tego postanowienia, męczącego. Bycie imigrantem z akcentem, nie pomaga, szczególnie wśród niższych warstw nowego społeczeństwa w realizacji seksualnej. Zrządzeniem losu byłem w każdej warstwie, od najwyższej, do najniższej, nie miało znaczenia, gdzie ją znajdę, ale to miała być ona. Tylko ta ona. I jej, miałem dać wszystko, co miałem: siebie. Na śniadanie doszedłem ostatni, unikaliśmy spotkania wzrokiem.
Do Londynu wracaliśmy we trójkę, tym samym MG. W połowie drogi John kazał się zatrzymać Markowi i zamieniliśmy się miejscami. Ja byłem pomięty, wepchnięty i na brzuchu gdzieś z tyłu.
Teraz on się męczył, ale zaczął opowiadać dowcipy i śmiał się z tortur, w pewnym momencie zapytał Marka:
– Mówimy mu?
– Co?
– O Claire?
– Jasne.
John zwrócił się do mnie:
– Zapamiętaj ten moment, teraz, jak zjeżdżamy na dół. Dobrze?
– Dobrze.
Później znowu opowiadał śmieszne historie, żartował ze ślubu Marka, Australii, kangurów. Zatrzymaliśmy się by zatankować i zjeść coś i znowu w trasę.
Po ponad godzinie  zjechaliśmy na pobocze.
Wyszliśmy rozprostować nogi, ale tak naprawdę był to punkt widokowy.
Zielone babki wzgórz pokryte sierścią trawy, jak oko sięga.
– Robert, popatrz na północ. Pamiętasz tamten moment, na który zwróciłem ci uwagę?
– Tak.
– To wszystko na północ, to jest ziemia ojca Claire. To jeden z najbogatszych bankierów w Anglii i nie pamiętam, żeby ona tak wypytywała się o kogoś kiedykolwiek. Zastanów się, ona nie musi się żenić dla pieniędzy, jak Mark. Znowu zaraźliwy śmiech. Dalsza podróż. Nie zastanawiałem się.
W Londynie Gabby pokłóciła się dzień wcześniej o pieniądze z Rosyjskim Żydem i nie wróciła już. Miałem nadzieję, że wróci dla mnie. Nie pytałem nikogo o jej telefon, zostawiłem to losowi, a raczej jej. Tydzień później Mark znowu zabrał mnie na północ, przedstawiał, brał na obiady u znajomych, w zamkach też.
Jedna z matek jednego z domów poprosiła mnie, abym pomógł jej posprzątać stół i zaniósł zastawę do kuchni. Byliśmy sami, w pewnym momencie odwróciła się do mnie ze łzami w oczach z jakimś bardzo czułym, ciepłym uśmiechem na twarzy:
– Boże, jaki ty jesteś podobny.
– Nie rozumiem.
– Jesteś podobny do mojej pierwszej wielkiej miłości, jak byłam młoda. Był polskim lotnikiem.
Znowu łzy, ale już na policzkach.
– Studiujesz dziennikarstwo tak?
– Tak.
Wzięła do ręki długopis i zapisała na kawałku kartki imię i telefon.
– Zadzwoń do niego i powołaj się na mnie. On ma wiele do powiedzenia w Reuters. Dostaniesz pracę.
W ten sam week-end ojciec Marka miał dla mnie niespodziankę. Pojechaliśmy do lokalnego klubu żeglarskiego, wziął żaglówkę i okazało się, że jest jeszcze jego znajomy. Na środku jeziora zrozumiałem, ze znajomy musi pracować dla jakiejś agencji. Zadawał mi pytania o politykę w Polsce, ekonomię, nastawienia ludzi.
Mark pewnie powiedział ojcu, że wyjechałem po strajku na uczelni i byłem szefem informacji tego strajku. W pracy mówiliśmy z Markiem o wielu rzeczach. Ja byłem ciekawy angielskiego arystokraty, on był ciekawy młodego człowieka z komunizmu, z drugiej strony muru.
Jak opowiedziałem mu historię mojego nazwiska, nie mógł opanować zaskoczenia.
– To myśmy byli wrogami.
– Tak.
– I to na samym początku tej Europy.
Później jeszcze dodałem, że człowiek z którym najprawdopodobniej jestem spokrewniony, wziął do nie woli jedynego angielskiego Lorda w czasie kampanii Napoleona.
– Tego lepiej nie mów.
Nie żartował:
– ale, jak gdzieś jedziemy, to mów o pochodzeniu twojego nazwiska. To bardzo ciekawe. Od razu cię zaakceptują. To ciekawe, naprawdę. Powinieneś powiedzieć o tym Claire. Pytała się o ciebie znowu. Chcesz pojechać na obiad do nich?
– Nie.
– Czemu?
– Jestem źle ubrany- skłamałem.
Gdyby to była Gebbi, poleciałbym na skrzydłach. Nie mogłem o niej zapomnieć i o naszej chwili w parku, kiedy wydawało mi się, że ją mam.
Była odwrotnością Claire. Szalona, głośna, pewna siebie, prowokująca. Kompletnie wyzwolona, dominująca nie tylko pięknem, ale i błyskotliwością kobieta.
Wtedy w stodole, kiedy Claire przyszła mnie obudzić na śniadanie, myślałem o Gebbi. Gdyby nie Claire pewnie bym to zrobił ze sobą myśląc o niej.  Chciałem być z powrotem w Londynie, parku i dotykać jej policzka drżącą, pewną jednak swojego ciepła dłonią. Za tydzień byłem na meczu Polo. Rotszyld został jeźdźcem spotkania. Królowa siedziała na podwyższeniu dwadzieścia metrów ode mnie, jej czerwony helikopter w oddali.  Córka multimilionera z Australii podawała wino, bo to był zaszczyt tylko tam być. Ostatni powiem Świata na Wysokościach.
Z Markiem wszystko się wkrótce rozpadło po dyskusji o Irlandii Północnej. Mieliśmy odmienne zdania, nie mógł wybaczyć mi poparcia dla sił, z którymi walczył jego brat, jak służył tam w wojsku. Wróciłem do Londynu dla pospólstwa i w nim już nigdy nie spotkałem angielskiego cudu, jakim była Gebbi. Spotkałem francuski. I żydowski zarazem, z Paryża, ale ją miałem, żywe złoto. Nauczyła mnie seksu w parkach, seksu analnego,  ja nauczyłem ją słuchać polskiej muzyki, jak się kochaliśmy. Śmiała się, jak Gebbi. Non stop. Wszystko było dla niej żartem, tylko nie ja. Po seksie często odgarniała moje długie włosy z twarzy i zawijała w jakieś bajeczne wzory, rozmarzona.
-Dlaczego dopiero po roku powiedziałaś mi, że jesteś Żydówką?
– Myślałam, że Polacy nie lubią Żydów.
– A kto ich lubi?
– Ty?
– Jak będziesz grzeczna, to tak.

VIII

-to przecież zaraz obok Wrigley Field.
-jedna ulica na wschód.
– no to mnie wkopałeś. Dwie godziny z głowy.
– Przyjedź. Mam kontrakt na ten unit. Pali się.
– Kup coś do picia i do jedzenia, nie jestem sam.
– Nie ma sprawy.
Przez chwile zastanawiałem się, jak ominąć piątkowe korki w najbardziej zapchanej w Piątek części miasta. Mialem ze sobą pracownika, Amerykanina urodzonego w Czechach, który prawie zapomniał czeskiego, wiec uczyłem go przynajmniej polskiego.
– Honza, musisz być cierpliwy, zaczepimy o jeszcze jednego wariata.
Nie miał wyboru, zepsuł mu się samochód, ale dziwnie tez nie spieszył się do swojej zony i nowo-narodzonego syna. Wpadł w depresje, dałem mu podwyżkę, nie pomogło. Lepsza pozycje w firmie, nie pomogło. Kłócili się. Byl niebywale przystojny. Powinien modelować. Brakowało mu nie inteligencji, ale iskry. To dziecko przyszło za wcześnie, ze zbyt odpowiedzialna i zorganizowana Amerykanka. Bylem zawsze po jej stronie. W trudnej sytuacji była niezwykle mądrą młodą matka, skoncentrowana na poprawie jakości życia, wiedziała czego chce i ja bylem jej sojusznikiem. Podobała mi się.
Mijaliśmy bary i restauracje pełne ludzi, których było stać na bary i restauracje, aż upici i przejedzeni musieli się z nich wylać tabunami na chodniki i ulice. Honza był na dorobku, uderzony dorosłością i żalem do świata. Ja mijałem te sceny bezwiednie. Bez pretensji. Chicago nigdy nie było dla mnie atrakcja, ani jego ludzie. Znajdowałem to w innych miastach i tak naprawdę tylko trzy w USA pracowały na mojej częstotliwości. Jedno w Kalifornii, jedno na Hawajach i jedno na Florydzie. Planowałem mieć dom w każdym z nich. Chicago, tak jak nauczył mnie zresztą znajomy z Izraela zaraz po przyjeździe, było rzeczywiście “rajem dla zarobionych durni”.
Ich piątkowe upojenia alkoholowe i chore fascynacje sportem nie interesowały mnie. Nadrabiałem częstymi wyjazdami. Ucieczkami.
Zadzwoniłem do Simona znowu, kilkanaście minut od budowy.
– pomierz wszystko, żebym nie marnował czasu, kupiłeś coś do jedzenia?
– meksykańskie. Uczta. Poznasz moje dzieci.
Dzieci okazały się trzema najmniejszymi i najchudszymi Meksykanami, jakich widziałem w życiu. Indianie o oczach dzikich i nieczytelnych wyrazach twarzy.
Simon przestał wreszcie grac na perkusji i usiadł w naszym kółku na podłodze, by zjeść z nami.
– skąd ich wytrzasnąłeś?
– Pojechałem do Ciapas, znalazłem trzech braci i przywiozłem.
– Jak się z nimi porozumiewasz?
– nauczyłem się Hiszpańskiego.
Honza pokręcił głową. Indianie nie mieli pojęcia o czym rozmawiamy i zauważyłem, ze cokolwiek robią to koncentrują się tylko na tym, teraz tylko na jedzeniu. To było oczywiste, ze gdyby się skoncentrowali na nielubieniu kogoś, to miałby trzy noże w plecach w minute, po czym wróciliby do ryżu i caldo del res z tym samym spokojem.
Ludzie z innej epoki przyuczeni do stolarki w Chicago.
Simon wziął mnie po jedzeniu na bok, dal wymiary i gotówkę.
– Poniedziałek?
– Wtorek wieczorem.
-Którędy jedziesz do domu?
– Musze odwieźć Honze, wezmę I-290 na zachód.
– Świetnie. Zrobisz coś dla mnie.
Wyciągnął telefon i zadzwonił:
– Lena, dam twój numer i adres znajomemu. Zadzwoni, jak będzie pod domem. Na imię ma Robert.
– Przystojny? Tak.
-Jak masz ochotę, to nie mam nic przeciwko. To jeden z nas.
Skończył. Wyjął kopertę i długopis. Napisał na niej imię, telefon i adres.
– Simon, w co mnie wpierdalasz?
– nic, nie panikuj. To moja przyjaciółka. Musze jej oddać pieniądze. Potrzebuje dzisiaj.
Podał mi kopertę.
– za to, ze zawieziesz masz za darmo.
– wiesz ile są warte rzeczy za darmo?
– przekonasz się. I nie mów nikomu, bo inni cie zatłuką, zanim ja będę miał szanse.
Oszczędzasz czterysta dolarów. To perła. Nie tylko moja.
Kiedy zjechaliśmy z autostrady na pograniczu murzyńskiego getta i dzielnicy białych liberałów przylepionych do paru Uniwersytetów, Honza nawet nie zapytał czemu zbaczam z trasy. Tak, jak wczesnej oglądał tabuny białych, teraz przyglądał się tabunom czarnych ludzi.
– tu nie jest bezpiecznie – w końcu się odezwał po angielsku.
– zaraz miniemy, jedziemy bardziej na zachód.
Skręciłem z głównej ulicy w podrzędną i samochody przed nami co chwila się zatrzymywały, blokowały nas, czarni patrzyli na nas, jak na intruzów. Sprawdzali, czy przypadkiem nie FBI albo policja po cywilu. Wyga i szczaw. Po przekroczeniu kolejnej z poprzecznych ulic okolica zmieniła się z trzeciego świata w świat pierwszy. Z miejskiego getta w podmiejskie cudeńko. Inne podatki, własna policja, inni ludzie. Zatrzymałem się pod numerem domu z kartki.
– Lena, jestem już.
– wejdziesz na gore?
– Nie jestem sam. Musze zawieźć kogoś do domu. Zejdź na dol.
Na gorze domu zgasło światło i zapaliło na klatce schodowej, jej cień przesuwał się w dol, migocąc w małych okienkach, aż w strumieniu jasności pojawiła się w otwartych drzwiach, rozejrzała.
Spokojnie pomachałem i zsunąłem okno od kierowcy na dol. Podeszła powoli, ale krokiem kogoś płynącego w powietrzu, jak spieszona modelka na catwalk-u, wysoka, niebywale zgrabna, dziewczęca, ciemna  mulatka o rysach białej kobiety i skórze białej kobiety.
Dłoń natychmiast położyła na moim reku, przesunęła na ramie i zdziwiłem się, jak przyjemy był jej dotyk i fizycznie i energetycznie. Podałem jej kopertę.
– Na pewno nie wejdziesz na gore?
– Nie mam czasu.
– To przynajmniej zachowaj mój numer.
– Już to zrobiłem. Masz może coś do picia w domu, wodę?
– Tak, przynieść wam?
– tak, słońce.
Poszła. Honzie wrócił polski.
– Jak nie chcesz to daj mi.
– masz żonę i dziecko.
– no właśnie.
– nie.
– dasz mi jej numer?
– masz żonę i dziecko. Nie.
Odwrócił się. Patrzył w dół ciemnej ulicy, zły.
Lena wróciła z woda i znowu mnie dotykała:
-na pewno nie chcesz wejść na gore? Zastanów się.
-przyjechałabyś do mojego miejsca?
– Tak.
– Zadzwonię jutro.
– w twoim miejscu nie będzie już za darmo. Tylko tu i dzisiaj.
– to nie ważne.
Zapaliłem silnik, by skończyć dyskusje, odwieźć Honze do żony i dziecka. Siebie do łózka. Uśmiechnęła się i odeszła tym samy krokiem urodzonej modelki, naturalnej i pewnej siebie. Światła gasły już wszędzie.
Wracając od Honzy do Chicago musiałem znowu przejeżdżać kolo zjazdu w kierunku jej domu. Bylo już po dwunastej. Jej dotyk nie dawał mi spokoju. Poszukałem znowu telefonu.
– Obudziłem cie?
– Tak.
– Jest jeszcze dzisiaj czy już jutro?
– Dlaczego pytasz? Jest późno.
– Nie mam pieniędzy przy sobie.
– Jeszcze dzisiaj.
– Będę za piętnaście minut.
Murzynów było na ulicy dojazdowej jeszcze więcej niż poprzednio. Piątek, pózna noc, czekanie, że się łaskawie przesuną, zejdą z ulicy, przestaną gapić. Znowu przekroczenie granicy dwóch światów.
Nie poczekała, otworzyła drzwi i poszła od razu na góre.
Kiedy wszedłem była już naga, w białym fotelu.
– chcesz blow job czy sex. Pod prysznicem? Musze iść zaraz spać. Rano wstaje.
– Zrób to ze sobą. Będę cie tylko dotykał. Ale na łóżku.
– Glenn tak lubi. Znasz Glenna?
– Tak, a co lubi Simon? Simon to wariat. On lubi wszystko, tylko ja nie lubię wszystkiego.
– Co lubisz najbardziej?
Wstała, położyła się na łóżku. Rozpostarła nogi. Rozchyliła wargi.
– Jak ubrany facet znajduje ręką mój g-spot i doprowadza mnie do orgazmu.
– Skąd będę wiedział, gdzie jest twój g-spot?
– Usłyszysz, albo ci powiem. Pospiesz się, to miało być dwie godziny temu.
Podszedłem, wsadziłem swoje lewe kolano miedzy jej piękne uda, dla balansu drugą nogą stojąc na podłodze obok łózka i zacząłem wsuwać w nią dłoń, czując palcami falistość jej macicy, przesuwając je powoli i mocno w jej wnętrzu.
Zamknęła oczy i lewa ręką ujęła mnie za nadgarstek, naprowadzała mnie i wzdychała, uśmiechając się, ale też spiesząc. W pewnym momencie zachłysnęła się powietrzem, jak tonący, zamknęła oczy:
– masz.
Wyjęła prawa rękę spod głowy i zaczęła rozpinać mi rozporek,  w końcu obsunęła spodnie.
Zaczęła pracować nade mną, teraz przyglądając się i coraz głębiej oddychając, podniecona tym , co robiłem w miejscu, które mi wskazała.
– Możesz wsadzić całą dłoń, nie bój się, powoli. Wejdzie.
Odsunąłem się, aby zostawiła mnie w spokoju.
– Zamknij oczy, myśl o sobie- poprosiłem.
Wolną ręką rozsunąłem szerzej jej uda i ukląkłem obydwoma kolanami miedzy nimi.
Miała skórę w kolorze miedzi, ale ciało, skórę białej kobiety. Rysy twarzy bardziej semickie niż murzyńskie. Boskie proporcje i zapętlony w tych proporcjach spokojnie pracowałem nad jej G-spot wiedząc, ze zbliża się orgazm.
Kiedy nadszedł pochyliłem się jeszcze bardziej i przygarnąłem jej piersi do swojej kurtki, żebyśmy dotykali się twarzami. Chciałem słyszeć ten orgazm z bliska. Wpadła w konwulsje i szloch powoli, jakby mdlejąc. Nie krzyczała, co było piękne.
Pogrążała się w nim, jak dziecko we śnie. Coraz spokojniejsze. Wdzięczne. Słodszej zabawy dla dwojga ludzi na świecie nie ma.
***
– Możesz mi pożyczyć dwa tysiące?
– Dopiszę ci do czeka w poniedziałek.
Zawsze wypisywałem pracownikom czeki po week-endzie, żeby mieli lepszą kontrolę nad pieniędzmi do następnego.
– Potrzebuję w gotówce.
Dałem mu pieniądze i następnego dnia nie wrócił już. Opuścił też żonę, dziecko, przepadł. Piękną i mądrą żonę i pięknego chłopca.
Jak miesiąc wcześniej chciał przespać się z Leną, bez żadnego zawahania, wiedziałem, że jest źle.
Potraktowałem go wtedy, jak bezrozumnego szczeniaka. Był nim.
Ja nim byłem też. Kiedy zapytałem się Leny , czy mogę zostać na noc, usłyszałem najszybsze – nie- w swoim życiu.
Ten, który przychodził rano, zabierał ją na Sobotę i Niedzielę na swoją farmę w Wisconsin.
Rozmawialiśmy ponad godzinę zanim wyszedłem. To było takie wygodne. Miało ją sześciu, sześciu ją utrzymywało. Prawie sami prawnicy.
Z jednej strony raj, z drugiej piekło. Wpisywać się w grafik między innych. Dzielić z tymi wszystkimi obrzezanymi, których znałem i oni wszyscy wiedzieli o sobie.
Prostytucja komunistyczna, seksualny kibuc. Nie dla mnie. Znowu ta wygoda. Przewidywalność, a jednak ciągłe niezaspokojenie. Jej ciało i jej  współpraca pracownicy ciała, którego chciałem tylko dla siebie. Uroczego, egzotycznego, nie miałem tyle pieniędzy. Nie stać mnie było na nią inaczej, niż dołączyć do kibucu.
Czasami siedząc w biurze do wieczora, wykręcałem jej numer dla zabawy, aby zapamiętać. Kochałem się w tym biurze wcześniej z dwoma sekretarkami i młodą sąsiadką, której mąż służył w Marynarce. Nie wiedziałem. Myślałem, ze jest rozwódką.
Jednak Lena była idealna, stworzona do tej aranżacji. Piętnaście minut taksówką. Dziesięć minut od mojego domu później, jeżeli rano nie przyjeżdżałby po nią następny. Ten następy nie dawał mi spokoju i następy po następnym. Chyba, żebym ją zatrudnił w firmie. Wyrwał z tego.
Simon zadzwonił po dwóch miesiącach znowu. Zaczynał swój pierwszy mid-rise. Potrzebował sprzedać kilkanaście apartamentów. Podpisałem kontrakt na przedostatnim piętrze, na rogu, z widokiem na jezioro, zawiozłem mu zaliczkę i zaraz po spotkaniu ze mną pojechał do banku, złożyć papiery o pożyczkę.
Zadzwonił za tydzień podziękować.
– Co słychać u Leny?
– Gówno. Nie wiem.
– Nie chodzisz już do niej?
– Nie. Jak ją ostatnio dupczyłem zaczęła krzyczeć. Ona nigdy nie krzyczy. Powiedziała mi, że jest w ciąży. Byłem pewny, że to ty.
– Ja?
– Tak. Byłeś nowy. Myślałem, że zgłupiałeś, albo ona. Łapała kogoś na dziecko. Ale to Glenn. Udaje durnia i trzęsie dupą. Zawiodła nas.
Poczułem ulgę, że odsunąłem ją wtedy od siebie i obserwowałem, jak rzeźbę, dzieło sztuki w żywych od nieba spazmach.
Czas mówi coś innego. Nie udawałbym durnia, ani nie trząsłbym dupą. To byłoby interesujące doświadczenie w nowym człowieczeństwie. Bardzo.
Nowego człowieczeństwa nigdy się nie bałem. Życie jest takie krótkie, kto ma czas bać się w tej pogoni za wszystkim w bezustanne nigdzie? Lena się nie bała, coraz spokojniejsza. Jej macica miała cel i to nie ona go wymyśliła. Ona tylko go rozumiała lepiej. Ciepła, piękna, beztroska. Byłem jedynym wśród nich, który nikogo nie zdradzał, na pewno nie siebie.
Szkoda mi było żony Glena. Spotkałem ja parę miesięcy później w sklepie meblowym na Północy i patrzyłem na nią, jakby była tylko meblem. Rozmawiałem, z grzeczności, jak rozmawia się z zadbanym, drogim wyposażeniem domu.

IX

Nie zasłaniałem okien, sygnał dla przejezdnych, że okolica się zmienia, że tu się da już mieszkać, żyć. Pielgrzymi witajcie. Koniec Puerto Rico. Gangów.
Na dworze, w zmroku, wirowała zamieć, bezskutecznie. To był pierwszy apartament, który zbudowałem z myślą tylko o sobie, schronienie nie tylko przed każdą pogodą, ale też nudą i sztampą. Miał trzy poziomy, mnóstwo świateł, główna ściana była  pokryta półkami, teraz pełnymi książek o żeglarstwie, albumami i kopiami scenariuszy filmowych. Dom, który najbardziej przypominał moje miejsce w Polsce. Absolutnie własne. Prawdziwe wnętrze za prawdziwym Atlantykiem, nie dla pieniędzy, nie dla szczura goniącego za serem, ciągle srającego opłatami wyżej niż odbyt i pysk . Moja oaza.
Pierwszy był Marek. Kiedy żona wystąpiła o rozwód zamieszkał ze mną. Powoli stanął na nogi, uspokoił się, poszedł dalej po dwóch miesiącach nie zbity z tropu. Zrozumiałem, że każdy, kto do mnie przychodzi, stara się pozostać i czerpać nie tylko z mojego spokoju i równowagi, ale z ciepła mojego domu. Znajomi wpadali na noc, dziewczyny budziły się rano, rozbierały, tuliły, później szliśmy do restauracji na “brunch” w moim drugim budynku, zaraz obok.
Tak, byłem w raju i rajem dzieliłem się. Drzwi były zawsze otwarte, nie zamykały się, lodówki też, pożyczałem ubrania, samochody.
Kamil przyszedł od tyłu, zszedł schodami z apartamentu nad restauracją, gdzie mieszkał, mimo mrozu i zawiei, w samej podkoszulce.
Usiadł i patrzył na mnie.
– co chcesz? zapytałem.
– nic.
– to po co przylazłeś?
-nie mogę się skupić, napierdalają muzyką po ścianach.
Miał na myśli DJ-ja w restauracji, z której zaczęli robić klub nocny. Po nocach rysował domy w okolicy. Był architektem  bez licencji, plany podbiał mu ktoś inny i ktoś inny dostawał cały kredyt, za jego pomysły. Wszystko co było w okolicy ciekawego, było jego, ale bez jego nazwiska. Naśladowali go też  okoliczni wielcy architekci, Amerykanie, którzy powoli przypałętali się na granice cywilizacji i dziczy , ale nawet oni mieli w swoich biurach Polaków, którzy rżnęli żywcem Kamila na zamówienie. Zostawało w rodzinie. Gdyby nie on, Bucktown wyglądałoby, jak Irlandzkie osiedle robotnicze z pustaków z prostokątnymi szczelinami okien, to on był jego nieczytelną, cichociemną rewolucją. Czasami, jak rysował po nocach, brał koks, ale teraz nie seplenił.
– Chodź wywiniemy się na narty.
– Gdzie? zapytałem.
– Do Kolorado. Na miesiąc.
– Masz pieniądze?
– Nie, ale kończę projekt. Za tydzień, dwa, możemy jechać. Masz coś do jedzenia?
Wskazałem na plastikową torbę na klamce.
-Chcesz to weź. Pierogi, chleb i indyk, byłem w polskiej dzielnicy-
Wyciągnął się na sofie.
– Później- kontynuował- mam metę w Breckenridge i w Keystone. Będzie tam cała paczka z Chicago.
Wymienił paru ludzi.
Przypomniały mi się poprzednie zwariowane eskapady, etniczne legendy. Do Kolorado chciałem jechać zaraz po Bożym Narodzeniu, żeby kupić remizę strażacką w malowniczym miasteczku z 50 mieszkańcami i przerobić ją na “bed and breakfast”. Mieszkać tam trzy miesiące w roku.
Zastępca szefa straży pożarnej był polskim góralem z pochodzenia i pomagał mi. Teraz był już styczeń. Trzeba było się ruszyć. Sprawdziłem na internecie pogodę na następne dziesięć dni, wstałem z krzesła i wyciągnąłem z szafy deskę, kask, kombinezon. Położyłem na biurku. Wszystko było na miejscu, gotowe do wyjazdu.
Kamil zaczął przysypiać, nie zamierzał wracać do siebie, do zgiełku restauracji pod jego mieszkaniem. Zgasiłem światło i zacząłem iść w kierunku swojej sypialni piętro wyżej, kiedy na samym dole, od strony ulicy rozległo się pukanie do drzwi.
Wróciłem do komputera. Była ósma dwadzieścia.
Zapaliłem światła i zszedłem powoli po schodach na dół, przez szklane okno w drzwiach, w świetle lampy nad nimi coraz wyraźniej widząc kontury kobiety w kombinezonie parka z ogromnym kapturem zasłaniającym twarz, jakby przeniesionej z wyprawy na Szpicbergen pod moje drzwi w środku chłostanego śnieżycą Chicago.
-Jak ci mogę pomóc?
Popatrzyła na mnie i zaczęła coś chaotycznie w pośpiechu mówić, ale nic nie rozumiałem. Ona była zmarznięta, ja śpiący i zmęczony.
– wejdź proszę. Nic nie rozumiem.
Nie dbając o to czy rzeczywiście wejdzie odwróciłem się i wszedłem z powrotem po schodach na górę i zdziwiło mnie, że w ogóle się nie zawahała. Kamil siedział już obudzony na sofie i lekko nieprzytomny rozglądał się za jakimiś punktami odniesienia, aby zrozumieć co się dzieje.
– to co z Kolorado? zapytał, przypominając sobie naszą konwersację z przed parunastu minut.
– Poczekaj – odpowiedziałem. Zauważył postać za mną.
Wskazałem jej fotel koło komputera, sam usiadłem na piłce do yogi koło ściany z książkami, odsuwając rzeźbę Indianina z mosiądzu, aby oprzeć się wygodnie plecami o półki. Spokojnie popatrzeć na nią.
Zdjęła kaptur. Odgarnęła blond włosy i obydwaj zaniemówiliśmy. Była absolutnie piękna, o rysach delikatnych  i szlachetnych, pociągłej twarzy i niebywale jasnych,  błękitnych, mądrych oczach. Twarz modelki z najlepszego magazynu.
Z Kamilem często wychodziliśmy razem na łowy, szczególnie jego znała cała okolica.
Potrafił zostawiać kelnerkom i bartenderkom napiwki nawet po parę tysięcy dolarów, szczególnie jeżeli chciał się z nimi przespać, albo wypił za dużo. Wszystkie go znały i uwielbiały. Był przystojny, ciemny, zawsze pewny siebie, przyjazny.
Absolutnie nieprzewidywalny po alkoholu, kokainie. Zarażał histerycznym śmiechem, znał tysiące dowcipów,  wahanie i wątpliwość swoich przyszłych ofiar roznosił w pył błyskotliwością krótkich odpowiedzi ze zniewalającą pewnością siebie. Był lepszy, był szybszy. Kobiety szalały za nim, do osób trzecich mówiły o nim: “Kamil artysta”, albo “ten polski architekt”. Właściciele biznesów witali z nim w drzwiach.
Teraz obydwaj zrozumieliśmy, że mamy przed sobą skarb, którego często szukaliśmy po łajdackich nocach. Przyszedł sam. Nie wiadomo skąd, ani po co?

Chciała znowu zacząć mówić, ale znowu za szybko, za bardzo przejęta.
Kamil popatrzył na nią, jak drapieżnik, któremu ofiara sama weszła pod nos i pytała właśnie o drogę, zdziwiony, zbity z tropu.
– Poczekaj -powiedziałem do niej. – Czy mogę skończyć z moim gościem rozmowę w innym języku o wyjeździe do Kolorado i zaraz do ciebie wrócę?
– Oczywiście.
– Chcesz coś do picia? Kawę, herbatę?
– Nie, dziękuję. To długo nie zajmie.
Wstała, zdjęła kurtkę i jakby nic podeszła do drugiego końca ściany przy której siedziałem, zaczęła czytać tytuły na grzbietach książek, dając mi i Kamilowi czas. Znowu odgarnęła włosy, przepiękna, wysmukła, dziwnie, ale naturalnie pewna siebie. Cud z przedmieść w nienagannie dobranym, podróżniczym ubraniu z najlepszych sklepów.
Nie rozumiałem w ogóle o co chodzi. Kamil też. Nasze imigranckie przyzwyczajenie do dziwnych sytuacji pozwoliło nam przejść do porządku nad jej zachowaniem.
– Znasz ją? zapytał po polsku.
– Nie-.
– Może kupiła dom na ulicy, albo zepsuł się jej samochód-
– Nie mam pojęcia- odpowiedziałem.
Miałem wrażenie, że ona wsłuchuje się w nasze słowa. Nie miała akcentu, wyglądała bardziej, jak Dunka, albo Szwedka z pochodzenia.
– To co robimy z Kolorado?
– Jedziemy. Jutro podzwonię i ci powiem- odpowiedział.
– A co robimy teraz?
– Ja idę-
Kamil oddawał mi ją. Nie mogłem uwierzyć, że rezygnuje. To był absolutnie jego typ. Dziewczyna przy ścianie z książkami była podobna do jego pierwszej dziewczyny w USA, która miała dużą szansę zostać modelką. Jej portfolio zaczęło krążyć  po paru znanych agencjach, dostawała telefony od szefów szmacianego zamieszania i zaproszenia na sesje zdjęciowe, spotkania, to było parę lat wcześniej, on miał osiemnaście lat, ona szesnaście. Widziałem ją tylko raz.
Rzeczywiście wstał, pożegnał się z nami i wyszedł tyłem, przez porch, do siebie, do apartamentu nad restauracją w budynku obok. Wziął po drodze torbę z jedzeniem z klamki na drzwiach. Zniknął.
Moje zmysły były już kompletnie jej, wszystko we mnie czekało, aż zostaniemy sami.
Oderwała wzrok od książek, powoli odwróciła głowę w moim kierunku i popatrzyła na mnie z ciekawością i przenikliwością:
– Lubisz żeglarstwo, podróże, fotografie…piękna kolekcja albumów.
– Tak.
– Mogę powiedzieć po co przyszłam?
– Proszę.
– Na kawę jest za późno, herbaty nie pijam, ale, jak mi zrobisz to nie odmówię.
– Jaką chcesz?
– W jakim języku rozmawialiście?
– po polsku.
– myślałam, że po rosyjsku.
– w tej dzielnicy nie ma Rosjan. Są tylko Polacy i Amerykanie. Trochę Serbów może.
– Nie wiem, mieszkam na północy. Zrób mi polską herbatę.
– Nie ma polskiej herbaty. Zrobię ci moją ulubioną indyjską, z rumem. Pijemy taką na nartach i kiedy żeglujemy.
– ale ty jeździsz na desce.
– tak.
– ja też.
Nie wierzyłem w tę konwersację. Wyraźnie przestało się jej spieszyć. Była pod wrażeniem mojego apartamentu: książek, rzeźb, zdjęć, nietypowej architektury . Chłonęła go prawdopodobnie rozumiejąc, że chłonie moją duszę.
Cokolwiek robiłem, projektowałem, z pomocą Kamila też, robiłem z myślą o sobie, ale sobie nie zostawiając. Wynajmując, albo sprzedając. Oprócz tego miejsca. Patrząc na nią zrozumiałem, jak bardzo stworzyłem to wnętrze, aby kiedyś wszedł do niego ktoś taki, jak ona i pozostał na zawsze. Pod wrażeniem mojej duszy. W moich ramionach. Najpiękniejsza połowa wszystkiego co było jeszcze piękne we mnie. Jakimś cudem i cud się stawał.
Kiedy wróciłem z herbatą siedziała na sofie, tam gdzie Kamil wcześniej, podałem jej kubek, usiadłem na fotelu.
– Mów wolniej. To mój drugi język. Nie mogłem cię wcześniej zrozumieć-
-Dobrza- powiedziała po polsku ze śmiesznym, twardym akcentem.
– zbieram donacje na kampanię praw człowieka. Słyszałeś o naszej organizacji?
– coś, jak Amnesty International?
Nie skomentowała.
– Nasza organizacja zajmuje się równouprawnieniem. Jako członek mniejszości powinieneś to rozumieć.
– Nigdy nie myślę o sobie w ten sposób – odpowiedziałem.
Znowu pominęła to milczeniem. Jasnym było, że jej prezentacja jest zawsze taka sama, z góry przygotowana, deklamacja niezmienna. Kiedyś nawiedzali mnie świadkowie Jehowy. Postanowiłem wyrwać ją z transu, tak jak ich.
– powiedz mi po prostu na co chcesz pieniądze i ile.
– walczymy o równouprawnienie gejów, lesbijek, ludzi transgender.
–  jakie jest twoje komisowe.
– to nieważne.
– wierzysz w to?
– tak.
– Nie mam gotówki. Mogę ci wypisać czeka. Jak dam ci trzysta dolarów, warto było tu wejść?
– tak.
– Na czeku jest mój numer telefonu, zadzwonisz do mnie?
Zdawałem sobie sprawę, że może być lesbijką i może poczuć się urażona. Wyjść.
Nie zdziwiła się wcale. Uśmiechnęła, jakby to było normalne.
-Tak. Zadzwonię.
Postanowiłem nie drążyć tematu. Nie atakować. To wystarczyło. Jedno słowo i jej spojrzenie, pewność siebie. Podałem jej czek z moim e-mailem i telefonem, zapisała je w notesie, obok innych. Nie skomentowała, że miałem  e-mail, jak nazwisko jednej z ikon ruchu uprawnienia homoseksualistów, zmarł na AIDS, autora paru ważnych dla nich książek-biblii.
– Gdzie teraz idziesz? Jest piątek.To nie jest tak bezpieczna dzielnica, jak się wydaje.
– Jadę już do domu. Wrócę tu jutro. Miałam iść do paru biznesów w tej okolicy, ale już jest za późno.
– Chcesz iść na kolację do restauracji obok. Karaibskie jedzenie.
– Nie. Pojadę do domu. Jutro zadzwonię, jak tu znowu będę, pójdziemy na lunch.
Wymieniła nazwę włoskiej restauracji zaraz za rogiem, którą miał Polak i Włoch, para homoseksualistów. Byli w tej dzielnicy pierwsi, kiedy było tu jeszcze ghetto. Niebezpieczne ghetto.
Polak miał pieniądze, Włoch pasję gotowania. Chodziłem tam czasami dla atmosfery, nie tylko jedzenia: ” Buona Fortuna”.
Kiedy założyła parkę i ten kaptur nogi ugięły się pode mną. Przypominała ślicznością najcudowniejsze sceny z “Love Story”. Chciałem ją przygarnąć, ale wiedziałem, że jest nienależną i pewną siebie kobietą, że może mnie odrzucić dla zasady. Albo rzeczywiście jest też biseksualną lesbijką. Nie. Wyjdę na emocjonalnego, zdesperowanego głupca, więc poddałem się jej porządkowi rzeczy, procesji wydarzeń między nami. Lunch. Jutro. Czekaj.
Już na dworze, zanim zeszła do samochodu odwróciła się jeszcze:
– Kiedy wyjeżdżacie do Kolorado?
– Planujemy za dwa tygodnie.
– Samochodem czy samolotem?
– Samochodem.
– W ilu?
– We dwóch.
– Ile jest miejsc w samochodzie?
– Sześć. SUV.
Poszła.
W Sobotę wstałem późno. Dopiero koło jedenastej zrozumiałem, że zgubiłem telefon.
Przeszukałem całe mieszkanie, samochody. O dwunastej poszedłem na lunch do restauracji, gdzie mieliśmy iść razem, ale nie przyszła. Myślałem, że wyjdę z siebie. Widziałem ją  już w swoich ramionach. Widziałem w jacuzzi ze mną w Kolorado i na Hawajach w oceanie.
Zaimponowała mi wszystkim, co miała do zaoferowania. W poniedziałek pojechałem z samego rana kupić i podłączyć nowy telefon. Cztery głuche wiadomości.
Cztery razy ktoś czekał, aż włączy się sekretarka, milczał. Słychać było tylko gwar i brzdęk talerzy, muzykę.
W czwartek Kamil przyniósł mi telefon.
Trzy dni leżał w lodówce, razem z jedzeniem, w torbie, plastikowej.
Przez pięć lat dostawałem e-maile od “human rights campaign” i przez pięć lat za każdy razem wyłem.  Ten moment kiedy delikatnymi dłońmi zdjęła kaptur i rozpuściła blond włosy patrząc na mnie z ciekawością, ten moment mógł trwać do teraz.
Boli. Będzie boleć.

X

– Nie żartuję. Pojedźmy razem. Pomożesz mi-.
Powiedziała to niby bezwiednie, ale udawała lekkość. Jej słowa miały ciężar w innym wymiarze, tam gdzie są ukryte marzenia i oczekiwania spodziewają się zadośćuczynienia, choćby małego gestu. Przyszedł mi do głowy jej mąż. Zawsze czułem tłumioną agresję i podejrzliwość z jego strony. Energetyczny wampir. Był obsesyjnie zazdrosny, szorstki, zastanawiałem się dlaczego. Nie miał do tego powodów, przystojny, zawsze elegancki, powinien był być pewny siebie. Nie był. Jego charakter musiał ją niszczyć. Była delikatna.
Bała się go. Była zdominowana prze niego.
– Nie. Spotykajmy się na miejscu. Wyślij mi e-maila z adresem i godzinę.
Nigdy nie potrafiła ukrywać uczuć i tym razem zrobiła twarz małej dziewczynki, której ktoś nie chce przeczytać bajki.
– Mogę przyjechać po ciebie.
– Sarah, mam tyle spraw do załatwienia codziennie. Nawet nie wiem, gdzie będę.   Wyślij mi czas i miejsce i na pewno przyjadę.
Być może kiedyś go zdradziła i już jej nie ufał, intuicja przestrzegała mnie, aby trzymać nasze relacje w klatce biznesu i nie wychodzić z niej pod żadnym pozorem.
Oczywiście, że ją chciałem. Proste, lśniące blond włosy do ramion, ogromne brązowe oczy, które podkreślała genialnym makijażem kokoty, zawsze ubrana, jak marzenie ludzi, którzy doceniają dobry gust, ale też wyrafinowane seksualne podteksty detali ubioru. Jej ciało, dłonie, figura, piersi, oczy i usta to był absolutnie raj zrobiony z dojrzałej kobiety, być może bałem się, że zajdzie to wszystko za daleko, za szybko. Lubiłem polować, nie być żywionym. Miałem wrażenie, że jest zdesperowana i nie ufałem, ze jakieś uczucia do mnie są tego powodem, ale jej sytuacja w domu: chory mąż, brzydka i nie za mądra córka, brak znaczącego sukcesu w pracy. Była projektantką wnętrz. Z doświadczenia wiedziałem że Żydówki często zostają projektantkami wnętrz, albo agentami sprzedaży nieruchomości z nudów, kiedy mężowie zapewniają im wszystko oprócz satysfakcji, może tylko w łóżku. Tu było coś więcej. Widziałem, że jest nieszczęśliwa i to powodowało, że trzymałem dystans. Była parę lat starsza. Nie dbałem ile. Na pewno pragnęła ciepła i miłości. Była zagubiona i parę razy pomogłem jej w rozmowie z klientami, aby dostała projekt, dowartościowywałem ją, kiedy tylko mogłem. Zaczęła mnie potrzebować. Znajdowała spokój przy mnie, coś czego jej mąż był przeciwieństwem.
– Piątek rano. Koło dziesiątej. Wyślę ci adres wieczorem.
Wsiadła do samochodu i przez szybę pomachała mi ręką z uśmiechem, ale odniosłem wrażenie, że próbuje przywrócić normalność między nami i zatrzeć w pamięci twarz małej dziewczynki, której ktoś właśnie nie dał zabawki. Efekt był odwrotny. Zmieszana odjechała. Za dużo pragnienia wylało się z niej na mnie, za szybko.
E-maila dostałem następnego dnia. Spotkanie miało być na północy, w jednym z nielicznych wieżowców, niedaleko była kawiarnia do której lubiłem jeździć motorem i oglądać żaglówki na jeziorze. Lato było cudowne, postanowiłem wziąć dzień wolny i dać jej wszystko z siebie, jednocześnie czerpiąc satysfakcję ze spędzenia dnia z piękną kobietą. Odpisałem, że będę czekał na nią w tej kawiarni. Wysłałem zdjęcie z dopiskiem, że front jest tak piękny, jakbyś ty go zaprojektowała. Rzeczywiście był i rzeczywiście ona potrafiła tak pięknie projektować. Brakowało jej pewności siebie w rozmowie z klientami. Była człowiekiem, który miał piękne wizje, ale nie był stworzony do ich przekazania. Klienci doceniali ją dopiero po skończeniu projektu, nigdy w trakcie.
Kiedy weszła nie byłem jedynym, który na chwilę oniemiał. Zauważył ją każdy mężczyzna. Miała jasno niebieski , błyszczący płaszcz do ziemi, rozpięty, czarne kozaki a obcasach, białą koszule z falbankami, jakby miała tańczyć flamenco, z głębokim dekoltem, obcisłe dżinsy, które wtapiały się tą samą temperaturą koloru w kolor płaszcza. Usiadła koło mnie i poczułem zapach kobiety, której nie można odmówić, cokolwiek by chciała. Torebkę położyła na kolanie, ale zrobiła to tak pośpiesznie, lekko zaczerwieniona, zmieszana, że ta upadła na podłogę.
Schyliłem się pierwszy, podniosłem, odwróciłem kask na stoliku i wsadziłem ją do środka.
– w ten sposób nie zapomnimy, ty torebki, ja kasku. Ile mamy czasu?
– dwadzieścia minut. Mam klucze, możemy wejść wcześniej, jak chcesz. On jest w drodze.
– Co on chce robić?
– Wszystko. Daje mi wolną rękę.
– Chcesz kawę, ciastko?
– Nie, jestem na diecie.
Nie nalegałem.
– to możemy już tam iść?
– tak, chodźmy.
Wyjęła torebkę z kasku, kask uchwyciła ręką, ale był za ciężki, żeby mi go podała.
– nie boli się kark od tego?
Kiedy to zrobiła jej koszula odchyliła się i zauważalnym jej piersi, piękne, dojrzałe, nie miła stanika, albo miała stanik, który je podtrzymywał od dołu, niewidoczny.
Jej zapach, jej kształt, kolory i widok skrawka jej nagiego ciała, jakże prywatnego po raz pierwszy dotarł do mnie pożądaniem. Zapragnąłem być z nią sam na sam. Poryw, który nie słucha rozumu.
Zauważyła mój wzrok penetrujący jej ciało. Patrzyła mi w oczy, ale wyciągnąłem tylko rękę po kask i założyłem go, uciekając od jakiejkolwiek deklaracji. To nie było miejsce.
Kiedy jechaliśmy w windzie przestałem być grzeczny. Chłopiec postanowił być nagle niegrzeczny. Usiadłem na podłodze po przekątnej od niej i patrzyłem na nią, jak na klasyczną rzeźbę, tyle, że nieruchomo krzyczącą o seks, drżącą z oczekiwania. Molestowałem ją wzrokiem. Bezczelnie. Nachalnie. Ukrywanie czegokolwiek nie miało już sensu. Kiedy winda zatrzymała się na dziewiątym piętrze po prostu rzuciłem poirytowany, że nie wysiadam, że chcę na nią jeszcze patrzeć.
– Gdzie chcesz jechać?
Budynek był wymarły, mieszkali w nim żydowscy emeryci. Nazywaliśmy to umieralniami. Inna opcja od domu starców.
– Wciśnij cokolwiek.
Nie zdziwiła się. Cała ta poza działała na jej wyobraźnię, chłonęła ten moment, wreszcie pożądana. Na pewno chciała, abym wstał i zaczął ją całować. Zrobił cokolwiek intymnego, cielesnego.
Psychicznie zrelaksowana, jej ciało trwało napięte na wypadek, gdybym nagle chciał nim zawładnąć i manipulować jego uczulonymi na dotyk mężczyzny  punktami, które tak dobrze znałem i których wybujałość i dojrzałość u niej, tak mocno działała mi na wyobraźnię, wszystko to podkreślone detalami garderoby i biżuterii. Świat dojrzałej, podnieconej, czekającej kobiety, w którym chcesz natychmiast utonąć, zapomnieć się i poddać tylko instynktowi.
Żeby coś dobrze zrobić, musisz to sobie najpierw wyobrazić.
Więc wyobraziłem sobie, jak odpycham się od ściany, przesuwam na kolana i na kolanach przyciągam ją do siebie za pośladki, rozsuwam suwak jej spodni, wpycham język, aby przyzwolenie było całkowite, wszystko jasne i dopowiedziane na samym początku, po czym wstaję i zaczynam całować jej ramiona, piersi, których tak bardzo zapragnąłem dziesięć minut  wcześniej. Później usta: głęboko, jak kochankowie, którzy czekali na siebie za długo. Wreszcie kładę jej rękę na sobie, aby obudziła mnie do aktu penetracji tak, jak tylko się będzie jej podobało.
Zaraz. Nie teraz. Nie to miejsce, aby zajść tak daleko. Nie chcę półśrodków. Uspokoiłem się.
Znałem ją już ponad dwa miesiące i pewnego dnia zrozumiałem, że zaczyna używać pretekstów, aby się ze mną spotykać.  Wstydziła się ich banalności i za każdym razem niecierpliwie czekała na sygnał, krok z mojej strony. Była zbyt niepewna, aby przybliżyć się samemu. Mąż zrobił z niej kłębek nerwów, myślała, że jest z nią coś nie tak, kiedy w rzeczywistości była marzeniem dojrzałej kobiety większości mężczyzn. Przez następne dziesięć lat na pewno.
Nie zrobiłem nic. Winda zatrzymała się na najwyższym piętrze. Popatrzyła na mnie:
– taras widokowy?
– Nie.
Wstałem.
– Jedźmy do jego apartamentu. Dostańmy ten projekt najpierw.
Stałem się stanowczy. Wyczuła, że mam w głowie jakiś plan, postanowienie.
Chciałem dostać ten kontrakt dla niej, później powiedzieć, żeby jechała za mną. Widziałem już nas oboje mających spokojnie seks w samochodzie na parkingu małej, otoczonej ogromnymi drzewami plaży, gdzie o tej godzinie w środku tygodnia na pewno nikogo nie było. Bezpieczni, schowani. W końcu miała męża psychopatę, córkę, dom, jakieś tam życie. Z tego wszystkiego, wydawało mi się, zdesperowana chciała uciec. Córka była już dorosła, bezczelna, nieciekawa. Sarah chciała odzyskać swoje życie sprzed małżeństwa. Wolność, miłość, czas dla siebie.
Klient okazał się grubym, odrażającym, nieprzyjemnym eunuchem. Ignorował ją od samego początku. Taka metoda podporządkowywania sobie ludzi. Chodziło o pieniądze. Chciał pokazać jej, że mu nie zależy. Im więcej mówiła, tym bardziej  pompowała jego bezczelne ego, nie rozumiała tej gry i chyba wstydziła się przede mną, że ma takich klientów. Z drugiej strony naprawdę potrzebowała ten projekt.
On spoglądał na mnie podejrzliwie i w końcu zaczął zadawać pytania mi. Tylko ze względu nią odpowiadałem powoli i od niechcenia, ale z dużą dozą profesjonalizmu.
Spokojnie. Musiał wyciągać ze mnie każde zdanie i w końcu podporządkował się mojemu tokowi myślenia, spokorniał, przestał dziwaczyć i mlaskać.
Dostawał informacje, które potrzebował.
W pewnym momencie zadał pytanie:
– Jaki jest stosunek między wami?
Ona milczała już od dłuższego czasu, ale teraz zatkało ją, jakby ktoś ją spoliczkował, zanim odpowiedziałem zauważyłem jej błagalny wzrok:
– Sarah jest moim ulubionym projektantem wnętrz, z którym czasami pracuję.
Dużo się przy niej nauczyłem- skłamałem.
Eunuch dał w ten sposób nam do zrozumienia, że jej nie ufa. Ufa mi.
Znałem ten typ dorobionych buców, najgłupsi, pazerni ludzie to milionerzy. Od jednego to kilkunastu milionów. Wśród klientów normalność zaczyna się od kilkudziesięciu milionów do góry. Miliarderzy są bardziej podobni do ludzi bez pieniędzy, nie te zbyt pewne siebie kurwy z paroma milionami, przyzwyczajone do traktowania ludzi z góry, bo zazwyczaj mają tylko do czynienia z niewolnikami w swoich biznesach. Nieznośne, pancerne, zazwyczaj pasożytnicze gnidy dorobione chamstwem i grubiaństwem, wyzyskiem, a nie pomysłem, czy błyskotliwością.
Odzyskałem dla nas grunt, ale wyszliśmy stamtąd z niesmakiem. Czar prysł. Pożądanie też. Była załamana. Widziałem, że to wina jej męża. Za bardzo ją zdominował, podporządkował, ustępowała zbyt szybko, usuwała na bok.
Jej klęska, jako sprzedawcy siebie była tak głęboka, dosłownie uciekła do samochodu.
Usiadłem na siedzeniu pasażera i poprosiłem, aby podwiozła mnie do motoru.
– Nie przejmuj się. Po prostu asshole.
Ona wiedziała, że znam stosunek jej męża do niej, spotkałem go parę razy, teraz buc, była naprawdę załamana. Ludzie nie czuli do niej respektu.
Pomyślałem, że ubrała się niewłaściwie. Zbyt wyzywająco. Zrobiła to pewnie dla mnie.
Eunucha to drażniło. Ona przyjechała na randkę, zamiast do pracy. Projektu nie dostała. Wstydziła się do mnie zadzwonić o błahostki. Czekałem.
Chciałem, aby się odezwała znowu i zamierzałem przestać bawić się w niedopowiedzenia, zabrać ją do hotelu i mieć seks, seksem nauczyć jej pewności siebie, orgazmem przekonać, że jest marzeniem. Była.
Wymyślałem, jak będę ją kochał, co muszę kupić, aby zepsuć ją wyuzdaniem, ile miałem na to czasu, aby nie miała kłopotów z psychopatą w domu.
Zadzwoniła. Po pięciu latach. Do mojego byłego wspólnika. Na stary numer. Moje życie już było w innym miejscu, w którym nie było miejsca na nią. Były wspólnik, następny eunuch, nie dał jej numeru telefonu do mnie. Zbył ją, że nie ma mnie już w firmie, nie wie, co się ze mną dzieje. Kłamał. Zazdrościł mi kobiet. Zazdrościł, że lgnęły do mnie. Swoją żonę kupił, na ślubie płakała. Nie ze szczęścia.
Nie powinienem był siedzieć na podłodze, powinienem był rozpiąć jej dżinsy i na końcu języka zanieść ją na taras. Dla niej widokowy na nowe życie gdzieś wewnątrz jej duszy, gdzie marzenia rodzą się dla rzeczywistości, nagle lepszej i bardziej indywidualnej, dla mnie na taras, gdzie zaczynała się  przygoda w  dopełnieniu kobiety: cieleśnie, w jej najcudowniejszej dojrzałości, kiedy zbudzona do pożądania po odchowaniu dziecka, znowu zakwitła i to wyraźnie dla mnie. Nigdy w życiu nie miałem kobiety po dziecku. Sarah byłaby pierwsza. Rozumiałem, że w ten sposób ja też dojrzeję, jako mężczyzna. Nie było mi dane. Nie z nią. Nie w niej.

XI

Miałem parę garniturów, ale tylko jeden krawat. Nosiłem zawsze ten sam. Dostałem, a raczej wziąłem od ojca dzień przed wyjazdem do Ameryki. Niebieski, lśniący, z misterną pajęczyną geometrycznie przetworzonych w powtarzalne wzory kwiatów, ich pnącz. Garnitury dobierałem do krawatu. Nie odwrotnie. Jeden uszyłem jeszcze na miarę u krawca w Londynie niedaleko od budynku giełdy, ale był za jasny. To było poważne spotkanie, więc założyłem najdroższy i najczarniejszy, jaki miałem, jednego z włoskich projektantów. To samo z butami. Czułem się swobodnie, ale widzieć mnie w garniturze, to był cud. Taksówka przyjeżdżała za parę minut. Przed lustrem zobaczyłem człowieka, którym kiedyś byłem, jeszcze w Polsce, przed wyjazdem. Matura, egzaminy na studia, konferencje prasowe u rzecznika rządu, spotkania z jakimiś czerwonymi świniami, które mi groziły, drwiły, a póżniej bały się widzać, że nie robi to na mnie zadnego wrażenia. Uświadomiłem sobie, że między innymi od tej nadymanej sztuczności mojego przyszłego zawodu uciekłem. Od durniów w garniturach. Innych świniopodobnych rzeczy związanych z mediami systemu.
Młody wstał z za biurka, aby uścisnąć mi dłoń, uśmiechnięty, beztroski. Za nim przeszklona ściana biura otwierała się na panoramę Chicago Downtown z perspektywy szalenie zdolnego i dorobionego już prawnika. Wysoko, prawie w chmurach, z widokiem na architektoniczne miliardy dolarów.  To była dynastia. Wieżowce, skrawki jeziora, słońce na dachach i szybach, wszystko w nim i z nim na pierwszym planie.  Szefem był jego ojciec i wuj, powoli oddawali mu stery firmy. Sukces miał wypisany na twarzy i w życiorysie, ale był też pokornym i życzliwym człowiekiem z natury. Mądrym.
– zaraz przyniosę twoją sprawę, ale muszę cię uprzedzić, że prowadzić ją będzie nowy prawnik w naszej firmie.
Wrócił za biurko, znowu cały w panoramie amerykańskiego downtown na wysokościach i zawołał w intercom:
– Beverly, twój klient jest tutaj. Bronski. Możesz przynieść jego papiery? Przeglądaliśmy je rano, są na wierzchu.-
Czułem, jak wzbiera we mnie wściekłość. Oddał moją sprawę, jakieś rzeźniczce pewnie zaraz po studiach. Nie podobało mi się to. Kilkaset tysięcy wisiało w powietrzu. Zależałem od tego, czy jego biuro podoła. Nie chciałem komplikacji.
Uczyłem już paru lekarzy, jak leczyć, teraz będę musiał uczyć jakąś prawniczkę, jak sądzić, walczyć z biurokracją.
Chyba zauważył grymas niezadowolenia na mojej twarzy. Zniżył głos, jakby mówił tajemnicę:
– Biliśmy się o nią z innymi. Była najlepsza na roku. Zobaczysz.-
Nie zauważyłem nawet kiedy weszła. Zjawa. Odwróciłem się bezwiednie, a ona stała już przy nas, tajemniczo uśmiechnięta, zrobiła nam niespodziankę swojm delikatnym objawieniem. W  czarnym golfie, obcisłej szarej spódnicy, czarnych pończochach kończących się wyzwaniem pantofli zrobionych z delikatnych pasków czarnej skóry, na wysokim obcasie. Do piersi przyciskała mocno papiery mojej sprawy, a nad nimi promieniowała twarz tak piękna, tryskająca młodością, że oniemiałem.
-“Tylko nie to”-
Miałem stresujące doświadczenia na pograniczu światów kobiet i biznesu. Ona urodą powalała z nóg. Każde bydlę raz na jej terenie musiało zamieniać się w barana.  Nawet on, na jej widok, z młodego prawnika zmienił się w młodego szczawia,  zółto-zdziobiał na twarzy mimo, że musiał ją widywać codziennie i to od jakiegoś już czasu. Nie wyobrażałem sobie, żadnego dłuższego posiedzenia z nią, abym nie powędrował myślami między jej piersi, uda, we wszystko, co dawało kulminację, w miejsce, w którym najbardziej naturalnym epilogiem zbliżenia musiała być wspólna noc, bezsenna, lub przynajmniej sen na jawie.  Nawet gdybym miał twarz wyrytą z kamienia, nie ukryłbym podniecenia  i myśli o posiadaniu jej. Oczy mnie zdradziły. Przepadłem. Nosiła moją ulubioną fryzurę u kobiet: koński ogon i była ładniejszą, zgrabniejszą repliką mojej ulubionej, czeskiej gwiazdy porno, która zresztą mieszkała gdzieś w Chicago, trzydziestoletnią, zużytą dla biznesu emerytką.
Młody zauważył moją oniemiałość, widział, że jestem sprzedany. Byłem. Mógłbym spać na wycieraczce, żeby tylko zobaczyć ją znowu  i powiedzieć rano: “dzień dobry, mam na imię Robert i spałem na wycieraczce, żeby ci powiedzieć dzisiaj dzień dobry, dzień dobry”. Ona patrzyła na mnie zaintrygowana, pewnie chciała przykleić twarz do sprawy, którą miała od rana na biurku i twarz się pojawiła.
“Młody z całym jego sukcesem, biurem, garniturem był przegrany” – pomyślałem – “Miał żonę. To musi być męczarnia mieć coś takiego w biurze przez pięć dni w tygodniu. Okrucieństwo.”
To coś, uśmiechało się tak pewne siebie, tak wyzywająco, patrzyło tak bezczelnie prosto w oczy, że musiałem stamtąd uciec.
Ludzie na jachcie zrzucili żagle i wyjmowali butle z powietrzem ze stojaków, podpinali do BCDs, drabina i klatka zjechały po burcie do wody i parami wchodzili do niej w całym ekwipunku. Kiper zaczął wrzucać przynętę do wody i po paru minutach tu i ówdzie płetwy grzbietowe rekinów wyłaniały się i znikały pod taflą wody. Zaczęły mnie boleć oczy od słońca wschodu odbitego od powierzchni oceanu. Odjąłem aparat od twarzy, założyłem okulary przeciwsłoneczne i rozglądałem się powoli za tworzywem do zdjęć. Jacht na samych patykach przestał nim być.
Przed wyjazdem zrobiła mi kopie wszystkich dokumentów i już dwa dni zamiast odpoczywać szukałem błędu, który wpędził mnie w kłopoty z ratuszem. Obiecała, że odroczy sprawę na tak długo, jak tylko się da, żebym miał czas znaleźć nową linię obrony i skonsultować z nią.
Z czasem wszystko nabrało innego wymiaru. Nie jeździłem na konsultacje, żeby wygrać sprawę, którą dla mnie prowadziła, ale żeby widzieć jej radość w oczach na mój widok i aby posunąć nasze poza biznesowe konwersacje o krok dalej, z początku ostrożnie, jednak ostrożność okazywała się niepotrzebna. Była tak ciekawa mnie, jak ja jej. Spieszyła w poznanie. Opowiadała o dzieciństwie w Kalifornii, rodzicach, jeździe konnej, ja o tułaczce, ciągłych przeprowadzkach, ciągłych wakacjach.
Choroba wydawała się wzajemna. To co mnie dziwiło na początku to reakcje obu sekretarek na mój widok. Wyskakiwały zza biurek, żeby jej  zakomunikować, jedna przez drugą, że już jestem, jakby spodziewały się innego rodzaju wydarzenia, niż rozmowy klienta z prawnikiem. Jakiejś sensacji, pożywki do plotek , biurowej  anomalii.

Teczkę z dokumentami przerzuciłem na tylne siedzenie i na miejsce pasażera powędrował aparat. Chciałem go mieć pod ręką.
Zbliżało się Boże Narodzenie i Nowy Rok. Zanim wyjechałem z zatoki, zrobiłem paręnaście zdjęć kuli czerwonego słońca w konarach palm, świątecznej, niebiańskiej bombki na świętym drzewie tropików.
Planowałem dołączyć życzenia. Przeglądając zdjęcia na ekranie kamery omal nie potrąciłem radiowozu zaparkowanego na poboczu. Policjant pokręcił głową i machnął ręką, żebym jechał dalej, nie zwalniał ruchu. Podrażnione oczy piekły mnie i od światła w obiektywie aparatu i od słonej wody porannej kąpieli. Po kilkudziesięciu minutach zjechałem do pobocznej budy jadącej na jednym generatorze z kanapkami i piciem, zaplątanej w gąszcz na granicy dżungli, zamówiłem kawę i od razu położyłem się w jednym z wolnych hamaków, nie dbając czy ktoś mi tę kawę przyniesie.
Czytanie dokumentów do późnej nocy, brak snu, jazda po krętych, bocznych drogach, ocean – wszystko dało o sobie znać. Obudził mnie warkot motocykli. Kubek z kawą stał postawiony pod hamakiem i dobierały się do niego maleńkie, czarne mrówki. Poszedłem zapłacić i powoli piłem letni już napój, kiedy wzrok mój przykuł ogród rozlewający się w łagodnie nachylony stok, zawieszony między niebem a nieskończonym oceanem.
Pąki, niebotycznie wybujałe kwiaty, liście, jak kapelusze lub rozpostarte dłonie w błekicie sklepienia i błyszczącego lustra wody. Wróciłem do samochodu, jak snajper gotujący broń do decydujacego strzału, przetrawiłem ustawienia aparatu i wiedziałem, że to jest to miejsce i ten materiał. Przez następne dwie godziny zrobiłem kilkaset zdjęć, czekając na światło, cienie, deszcz, wiatr, natchnienie, wszystko, co zwiększało prawdopodobieństwo oddania klimatu miłości i pożądania za pomocą obrazu. Odpoczywałem myśląc o niej.  Do hotelu wróciłem przez góry nie po to, żeby było szybciej, ale żeby mieć to samo odczucie bycia na wysokościach, jak w Downtown, w wieżowcu. Dopiero trzeci dzień na wakacjach, a już chciałem wracać, żeby ją znowu zobaczyć. Wpadłem na pomysł, jak zaszantażować ratusz, aby dali mi to, co potrzebowałem. Rozwiązanie przyszło samo, bezwiednie. W hotelu, znowu do późnej nocy, przeglądałem na laptopie zdjęcia, aby wybrać jedno, które najlepiej oddawało to, co czułem do niej. Co czułem?
Czułem, że tonę. Stawała się  moim narkotykiem. Wybrałem zdjęcie różowego hibiskus. Żaden kwiat, jak ten, nie oddawał mojego nagiego, seksualnego oczekiwania.
– Myślałeś, żeby budować dla kogoś?

– Nie.
Architekt popatrzył na mnie ponad okularami.
– Dobre pieniądze, poważni inwestorzy.
– Nie mam czasu, mam za dużo swoich rzeczy.
– Zastanów się.
– Kto to?
– Nie mogę ci powiedzieć, chcieli, żebym się zapytał, czy byłbyś zainteresowany.
– Tajemnice, te tajemnice. Pewnie brudne pieniądze. – powiedziałem tak, bo chciałem uciąć dyskusję. Rzeczywiście nie miałem czasu-.
Zraził się. Nie skomentował. Zmienił temat.
– Jak ci się podoba twój nowy prawnik u Charliego?
– Męczarnia.
– ha, ha … całe Chicago o niej mówi. Miłe urozmaicenie dnia, co?
– Słodkie.
Wziąłem poprawione plany i pojechałem prosto do prawnika. Wiedziałem, że wszyscy zdębieją. Nie pozwalali zbudować mi tego co potrzebowałem, to kazałem mu narysować coś, co mogłem zbudować, ale coś, co zjeży im włosy na grzbietach. Przegapili detal, którego uchwyciłem się, jak tonący brzytwy, ale ta brzytwa obcinała łby wszystkim w ratuszu, nie tylko mi. Całej komisji. Może na bocznej ulicy by to przeszło, ale nie na jednej z głównych.

Znowu w garniturze, opalony, pewny wygranej, pewny siebie, niepewny jej. Nie widziałem jej miesiąc. Tęskniłem. Marzyłem. Wymyślałem. Domyślałem. Ciągle nie rozumiałem na czym polegał jej związek z mężczyzną ze zdjęcia.
Czy zdjęcie będzie na biurku? Czy będzie uśmiechnięta, ponętna, przystępna, moja?
Czy wreszcie będzie moja? Los podsunąłby mi czeską gwiazdę porno, jak była jeszcze dziewicą i nie wziąłbym, bo chciałbym Beverly. Tylko Beverly.
Sekretarki były inne, milczące, ale bacznie mnie obserwowały. Beverly wyszła ze swojego biura i podeszła do mnie  przywitać się, bardzo oficjalna, sztywna, ubrana w bardzo konserwatywny żakiet, spodnie, na szczęście fryzura pozostała ta sama. Jej postawa zaraziła mnie. Nie chciałem się ośmieszyć wpadając w dziecinną radość ze spotkania. Back to business. Szedłem za nią, minęła drzwi, zamknęła pieczołowicie, przekręciła zamek, gwałtownie się do mnie odwróciła, napięta, oczekując nieopanowania i pasji z mojej strony, wyzywająca.
Zawahałem się, pomieszałem, kompletnie zgłupiałem, przez te parę poprzednich chwil, kiedy była zupełnie inna niż zazwyczaj i jeszcze sekretarki, dziwne. Pogubiłem się,  ona w końcu też. Zamarły tuman. Ja. Oniemiały tuman. Odeszła, schowała za biurkiem. Jego zdjęcia nie było. Spodziewała się wylewu czułości, wyznania, nie dostała.
Nad biurkiem wisiał plakat zrobiony ze mojego zdjęcia, różowy hibiskus. Moje pożądanie.
Za późno go zauważyłem. Czemu? Czemu tak późno?
Tak ją chciałem. Ponad wszystko. Zamek był ciągle zatrzaśnięty. Może powinienem ją wziąć, teraz, za tym biurkiem. Boże, jaka ona speszona. Co robić?
Moment miął. Najlepszy na świcie moment minął.
Wymarzony.
Ona czuła to samo. Stratę i niepewność. Dochodziła do siebie, po zawodzie, speszona, skrępowana swoim otwarciem i nadzieją.
– Wyprowadzam się do Los Angeles-
Nie dotarło do mnie.
– Masz plany?
– Dałem sekretarce.
Wstała, obeszła mnie. Nigdy tak się do mnie nie zwracała. Beznamiętna. Bez radości. Otworzyła drzwi z zamku i wyszła.
Nie było jej dziesięć minut. Wróciła. Miała  łzy w oczach.
Zawołała jedną z sekretarek. . Wytłumaczyła jej coś, oddała mój folder, wzięła plany, znowu wyszła.
Słyszałem jeszcze, jak trzaska drzwiami do toalety. Sekretarka popatrzyła na mnie , jak patrzy się na psa przed uśpieniem, litość pomieszana ze wstrętem i strachem.
– Zanim pan wyjdzie musimy ustalić następne spotkanie.
– Kiedy jest rozprawa?
– Beverly wyśle dzisiaj panu e-maila ze wszystkimi informacjami. Proszę sprawdzić czy na pewno będzie pan tego dnia w Chicago. Na rozprawie będę ja i Charlie. Beverly już nie będzie z nami.
—-
“Dziękuje, za zdjęcie. Życzę wygranej sprawy, myślę, że nie będzie z tym większych problemów.”
Za parę dni odpisałem na jej e-maila, ale nie doszedł. Jej biznesowy e-mail został zlikwidowany. Telefon też.
—-
– Ty kupujesz kawę. Ja nie mam pieniędzy.- rzuciłem.
– O ja cię nie pierdo…., aż tak źle z tobą?
– Gorzej.
– Niedługo zaczynam nowe projekty, szykuj się.- odpowiedział.
– Nie stać cię na mnie.
– To się okaże. Na razie nie masz nawet na śniadanie. Kto był twoim prawnikiem od nieruchomości? Zastanawiam się kogo użyć.
– Charlie.
– Charlie, Charlie?
– Tak.
– Uuuu…wysoka półka.
Z Robertem rozumieliśmy się szybko. Te same imiona i obydwaj z Warszawy. Warszawiacy w Chicago to inna liga.
– Znałeś Beverly?
– Znałem? … Byłem nią opętany.
– Dostałeś?
– Nie.
– to dziwne.
– Czemu?
– To była zdrowa zawodniczka. Wiesz dlaczego wyprowadziła się do Los Angeles?
– Była zaręczona i tam wyjechali.
– Tak, ale ona chciała zostać w Chicago. Mieli “party” w biurze z klientami. Chyba Christmas Party.  Beverly i jakaś druga laska zaciągnęły gościa na tył, poważnego, żonatego i polecieli w trójkąt. Lubiła ten sport. Charlie wszedł.
Z Charlim też chyba coś było. Musieli się jej pozbyć. Mina, kolego, mina.-
Zaśmiałem się pod nosem. Robiłem zdjęcia. Dureń. Pancerny dureń.
Oczywistym było, że facet ze zdjęcia na biurku przegrał. Trzeba ją było wziąć, jak zwierze. Upolować. Bez wahania i litości.
Kiedyś powiedziała mi, że przypominam jej dom.
– Czemu?-
– Nie wiem. Pasujesz do Kalifornii. Serfujesz?
– Nurkuję. Żegluję. Nie. Jeszcze nie-
Nie skończyła. Szukała zaczepienia we mnie.
– Moi rodzice mają stadninę. Lubisz konie?
– A ty? – zapytałem.
– Uwielbiam.
– Dobrze. Jestem Chińskim koniem – popatrzyłem jej w oczy, odwróciłem i po prostu wyszedłem, zostawiając dopowiedzenia do następnego razu, którego już nigdy nie było.
To właśnie tedy trzeba było ja wziąć za biodra i przyciągnąć do siebie i już nigdy nie puścić.

XII

 Lincoln podjechał od zaplecza na zgaszonych światłach. Ciemna noc, cisza, ciemniejsza ulica. Kierowca wyraźnie patrzył w moim kierunku kiedy z tylnych siedzeń wysiadło dwóch mężczyzn, każdy z innej strony, jeden zamarł przy samochodzie, drugi zaczął iść w moim kierunku, stanął, oczy i twarz chore, bez wytchnienia, dna.

– Takie są zasady. Odwróć się-
Nie byłem przygotowany na włoskie opery, ufałem Mario wiec obróciłem się plecami.
Klęknął na kolano, zaczął obmacywać nogawki moich spodni, kieszenie kurtki, sprawdzał czy nie mam broni, albo jakiegoś “gadget’u” do nagrywania. Obydwaj byli w  skórzanych marynarkach. Posągi powagi. Na skraju filmowej niedorzeczności.
Grałem siebie bez wysiłku, czekając, aż scena dobiegnie końca. Sam fakt, że nie plątał mu się język od kokainy, jak to miał w zwyczaju, wziąłem za dobry znak. Zależało mu.
Wstał, odwrócił się do drugiego, tamten podszedł i od razu zapytał:
– Jaki jest problem?
– Nic trudnego. Muszę się jej pozbyć z budynku.
– Zobaczymy. Ile lat jeszcze?
– Trzy.
– Murzyni ci przeszkadzają?
– Narkotyki i murzyni na narkotykach mi przeszkadzają.
– Nie martw się. Mi też by przeszkadzali. Pierdolone niggers. Co chcesz zrobić?
– Nie wiem.
– To dobrze. Nie myśl już o tym. My się tym zajmiemy. Policja ją skasuje. Znam tu wszystkich. Chcę wynajem na pięć lat teraz i później wynegocjujemy podwyżkę na następne pięć lat. Pasuje ci?
– Tak.-
Odwróciłem się do Maria- wiesz ile chcę- szukałem potwierdzenia naszej rozmowy sprzed paru dni.
– Dużo – wtrącił jego partner , nie czekając na niego– ale niech będzie. Pamiętaj, żadnych problemów, jak będziemy przedłużali wynajem, żebyś to wiedział. Nie głupiej mi tylko-
Skinąłem głową – Potrzebuję zapomnieć o tym budynku. Nie sprzedać. Zapomnieć –
Podniósł dłoń do uściśnięcia, zimną, delikatną, jak u rachitycznego dziecka.
-Będę pilnował tego budynku ja – poklepał mnie po ramieniu, odwrócił i odszedł.
Wsiadł do samochodu.
Mario pociągnął mnie za ramię, nachylił do ucha, jakby zawierzał jakąś najbardziej włoską tajemnicę i wymamrotał:
– Mój partner musiał cię zobaczyć. Jest prawnikiem. Nie potrzebuje gówna. Zadzwonimy jutro-
W tę część opery nie wierzyłem. Za dobrze go znałem. Jutro będzie tak zwąchany, ze nawet jak zadzwoni, nic nie zrozumiem z jego bełkotu.
Przez cały czas szofer obserwował mnie z samochodu, jakbym nie pasował do scenariusza. Następny nawiedzony – pomyślałem i odwiązałem smycz od ogrodzenia. Wróciliśmy do nocnego spaceru. Pies, ja i ciemność.

Francuskie drzwi sypialni wychodziły na taras. Latem zawieszałem tam worek bokserski i boksowałem na świeżym powietrzu, ukryty między domami ściśniętego do granic możliwości ceglanego miasta.
Oaza samotnego mężczyzny. Kryjówka drapieżnika, dla którego wszyscy goście byli nieproszeni.
Kiedy nielegalnie rozbudowywałem dom, specjalnie wzmocniłem dach w tym miejscu, wiedząc, że będę skakał i kopał, ale kiedy ona wynajęła restaurację i apartament w domu po drugiej stronie schodów, bez pytania zaczęła wchodzić w moją oazę i opalać się rano na leżaku, przed otwarciem biznesu. Oba domy za pomocą labiryntu schodów i tarasów były połączone z tyłu i tylko na moją stronę docierały promienie słońca przez parę godzin. Miejsce było niebywale prywatne, zasłonięte strukturami cegły i metalu, ciągle upalne i w samym środku rozdmuchanej, modnej dzielnicy.
Denerwowało mnie to. Chciałem ćwiczyć z rana, ale ona tam była, niebezpiecznie idealna, w bikini, rozpostarta na niebiesko-białym płótnie, nieruchoma i z zamkniętymi oczyma. Wieczorem byłem zbyt zmęczony na trening, wyciąg z restauracji warczał o ścianę , mury oddawały gorąc dnia i smród.
Nigdy nie zwróciłem jej uwagi, bo nie chciałem towarzyskiego zbliżenia, zawarcia więcej niż biznesowej tylko znajomości. Może dlatego, ze kochał ja David. Zwyrodniał umysłowo na jej punkcie. Typowa miłość amerykańskiego cielaka. Nie wiedział, z której strony się za nią brać. Poznał ją przez jednego ze swoich lokatorów: wysokiego, przystojnego murzyna, który snuł wokół siebie otoczkę artysty i pisarza. Ona była jego dziewczyną. Białym trofeum. Dale, murzyn, miał wspaniały uśmiech i dredy, jednak dobre wrażenie zostało rozmyte, kiedy poznałem go bliżej. Był chodzącym burdelem, który miał też w mieszkaniu. Burdelem niewytłumaczalnym inaczej niż niechlujstwem i lenistwem, nie biedą. Kłamał, nie dotrzymywał słowa. David bezskutecznie czaił się na nią, drążył ich związek, pozniej ją, szczegolnie po tym, jak Sandra odeszla. Dale szalał. Skonczylo sie tak, ze David wyrzucił go z apartamentu, bo przestał płacić czynsz. Na otarcie łez wyjechał do Hiszpanii szukać nowych trofeów odmiennej rasy i natchnienia do nigdy nie pisanej książki. Czarna, mydlana bańka pozorów.
Wkrótce David namówił mnie, abym wynajął jej restaurację i apartament nad nią. Podpisaliśmy umowę na pięć lat i weszliśmy w plątaninę ścieżek prosto do czarnego piekła. Wkrótce w restauracji pojawił się DJ i chore dudnienie murzyńskiego łomotu, do drugiej, trzeciej w nocy, przerywane krzykami i bójkami na ulicy, zwierzęcym brakiem respektu dla ludzi mieszkających wokoło. Któregoś dnia obudzili mnie Meksykanie Davida, spawali płaty blachy i stalowe siatki do podnóża metalowej porch’y. Nawet nie podchodziłem. Znałem i lubiłem każdego z nich.
Tłumiłem wściekłość, kiedy odebrał telefon:
– kolego, co ty odpierdalasz?- zapytałem.
– Sorry. Muszę chronić Sandrę.
– I dlatego robisz z mojego budynku ZOO?
– Ktoś włamuje się do niej i straszy ją.
– to kup jej pistolet- krzyknąłem w słuchawkę.
Brał mnie na litość.
– pomagam jej z restauracją, potrzebuje mnie-
Nie chciałem tego słuchać.
Odłożyłem telefon i zszedłem na dół. Wytłumaczyłem Meksykanom, jak mają wszystko pospawać i poprzycinać, żeby nie raziło mnie w oczy, pojechałem kupić mocniejszy zamek do bramy. Nie było mi go żal. Wyrafinowany ślepak. Pomagał jej z restauracją i opłatami, ale nie bezinteresownie. Kupował jej uczucia, jak każdy cielak, ona natomiast grała słodką idiotkę, kokietowała go, kiedy ja widziałem innych. Tych od włamań. Przychodzili w nocy i wychodzili przed południem, tyłem, bez żadnego włamywania. Dale wiedział o nich, zanim wyjechał. Wszyscy czarni. David był pospolitym durniem. Pod jego nosem chodził w tą i z powrotem jej harem.
Typowy taniec czarnych naokoło białej, która daje i biały baran od jezusowania i przynoszenia pieniędzy w zębach na ratunek.

Po koncercie zaciągnęliśmy je do podziemnego klubu na granicy cywilizacji i puertorykańskiego parku, w którym czasami znajdowano trupy. Bramkarze dostali w łapę, nawiedzone, amerykańskie przedszkole z grzywkami i kołnierzykami czekało pokornym sznurkiem na zewnątrz. Tłumek z okładki magazynu dla nastoletnich homoseksualistów, którym zachciało się przygód trzeciego świata. Wewnątrz, przy niedoświetlonym stoliku, przekrzykując muzykę, prowokowaliśmy sytuacje, aby zbliżyć usta, oswoić dłonie, przeplatać salwy śmiechu oddechem i obietnicą upojenia. Dwie młode kobiety. Tancerki. Wszystko po to, aby jak najszybciej przyporządkować kto z kim idzie do łózka. Były łatwe, bo gralismy trudnych. Po paru spojrzeniach ustaliłem z Dominikiem, że biorę brunetkę, on blondynkę. Blondynka była za szczupła, brunetka natomiast przypominała mi jedną z byłych dziewczyn. Kiedy zrozumiały, ze nastąpił wybór, dostosowały się do naszej wersji nadchodzących godzin. Wkrótce brunetka wisiała mi na ramieniu, ciepło jej piersi przy klatce, wąskie biodra, ciało do nieuniknionego, fizycznego opanowania pobudzały wyobraźnię. Świetnie tańczyła w parze, fenomenalnie sama, ale kiedy narkotyki zryły berety kolorowym, parkiet stał się zatłoczoną i nieprzewidywalną piaskownicą psychopatów. Szarpanina, bójka była kwestią jednego, przypadkowego ruchu, szczególnie z Dominikiem, który po alkoholu miał tylko jeden scenariusz – potrącony, popchnięty, reagował natychmiastowym uderzeniem w pysk. Wypił za dużo. Zrozumiałem, że skoro są najbliższymi koleżankami, muszę ich stamtąd wszystkich wytargać, gdzieś, gdzie jego niepoczytalność nie będzie zagrożeniem. Głowa rozpadała mi się na milion drzazg , z których każda była myślą o wyjściu na zewnątrz i o seksie. Parę sygnałów do Dominika i zniknąłem.

Czekali na mnie przed wyjściem słaniając się na nogach, on po środku. Brunetka zauważyła mnie pierwsza i gwałtownie pociągnęła wszystkich do samochodu, podeszła od strony kierowcy.
– gdzie teraz? – zapytała.
Nie wysiadając, przez otwarte okno, objąłem ją za pośladki, przycisnąłem do drzwi samochodu.
Ze śmiechem oparła się o maskę, zaczęła piszczeć, jak niepokorny aresztowany, przytuliła głowę do dachu, kiedy całowałem jej odkryty, słony brzuch.
– idziemy jeść – zawołał Dominik, puszczając  blondynkę przodem, ocenił jej tyłek, kiedy  na kolanach gramoliła się na tylne siedzenie.
Moja dziewczyna, uwolniona z uścisku, wsadziła głowę w okno.
– Na mnie patrz, nie na nich-
Tak zrobiłem. Popatrzyłem na nią, jak lekarz oceniający skomplikowanie nadchodzących operacji na jej ciele.
– Ciebie też zjemy- powiedziałem.  Właściwy sygnał. W ułamku sekundy stałem się zabawką. Po raz pierwszy pocałowała mnie w usta, liżąc moje wargi na koniec.
– Miodzio- szepnęła. W końcu wsiadła po drugiej stronie, jakby noc dopiero się zaczynała.
Noc samych sukcesów obsunęła się w kolejny. Trzeba je było tylko nakarmić.


W pomieszczeniu był półmrok potęgowany kolorem ludzi wewnątrz i ich silnym zapachem. Duszno. Wszyscy czarni, parę głośnych Filipinek pod ścianą,  śmiało się i rozglądało za kelnerką pomiędzy obrazami o niczym. Wyglądały, jak kobiety, które powinny natychmiast przestać pić, wąchać, albo wejść  już na stół i tańczyć nago dla zwrócenia na siebie uwagi. Gdyby sztuczne cycki były wypełnione gazem, fruwałyby pod sufitem. Wszędzie tłok, przyćmione światła nad barem i rytm muzyki prosto z murzyńskiego getta ponaglany wulgarnym pohukiwaniem nawiedzonego wokalisty-psychola. Przekleństwa z głośników, paranoja nienawiści i agresji.  Oprócz nas, tylko Sandra była biała, nieustannie w ruchu, rozchwytywana, jak muzyk po koncercie, który dopiero co zszedł ze sceny w uwielbiający go tłum. Wszyscy chcieli się z nią przywitać, dotknąć: dłoni, ramion, wymienić parę słów. Pokazać reszcie, że ją znają. Nowe twarze. Starzy bywalcy. Nie miało znaczenia. Kłębowisko głośnych, emocjonalnych, przejaskrawionych w zachowaniu  murzynów, od którego się nagle oderwała, kiedy tylko zobaczyła nas czekających przy drzwiach.
Podbiegła:
– Nie mam wolnych stolików oprócz jednego, zarezerwowanego. Potrzebujecie dużo czasu?- widać było, że jest przejęta.
– Tylko zjemy i wychodzimy – odpowiedziałem.
– Szkoda, ze mnie nie uprzedziłeś, przygotowałbym coś specjalnie dla was. Chwileczkę –
Wydała polecenie przechodzącej obok kelnerce, żeby przygotowała dla nas stolik –
-Robert jest właścicielem budynku- dodała.
Zatkało mnie. Nie potrzebowałem tylu szczegółów.
Ona zmierzyła dziewczyny wzrokiem, ujęła blondynkę za rękę i zamaszystym, teatralnym gestem ręki i tułowia pokazała, żeby iść za nią.
Często zwlekała z czynszem, kiedy potrzebowała pokryć niespodziewane wydatki na biznes, prosiła o zniżkę. Byłem tam praktycznie po raz pierwszy ze swoimi znajomymi i potraktowała to jako okazje do połechtania mojego ego, licząc
na zbudowanie bliższego związku, albo przynajmniej naliczenie długo wdzięczności u mnie.
Tłumek rozsuwał się, dając nam przejść, ktoś krzyknął – Cześć Rob- ale nie wiedziałem skąd i kto. Może David też tam był, może DJ, który wynajmował ode mnie apartament w innym budynku. Nie lubiłem tego miejsca, ale potraktowanie nas, jak absolutnych VIP-ów zrobiło wrażenie na tancerkach. Ta atmosfera z przepaści do jakiejś innej, obcej cywilizacji, eskalacja napięcia. Były kompletnie zakręcone. Kiedy usiedliśmy po obu stronach stołu, Sandra nachyliła się do mojego ucha, za blisko:
– Mam świetną rybę po jamajsku, już niewiele zostało, jeżeli chcecie? Run down. Pijecie coś? Piwo?
Odsunąłem się. Bezwiednie popatrzyłem na jej szyję, ramiona, głęboki dekolt. Zauważyła to i odniosłem wrażenie , że tym razem jej ego zostało przyjemnie połechtane. A jednak.
– red stripe dla nas i drinki dla dziewczyn, zapytaj co chcą –
Zamówiłem cztery różne dania, których przygotowanie nie zajmowało dużo czasu.
– będziemy się dzielić- poinformowałem wszystkich. Zaczął się taniec.
Sandra nie dopuszczała nikogo, obsługiwała nas sama, potem przysiadła się kątem do na kilkanaście minut i próbowała bliżej poznać nasze dziewczyny. Kiedy zrozumiała przyporządkowanie – blondynka dla Dominika, brunetka- dla mnie, całą uwagę skoncentrowała na tej drugiej. Rozmawiały o pracy, restauracji, młynie tego biznesu. Miałem wrażenie, że stara się  zrobić z niej nową przyjaciółkę. Kogoś kogo już zawsze będzie rozpoznawać i witać się, jak ze starym znajomym. Była świetnym strategiem. Wszyscy obecni spoglądali na nas starając się zgadnąć, czemu główny wodzirej biznesu poświecił się tym paru białym, którzy tak świetnie i beztrosko bawili się w najbardziej czarnym miejscu w okolicy. Niedługo jedzenie nas zmęczyło, piwo przelało miarę. Brunetka zakładała i zdejmowała mi czapkę z głowy, targając moje włosy, zmęczona blondynka wtuliła się w Dominika i namawiała go, żeby już iść. Dałem znać Sandrze, ze chcemy płacić, ale nie podchodziła. Wstałem od stolika i oparty o ścianę patrzyłem na nią, czekając aż znajdzie wolną chwilę i podejdzie. Zauważyła, ale ignorowała mnie. Pomyślałem, ze przed zamknięciem musi zliczyć kasę i wypłacić dniówki pracownikom wiec zszedłem do toalety po schodach, do piwnicy. Od smrodu kręciło mi się w głowie. Ciemno, kolejka żeby się odszczać. Kiedy wyszedłem stała u podnóża schodów. Sama. Wyciszona juz.
– Przepraszam, że nie zapłaciłam czynszu. Będę miała za parę dni- w jej oczach malował się smutek i pokora.
Zrobiło mi się jej żal.
– codziennie masz taki młyn? zapytałem.
– Cztery razy w tygodniu–
– daj mi rachunek-
– Nie. Zostaw to mi, Robert-
– Nie żartuj, nie masz na rent i chcesz płacić moje rachunki?
– to drobnostka- rękę trzymała na poręczy, jakby miała iść na górę, ale wyraźnie czekała, aż poruszę się pierwszy, patrzyła mi w oczy i znowu zauważałem jej ramiona, delikatną szyję, głęboki dekolt. Nie miała stanika.
– Ten smród jest nieznośny. Musimy kiedyś porozmawiać w innym miejscu-
– To twoja dziewczyna? zapytała
– Tak. Zaraz jedzie do domu- skłamałem.
Na górze powiedziałem jednej z kelnerek, żeby wypisała rachunek. Popatrzyłem na sumę przy świetle telefonu, wstałem i dałem murzynowi za barem dwieście dolarów.
– To tip dla Sandry. Daj jej-
Wyszliśmy.

Noc, upojna noc, noc zmęczona. Od pierwszej gwiazdy do samego rana. Kiedy lizałem jej łono czułem nikotynę. Musiała palić papierosy, czego nie czułem, jak się z nią całowałem. Cisza i głębia jej orgazmu przypominały mi milczenie w czasie modlitwy odkupywania grzechów. W łóżku można było nią spędzić sen z oczu, nie mogłem ich zmrużyć, kiedy ona słaniała się już i tuliła nie po to, żeby mnie rozbudzić, ale obezwładnić, unieruchomić, zasnąć samemu. Słyszałem, jak w pokoju obok Dominik chrapał, blondynka najpierw wzięła prysznic i zeszła piętro niżej, później chodziła po kuchni. Zapach kawy. Włączyłem muzykę, żeby ich nie słyszeć i w końcu dałem spokój mojej kobiecie . Była nieprzytomna od orgazmów. Rysy jej twarzy zmężniały, stałą się mniej atrakcyjna we śnie, mniej kobieca, ciągłe jednak przypominała mi jedną z moich dziewczyn. Też była Żydówką. Sen przyszedł nieoczekiwanie.

Poranek. Jazgot miasta otworzył mi oczy. Wielkomiejskie piekło budziło się do życia. Oszalałe dźwięki rozbudzonego Amerykańskiego olbrzyma, spełzały z dachów w moje okna i moje drzwi. Po drugiej stronie ulicy wywozili śmieci. Straszny łomot opon mózgowych i żył do serca.
Nad ranem Dominika już nie było. Blondynka spała na łóżku na którym wcześniej był on. Naga. Ledwie przykryta pledem. Jej drobne piersi niesymetrycznie sterczące wbijały się w poświatę  słońca między żaluzjami. Prawa ręka zwisała nad podłogą, obok której leżał mój pies, jego mądre oczy śledziły mnie, nieruchomy, pilnował jej spokoju. Wiedziałem, że już nie zasnę. Obok łóżka w którym spała stał kubek. Dopiłem kawę, zasłoniłem szczelniej żaluzje i wróciłem do mojej sypialni.
Znowu była piękna. Rozpromieniona, dorosłe dziecko wtulone w poduszkę. Odchyliłem kołdrę, żeby obejrzeć jej ciało, które tak namiętnie męczyłem swoim ciałem cztery godziny wcześniej. Gdybym nie miał sumienia rozbudziłbym ją kolejną napaścią siebie. Usiadłem na krawędzi łóżka i patrzyłem we francuskie drzwi na taras.
Była jedenasta. Wstałem, odsłoniłem zasłony i czekałem, aż oczy dostosują się do zalewu światła. Była tam.
Jej ciało na leżaku wydało mi się szlachetniejsze. Pełniejsze. Bogini. Miała zamknięte oczy i po raz pierwszy była bez stanika. Musiała usłyszeć, jak rozsuwam zasłony, ale nawet nie drgnęła. Czekała?
Zacząłem wyobrażać sobie rozkosz w niej. To nie było trudne. Usiadłem znowu na łóżku i spoglądałem na zewnątrz, na cegły, na uda, dach, schody, piersi, na spokój.  Wstałem ponownie, zasłoniłem drzwi i położyłem obok Magdy. Tak miała na imię.
Odwróciłem ją plecami do siebie, rozbudzona nie protestowała.
– Dobrze, że jesteś.- wyszeptałem.
Wątpię, że dotarło do niej. Na pewno dotarło do mnie.


Zadzwoniłem do Mario. Zaćpany do nieprzytomności klął.  Zdziwiłem się, że w tym stanie odróżnił telefon od sedesu i w ogóle odebrał.
-Dobrze- pomyślałem – Jutro zobaczy, że dzwoniłem, ale nie będzie nic pamiętał, ani słowa.
Za kolejnym razem zostawiłem mu wiadomość.
– Powiedz swojemu wspólnikowi, żeby nic nie robił. Ona jest w ciąży ze mną i zostawiam ją w budynku.
Zadzwoń jutro-.
Musiałem wymyślić, coś co Włosi zrozumieją. Pussy. Zawsze pussy. Nie dość, że naćpani murzyni, to jeszcze wkurwieni Włosi byli mi potrzebni.
Przypomniała mi się nasza pierwsza rozmowa. Sandry i moja. Staliśmy przed restauracją, kiedy jej ludzie zawieszali szyld z nazwą “Simbi”.
– Co to znaczy?- zapytałem.
– To imię jednej z karaibskich bogiń- odpowiedziała i zatrzymała wzrok na mnie dłużej. Nagle znalazła się w całkiem innym miejscu.
– Czy myślisz, ze jestem Polką? – w jej głosie wyczuwalny był żal. – Znajomi mówią, że wyglądam na Polkę-
Przypomniało mi się, co Dawid opowiadał o niej, kiedy była jeszcze z Dale.
Rodzice porzucili ją, jako niemowlę. Była oddana do adopcji. Zgubiona w poszukiwaniach korzeni, już na zawsze.
Dręczyło ją to. Nie chciałem jej zrobić przykrości, mówiąc, że wygląda na Rumunkę, na kogoś z jakiejś dziwniejszej, ciemniejszej Europy, o ciemniejszej karnacji, może Turcji?
– Wyglądasz, jak ktoś z południowej Polski. I jeszcze te zielone oczy- powiedziałem najcieplej, jak umiałem.
Ucieszyła się:
– Jak się mówi zielone oczy po polsku?
– Zielone oczy.
Pomogłem jej parę razy powtórzyć, słowo po słowie i zrozumiałem nagle chorobę Davida. Uzależnił się od niej, bo była ciepła, szczera, prawdziwa. Miała w oczach mądrość człowieka, który nie tylko rozumie innych, ale też siebie. Jadła jabłka tak, jak ja, z pestkami, nic nie zostawiając. Nigdy nie wpadała w panikę z powodu problemów, rozwiązywała je z determinacją i spokojem. Ta restauracja od początku to były same problemy. Szkoda, że widziałem tych wszystkich, których nie powinienem był widzieć. Jednak na pewno, wiedziała co robi. Między nami nie byłoby porozumienia, mimo podobieństw. A może z powodu podobieństw nie mogło być porozumienia. Chodziliśmy własnymi drogami, które tylko czasami się krzyżowały, ale nie po to, żeby było łatwiej. Po to, żeby było dalej. Prawie same kłótnie.
– Ty też masz zielone oczy-
dotknęła mi policzka dłonią. Spuściłem głowę, pożegnałem i odszedłem, udając, że się spieszę, wiedząc, że uciekam od siebie w niej.
Miesiąc później Dawid zapewnił mnie, że nie nie będą się spóźniać z czynszem.
– Ona dostaje działkę od handlarzy narkotyków. Trzech ma dobry biznes. Bez strzelaniny. Jak nigdzie.

XIII

– Uspokój mnie, oszaleję –
– Przez telefon? Jak? Co chcesz, żebym ci powiedział?
Cisza w słuchawce. Czekanie.
– Ewa?
Błagalny głos znowu:
– Przyjedź po mnie. Zabierz mnie gdzieś-
To nie była prośba. To była tłumiona rozpacz.
– Gdzie mieszkasz?
– Niedaleko. Wyślę ci adres.
– Za godzinę?
– Nie. Błagam. Przyjedź szybciej-
– Daj mi skrzyżowanie to zacznę już jechać. Jestem w samochodzie-
– Chicago Avenue zaraz na wschód od Ashland-
– Wyślij adres. Za 20 minut będę-
– Dziękuje. Tak ci dziękuję-
Zdziwiło mnie, że do mnie zadzwoniła. Jedyne, co zawsze wiedziała to to, że chciałem z nią iść do łózka. Jak maniak. Namawiałem ją parę razy. Pierwszy raz kiedy Honorata, jej najbliższa koleżanka, powiedziała mi, że zrywa z chłopakiem i żebym do niej zadzwonił. Wyszła przed dom, oparła się o samochód i tak stała przede mną, milcząca. Uniosłem ją, posadziłem na masce i zacząłem całować jej szyję, ramiona, ale delikatnie mnie odpychała, wstrzymywała, aż opór zmęczył mnie, dałem spokój, poirytowany, zniechęcony. Chciała rozmawiać o związku, ja chciałem rozmawiać czym innym i dopiero później słowami.
Następnym razem poszliśmy do kubańskiej restauracji, pełnej ludzi, muzyki na żywo, wrzawy. Musieliśmy się przekrzykiwać, ale to wtedy zrobiliśmy pakt, że jeżeli nasze związki się rozpadną , musimy w końcu przespać się ze sobą. Była tym rozbawiona, ale i podniecona. Bawiła się myślą o nas przez cały wieczór, ja zasypywałem ją dowcipami i delikatnymi dotknięciami, moje dłonie wędrowały po jej ramionach, udach, biodrach. Pozwalała mi na to bez żadnego już wahania i tylko czasami czerwieniła się uśmiechając i patrząc mi w oczy, sprawdzając czy mnie też to odurza, tak, jak ją: bliskość i radość spędzania czasu razem. Jej chłopak był pięć lat młodszy od niej, ja dziesięć. Nie wyglądała na swoje lata, wyglądała młodziej ode mnie, ale moje dążenie ku niej, od kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem, wynikało nie tylko z chemii, ale z jej naturalnej elegancji i nienagannych manier. Miała klasę, spokój, zawsze trzymała poprawnie intrygujący dystans, lubiła się śmiać z dobrych dowcipów, w dobrym towarzystwie, przy dobrym winie. Tworzyła klasę naokoło siebie, była wymagająca, nie ustępowała, nie była na sprzedaż, nie imponowały jej zabawki.  Kiedyś pracowałem przy swoim jachcie. Zajrzała do mariny i kiedy myślałem, że wreszcie ją mam, wymigała się, że jest za duży bałagan zarazem w prost mówiąc, że na pewno dostanę od niej to czego chcę i więcej, o wiele więcej, ale nie teraz.
– Nie tutaj.
– Gdzie?
– Nie spiesz się. Poczekajmy, aż będziemy mogli być naprawdę razem.
Miałem wrażenie, że trzyma mnie w zapasie, na wszelki wypadek, gdyby rozpadł się jej związek i kiedy nie będzie już odwrotu. Wtedy dopiero wejdzie we mnie, da mi siebie i że mnie od siebie uzależni nie miałem żadnych wątpliwości. Widywałem ją na koncertach, obiadach, w czasie świąt od dziesięciu lat i mimo upływu czasu oraz nieoczekiwanych zmian w naszych życiach, zawsze pragnąłem kochać się z nią. Powiązała się ze swoim chłopakiem pieniędzmi, pozą idealnej pary,
manieryzmem dojrzałego, odpowiedzialnego związku. Każdy dzień zmieniał się w ich wspólny bagaż, z którym z jednej strony nie dawała sobie rady, ale nie potrafiła go także porzucić, nawet na jedną noc. Noc ze mną: tym uporczywym i przez lata nie ustępującym, molestującym wariatem. Prosiła mnie o rady finansowe, sercowe, pogodowe, ubraniowe, każde. Znalazłem jej dom. Zarobiła sto pięćdziesiąt tysięcy w parę miesięcy. On z nią. Znalazłem jej drugi. On nie chciał. Okazało się, że mogli zarobić jeszcze  więcej. Miałem nadzieję, że pieniądze ją wyzwolą i dadzą jej wolność podejmowania decyzji bez niego. Wiązały ich jeszcze bardziej. Nie snułem, żadnych planów z nią związanych, chciałem po prostu kochać się z nią, kiedy tylko zapragnąłem. Niewiele kobiet w moim życiu tak na mnie działało. Jeżeli miałem jakikolwiek plan, to mieć w niej orgazm. Jeden za drugim. Wyobrażenie orgazmu w kobiecie, której pragnie się każdą komórką ciała, ociera się o religijny obrządek składania hołdu przychylnemu i opiekuńczemu bóstwu, otwiera cię na sfery widzialne i niewidzialne i wszystko między nimi, prowadzi do miłości.
Jechałem do niej przez rozpalone światłami miasto, pod Księżycem wiszącym na niebie, jak pod jedna z miejskich lamp, której blask magicznie oddalał mnie od rzeczywistości i wprowadzał w łunę marzeń o spełnieniu, nagle jasną i oczywistą w moim umyśle.
-Znowu Księżyc -pomyślałem –  jego płynność w coraz bliższe nieznane.

Nie poznałem jej. Ubrana w bardzo luźny, popielaty dres, w kapciach, cała rozdygotana i biegająca w tą i z powrotem, ciągle coś tłumacząca o nim, co kompletnie nie robiło sensu. Zaskoczyła mnie. Nigdy nie widziałem jej tak zagubionej i w tym zagubieniu tak kobiecej, słabej, proszącej swoim zachowaniem o oparcie, decyzję, jakiś plan. Obserwowałem ją chwilę i kiedy była blisko, schwyciłem za dłoń, pociągnąłem ku sobie, by usiadla  na chwilę, obok, na sofie.
Z przerażeniem zrozumiałem w ułamku sekundy, że pragnęła seksu, bezwolna, bezsilna że liczyła, że zacznę ją od razu aranżować zgodnie z pożądaniem i przejmować kontrolę nad jej ciałem. Nawet to ubranie, pod którym nic nie miała, było krzykiem o dotyk. Poczułem wstręt. Gdybym ją wziął, stałbym się automatycznie padlinożercą, oportunistą. Uciekłem w ojcowskie przytulenie, abyśmy przebrnęli w inną częstotliwość, w opanowanie i rozum, w nie wykorzystanie człowieka na dnie przerażenia i samotności. Nie chciałem też być lekarstwem na niego, pogotowiem ratunkowym. W tym stanie i w tym ubraniu nie była sobą.
Kiedy ogarnąłem ją  ramieniem, poczułem jej idealne ciało. Dwudziestoletnie kobiety nie miały takiej figury, jędrności. Zawsze dbała o dietę, regularnie chodziła ćwiczyć parę razy w tygodniu. Mogłem potraktować ten dzień, jak bezmyślny wyczyn sportowy. W tej konkurencji bez konkurencji nie miałbym satysfakcji. Jej oczy były kosmosem bez gwiazd, cierpiącym.
– Daj mi najlepszy-
Usta Rudej rozlały się od ucha do ucha w najszerszym uśmiechu, jaki można sobie wyobrazić na okrągłej, piegowatej twarzy. Zeszła po paru stopniach z za lady, minęła mnie i podeszła do regału z wibratorami, którego wcześniej nie zauważyłem. Po drodze minęliśmy wejście do kina skąd dochodziły stęki, zamknęła drzwi, drugą ręką sięgnęła po jednej z sylikonowych członków.
– Najlepszy- podała mi.
– Skąd wiesz?
Znowu się uśmiechnęła od ucha do ucha. Była ładna, młoda, pewna siebie, w ogóle nie speszona i na pewno grała od czasu do czasu w filmach porno. Inaczej by tu nie pracowała.
– Kobieta wie-
Zaczęła mi tłumaczyć, dlaczego jego budowa, działanie było najlepsze. 100% wodoszczelny.
– Daj mi jeszcze analny-
Przeszła na drugą stronę regału i chwilę coś przekładała.
– Delikatny, czy coś ostrzejszego?
– Delikatny. Ona chyba tego nigdy nie robiła-
Jak wróciła na moja stronę, patrzyła już na mnie inaczej. Ciekawa. Podobała się jej chyba moja pewność siebie i nieskrępowanie.
Odniosłem wrażenie, że da mi numer telefonu, jeśli zapytam.
Zwlekała z powrotem za ladę, gdzie stał jeszcze drugi sprzedawca, brodaty, wysuszony zboczeniec albo onanista w okularach, ze sterczącym nosem. Zaczął  nas śledzić, jakby jej nie ufał, bał się jej, albo tego, do czego jest zdolna.
Wiedziałem, że w takich miejscach wiele jest dozwolone.
– Dostanę darmową demonstrację?
Zaśmiała się wyraźnie zadowolona z pytania:
– Nie darmową i nie tutaj.
– Telefon? … Może?
Gostek za ladą słyszał naszą wymianę. Odniosłem wrażenie, że jest przestraszony.
Może był jej boy-friend’em…w dni parzyste, albo nieparzyste, może niepłodne.
– Jak wrócisz. Wygląda na to, że dzisiaj masz zajęcie-
Wsadziła mi dildo i wibrator w ręce, wróciła do kasy i ciągle się uśmiechała.
– Krem?
– Tak-
– Proszki?
– Nie-
Zapłaciłem i wyszedłem, wiedząc, że nie wrócę. Bawiłem się sytuacją i była ruda.
—-
– Nie wiem, jak ci pomóc. Musisz mi powiedzieć, jak to ma się skończyć-
Milczała, pewnie bała się  powiedzieć mi prawdę, że chce, aby on wrócił.
-Chcesz z nim być?
Poruszyła się – Nie wiem-
– Musisz się określić, wtedy będę wiedział, jak postępować-
– Chcę, żeby cierpiał. Żeby wrócił upokorzony.
– OK. Weźmiesz go z powrotem?
– Nie wiem. Wiem, że chcę, żeby wrócił i wtedy zadecyduję-
– Daj mi telefon-
– Co chcesz zrobić?-
– Ewa, umówmy się, albo mnie prosisz o pomoc i nie ma żadnych dyskusji, albo robisz to sama-
Podała mi telefon. Zacząłem spokojnie czytać ich SMS-y z ostatniego tygodnia.
Widać było, że próbuje się jej pozbyć, ale nie tak brutalnie, jak myślałem, umywa ręce, jest wyraźnie zdecydowany zacząć nowe życie, ale nie chce jej pogrążyć w rozpaczy, dramatach.
– Kto jest na koncie bankowym?
– Powiedział, że nie chce żadnych pieniędzy.
– Ile macie pieniędzy?
– Koło dwustu tysięcy.
Skończyłem czytać sms-y. Popatrzyłem na nią.
– To nie będzie trudne. On wróci, ale zastanów się czy na pewno go chcesz-
– Chcę, żeby najpierw wrócił, jak zbity pies-
– Jeżeli ona rzeczywiście jest jedną z kurew, którą zamawiali do biznesu w piątki, to daje im miesiąc. Nie więcej.-
Zamilkłem. Obrzydliwym było dla mnie to, że tak wyjątkowa kobieta rywalizuje z chorym na głowę plebsem.
– Zaczynamy?-
– Tak.-
Chwilę pomyślałem i wysłałem mu pierwszą wiadomość z jej telefonu. Od niej.
Tej innej, wyleczonej, która w ciągu paru dni doprowadzi go do szału zazdrości.
– Co napisałeś?
– Później przeczytasz. Kiedy ostatnio ci odpisał?
– Przedwczoraj.
– I kompletna cisza?
– Cisza.
Wstała z fotela i usiadła koło mnie.
– Zły jesteś?
– Nie. Przykro mi widzieć cię w takim stanie. On jest za głupi dla ciebie.
– Wiem. Przyzwyczaiłam się. Tyle lat razem…. od kiedy umarł mój mąż.
– Jutro przełożysz wszystkie pieniądze tylko na siebie. Możesz?
– Mogę.
Był pod jej butem i odpowiadało jej zarządzanie ciałem i umysłem młodszego, przystojnego mężczyzny. Ze mną byłoby to niemożliwe. Wiedziała o tym i mojej woli ulegała w czasie naszych przypadkowych lub nagłych, zrozpaczonych otarć się o siebie. Teraz też. Przyłożyła swój policzek do mojego, objęła mnie ramionami.
– Co robisz jutro wieczorem?- zapytała szeptem.
– Zabieram cię gdzieś-
-Gdzie?-
– Nieważne. Dotrwaj do jutra i bądź sobą –
Nie chciałem jej powiedzieć wprost, że jej stan odpycha mnie.
– powiedz gdzie?-
– Tajemnica.-
– Jak mam się ubrać?-
Jej telefon wydał dźwięk. Odsunąłem ją delikatnie.
– Zobacz co odpisał.-
– Skąd wiesz, że to on?- w jej głosie była nadzieja.
– Wszystko wiem. On nie jest skomplikowany-
Patrzyła w ekran telefonu parę stóp ode mnie. Nie wierząca.
– Chce się spotkać-
-Co napisał?-
– “O co ci chodzi? To nie brzmi, jak ty. Kiedy możemy się spotkać?”-
Był głupszy niż dawałem mu kredyt. Nigdy go nie lubiłem. Bufon.
Powoli zapytałem, żeby dotarło do niej:
– Nadal mamy “deal”, czy już mnie nie potrzebujesz?-
Nie zawahała się:
– Potrzebuję. Naprawdę. Bardzo  –
– Dobrze. W takim razie nie wolno ci odpisywać, dzwonić do niego bez mojego zezwolenia. W ogóle. Usuń go jutro rano z konta-
Znowu usiadła koło mnie. Teraz ja przyciągnąłem jej twarz do swojej. Wsadziłem rękę przez dekolt pod bluzę i ująłem jej pierś. Zacząłem całować.
-Załóż swoją ulubioną sukienkę jutro-.
– Dobrze- zaczęła mi rozpinać rozporek, ale ją powstrzymałem. Wsadziłem drugą rękę miedzy jej uda, otarłem o wilgotne łono i zostawiłem.
– Bądź, jak dzisiaj, bez stanika. Przejadę po ciebie o siódmej-
Wstałem. Wyszedłem.

Akurat zwolnił się pierwszy stolik przy lekko podwyższonej scenie, na której kobieta przebrana za clowna grała na fortepianie i darła się do mikrofonu, śpiewając jakąś tragikomiczną piosenkę o mężczyznach ogłupionych miłością. Słyszałem o tym kabarecie, ale byłem tu pierwszy raz. Uważnie nam się przyglądała, jak siadaliśmy i bałem się, ze nas skomentuje, byliśmy za elegancko ubrani, jak na to miejsce, którego tłumek był kompletnie nieamerykański na pierwszy rzut oka. Obdarta, albo  niekonwencjonalnie ubrana, rozwrzeszczana i rozbawiona cyganeria, o której nie wiedziałem, że w ogóle istnieje w tym mieście. To był kompletny underground i miejsce, gdzie poczułem się bezpieczny, psychicznie i nastrojem wkomponowany. Jej też się podobało.
Nie dość , że nikt nas nie znał, byliśmy kompletnie in cogito, to zarazem niedaleko od domu na wypadek, gdybyśmy mieli ochotę iść do łóżka. Wreszcie wieczór kiedy nastąpił koniec pretensjonalności, jakichkolwiek pozorów. Całowaliśmy się, jak dzieci. Zanim kelnerka przyniosła nam drinki zaciskałem dłonie na jej  piersiach tak, żeby nikt z tyłu nie widział, mocno, pewnie, bez litości. Z nią działo się to samo. Kobieta, która zawsze trzymała fason, wydawałoby się chłodna, zawsze kalkująca, w tym miejscu kompletnie straciła głowę. Było jej wszystko jedno. Znowu kobieta-klaun  na scenie co chwilę uśmiechała się do nas, śpiewając kolejne piosenki, bo jako jedyna widziała dokładnie co się  dzieje. Była pod wrażeniem naszego nieopamiętania, wydawałoby się na pierwszy rzut oka poważnych ludzi.  Stała się naszym cichym sojusznikiem i bardem. Pasowaliśmy do tego miejsca i pasją i odwagą aktu, spontanicznością. Nie wyglądem.
Zbyt długo dręczył nas oboje głód spotkania, który właśnie zaczęliśmy w gorączce zaspokajać. To były lata, które musieliśmy pokonać w jedną noc.

Podjechałem pod jej dom od tyłu, zgasiłem światła, zamknąłem oczy, czekałem, aż odezwie się pierwsza.
– Wejdziesz na górę? –
– Co będzie, jak przyjdzie w nocy? Mieliście się dzisiaj spotkać.-
– Będzie problem. – rzuciła drwiąco, moment milczała, aby po chwili stwierdzić za mnie :
– Lubisz problemy. Chodź na górę-
Powoli przybliżyła swoją twarz do mojej, czułem jej oddech, alkohol, perfumy, pocałowała mnie w szyję.
Nie poruszyłem się, nie otworzyłem oczu. Poprawiła się na siedzeniu pasażera, aby jej ciało łatwiej sięgnęło mojego, delikatnie ugryzła w to samo miejsce, w które wcześniej pocałowała.
– Będziesz miał znak, że tu byłam. Jak się wytłumaczysz?
– Założę golf.-
– Jak długo jeszcze z nią będziesz?
– Czekam, aż jeden z jej popychaczy wreszcie ją weźmie do siebie-
– I co wtedy?-
– Nic –
– A ja?-
– Ty zależysz od siebie, nie ode mnie-
– Chodź na górę-
– Jak przyjdzie, będę musiał go wyrzucić z mieszkania. To będzie wasz koniec.-
Oparła mi głowę na ramieniu, rękę wsunęła pod marynarkę i trzymała rozpostartą dłoń na klatce:
– Nie wiem, co robić. Chcę cię, ale jesteś jeszcze młodszy od niego-
W mieszkaniu zapaliło się światło. Najpierw na froncie, później w łaziance i w końcu z tyłu.
– a jednak – rzuciłem patrząc do góry. Odsunąłem ją od siebie.
–  przyszedł –
Zadarła głowę, oniemiała. Odwróciła twarz do mnie, drżała z podniecenia.
– Co robić?-
– Daj mi przynajmniej dwie minuty, później możesz iść na górę.-
– Nie pod domem, odjedź-
Zapaliłem motor i powoli, bez świateł przetoczyłem auto o kilkadziesiąt metrów, za róg, na tył śpiącego budynku apartamentowego dla samotnych starców.
– Kiedyś tu skończymy –
– Nie mów tak –
– Milczę –
– Całuj mnie – znowu było jej wszystko jedno i znowu miała rozmarzone, radosne oczy.
Rozchyliłem jej uda, wepchnąłem dłoń za spodnie, palce w łono, wilgotne, marzące, jak jej oczy, wyjąłem powoli, rozpiąłem jej koszulę, obsunąłem stanik, zacząłem całować, wróciwszy dłonią w jej wnętrze.
– Kiedy mi dasz siebie naprawdę?-
– Dam, obiecuję, dam.-
Znowu gryzła mi szyję, jej ręce wędrowały bez żadnego skrępowania po moim ciele, kiedy ja ssałem jej piersi, moja dłoń coraz mocniej napierała w jej wnętrze.
– Dam, ale teraz nie. Wysiądę tutaj, nie podjeżdżaj-
– Mam coś dla ciebie- szepnąłem.
Nie wydawała się być zainteresowana. Nie wyjąłem z niej dłoni, przytrzymałem, dopóki nie czułem, że jej uwaga znowu skupiła się na mnie.
Uniosła delikatnie biodra, przytrzymując moją rękę swoją. Wyjęła mnie z siebie.
– Co dla mnie masz?-
Sięgnąłem po torbę na tylnym siedzeniu. Wyjąłem z niej wibrator.
– to wsadzasz sobie tam gdzie była moja ręka. Tu się włącza.-
Następnie wyjąłem analne dildo, mniejsze, tego samego koloru.
– A to wsadzasz wiesz gdzie i doprowadzasz się do orgazmu-
Trzymała obydwa urządzenia w rękach i patrzyła na mnie:
– A ty? –
– To nie jest zamiast mnie. To jest zamiast niego, żebyś nie oszalała-
– No dobrze, a ty?-
– Jak będziesz chciała być dla mnie dobra, to pierwszy raz pozwolisz mi to zrobić dla ciebie-.
Schowała wszystko do torebki, pocałowała mnie w usta i wysiadła.
Znowu zamknąłem oczy i rozpostarłem się wygodnie na siedzeniu, odchylając głowę do tyłu. Ciężkie myśli.
Wróciła. Otworzyła drzwi. Przytuliła całym ciałem.
– Nie będę z nim spała, obiecuję-
– Tak bym wolał – westchnąłem.
– Brzydzę się go.-
– Wyślij go do lekarza- rzuciłem lekko poirytowany.
– Dzisiaj wyrzucę go z domu –
– Wyślij do lekarza – powtórzyłem.
– Jutro zadzwonię –
Poszła.
Odjechałem, żeby nie widzieć, nie słyszeć tego co mogło się dziać i żeby przypadkiem nie wróciła ponownie. Ta noc nigdzie nie prowadziła. Ta noc była moim sukcesem i klęską: wrócił mazać się i ślinić na kolanach. Psy spodlone instynktem, na głodzie, gwałtownie omamione zetknięciem z kurwą, nigdy nie zaskakują.
– Gdzie byłeś tak długo? –
– W pracy, mieliśmy urodziny –
Wiedziałem, że poczuje damskie perfumy i zignoruje. Zdradzała mnie już od dłuższego czasu i czekałem, aż któryś z jej przydupasów weźmie ją do siebie.
Podstawiałem jej znajomych. Każdy był tchórzem. Bali się pięknych kobiet i obowiązków. Bóg nie miał litości nade mną, nie miał litości nad nią. Męczyliśmy się. Pierwszy raz zdradziłem ją z niemiecką kurwą na Florydzie.
Jechałem cały dzień i całą noc, żeby przespać się z rudą dziewiętnastolatką.
W ten sam week-end ona zdradziła mnie z Meksykaninem ze studiów. Miałem nadzieję, że się zaręczą, że odejdzie wreszcie.
Wziąłem prysznic, położyłem obok. Zaczęła mówić coś o dzieciach, że chce mieć dzieci. Znudzony, zasnąłem. Na początku myślałem, że przeszkadza mi to, że jest dziewiętnaście lat młodsza, później to, że jest za delikatna i wrażliwa. Wreszcie dotarło do mnie, że nie kochałbym dzieci z niej, bo nie kocham jej. Wziąłem ją bezmyślnie ze względu na urodę, oszukując pożądanie jej wyglądem. Nigdy nie pragnąłem jej ciała.
Miałem wrażenie, że jest człowiekiem z innego stada, dzikszego, mniej ludzkiego. Jakiejś hordy z Kaukazu. Po poznaniu rodziców brzydziłem się każdego zbliżenia, bo tak było. Jej ojciec doprowadzał mnie do szału. Była fałszywa, jak ojciec.

– Zapraszam cię na obiad-
Zadzwoniła po paru tygodniach.
– Żyjesz?-
– Tak. –
– Z nim ?-
– Nie do końca –
– Z jakiej okazji obiad? –
– Chcę sobie popatrzeć w twoje oczy –
– Coś z tego będę miał?-
– Mnie –
– Tak, jak ostatnio? –
– Wyjeżdża na tydzień na Florydę –
Zamilkłem. To wymagało zastanowienia.
Obchodzenie jajka nie dla sztuki, ale dla pewności siebie. Chwilowa koncentracja myśliwego. Potrzebowałem pragnąć. Fakt, pragnąłem jej tak samo, jak Niemki. Była od niej starsza o trzydzieści lat, a mimo to, moje zmysły domagały się jej ciała nie mniej. Ciała i duszy. Bez cierpienia i zawodu.
“Czy powinienem zgodzić się na samo ciało, czy poprzez ciało zawładnąć jej duszą?”
– Gdzie chcesz się spotkać?-
– Blisko mojej pracy –
Dałem jej nazwę kameralnego miejsca niedaleko od budynku, w którym pracowała i kląłem, że będę musiał w piątek pchać się w korku do wnętrza downtown i w tym wnętrzu urodzić parking dla samochodu. Klątwa.
—-
Serce miasta śmierdziało starymi, zmęczonymi ludźmi, którzy stracili oszczędności życia w ostatnim załamaniu gospodarki przez bank centralny i bezwiednie, garbaci, wlekli się do swoich domów – wiezień na przedmieściach po harówce w klatkach wieżowców downtown. Kawiarnie, restauracje straszyły pustkami. Chore miejsca po ludziach, których nie było, bo nie było ich na nic stać tylko my. Siedzieliśmy przy oknie trzymając się za dłonie. Oczekujący i szczęśliwi.
– Masz jeszcze zabawki ? –
– Czemu pytasz ? –
– To moje marzenia z tobą –
– Jak ze wszystkimi wcześniej ?-
-Nie-
Zrozumiała natychmiast szczerość. Napięcie prawdy w gwałtownym zaprzeczeniu.
Znała moje trzy dziewczyny na przestrzeni lat. Z jedną pracowała, z inną mieszkała w tym samym budynku.
– Czemu ze mną ? –
– Jesteś najdojrzalsza, masz najwięcej klasy, mówić dalej? Nawet nie wiesz, jak czesto marzę o tobie –
– O czym dokladnie ? –
– O wszystkim. O rzeczach z pogranicza. –
Teraz ona patrzyła mi w oczy, aby niczego nie ukrywać. Milczła.
– Pragnę cię od tylu lat. Ciągle tak samo – dodałem – Obiecałaś mi kiedyś i czekam-
Zasłoniła czoło i oczy dłonią, chwilę myślała, tą samą dłonią odsunęła kawę na bok i przeplotła moje palce swoimi.
– Przyjedź w niedzielę. O drugiej. I proszę zrób ze mną wszystko. Wszystko, o czym marzysz-

Jechaliśmy samochodem z jej szkoły. Milczeliśmy. Ona miała swój świat, ja miałem swój świat. Nie było komunikacji, ani nawet przeszłości wartej dyskusji. Powoli strupieliśmy w tym związku. Pisałem jej wypracowania do szkoły, ona rysowała fenomenalne rysunki, często według moich wizji, uchodziła w akademii za geniusza. Była oczkiem w głowie akademii. Amerykańscy nauczyciele przyzwyczajeni do durni nie mogli wyjść z podziwu dla niej.
O tym czasami rozmawialiśmy. O sztuce, o ideach, o wartościach. Nie o naszym życiu.
Kiedy byliśmy już niedaleko od domu, zadzwonił telefon. Dochodziła druga.
– Kiedy będziesz ? –
Głos szczęśliwej, znowu namiętnej, emocjonalnej Ewy.
– Piotrek?- zapytałem.
– Słucham ?- nie zrozumiała mojej gry.
– Piotrek, nie mogę teraz rozmawiać, jestem w samochodzie.-
– O której będziesz?- zdziwienie, rozdrażnienie w głosie.
– Zadzwonię, jak będę w domu, za dwadzieścia minut-
Rozłączyłem się.
Ona na pewno słyszała kobiecy głos w słuchawce. Nie zareagowała. Wyszedłem na przekreślonego durnia. Jednak w domu nie spuszczała ze mnie oczu, po kwadransie zmieniła się w ciepłego kota i przytulona nie puszczała mnie na krok. Telefon dzwonił jeszcze parę razy. Dwa miesiące później oni wyprowadzili się na Florydę. Przywróciłem im manierę bycia związkiem, w czasie, kiedy łamałem swój. Goiło się, łamałem znowu.
Jeszcze parę razy w amoku jechałem dwadzieścia godzin na Florydę, żeby przez chwilę mieć Niemkę. Kupić ją dla siebie. Marzyłem na rok, na dwa. Uratować siebie i ją. Wyprowadzić z bagna i po wyprowadzeniu na prostą oddać światu i młodości. Po ocaleniu zostawić. Szalałem za jej ciałem. Zaszła w ciąże z murzynem z getta, zaczęła brać narkotyki, coraz cięższe pastylki, okrutniejsze, aby poronić. Przepadła. Podobno wróciła do Detroit, do matki. Ja wróciłem do piekła. Piekło ma boleć, więc wchodziłem w nie żyjącym człowiekiem. Nie rzucałem jednej kobiety, jak psa, żeby uciec w drugą, jak pies. Hodowałem i ukrywałem w sobie ból rozdwojenia.

XIV

Odsypaliśmy regaty. Bujanie się na dystans, przebieganie jeziora po najdłuższej przekątnej było dla mnie trochę nudne, bez sensu. Przygoda, której znaczenie często zależało od nastawienia i humorów załogi przez trzy dni i dwie noce. Bywało różnie. Czasami była to męczarnia, jak w celi więziennej, albo psychiatryku, czasami spacer po parku pełnym zaczarowanych niespodzianek z wiatru i gwiazd.
Regaty po trójkącie były o wiele bardziej fascynujące. Natężony śledzisz ciągle co robią inne łodzie: prehistoryczne wodne ptaki ciągnące sznurem jeden za drugim od boi do boi, zdeterminowane , co raz to składające to rozpościerające skrzydła, krzyki komend, brzdęk kabestanów, gwałtowny łopot, przechył, zwrot. Kondensacja energii wodnych ludzików w opętaniu technologii z poprzednich wieków. Lśniące burty i stal oprzyrządowania. Prowadzenie lub dochodzenie. Napięcie i smak zwycięstwa lub gorycz porażki o jakieś śmieszne sekundy. To nas czekało w Harbor Springs.
Zostało nas tylko trzech. Reszta załogi wróciła samochodami do Chicago, my mieliśmy przeprowadzić jacht, przygotować na następne regaty za tydzień i dopiero po nich czekał nas niekontrolowany i radosny skok przez jezioro do domu. Zobaczyć czy downtown jest ciągle w tym samym miejscu, sterczące z jeziora, w którym je zostawiliśmy dwa tygodnie wcześniej. Nie musieliśmy się spieszyć.
-Płyniemy?
– Po co? Jeszcze jeden dzień. Andrzej zapłaci.
Olek miał na myśli właściciela łodzi.
Może chciał zwiedzić wyspę, a może jako najbardziej doświadczony z nas wszystkich, na którym spoczywała największa odpowiedzialność w czasie regat, chciał po prostu odpocząć, odreagować stres.
Mi było wszystko jedno, czy będziemy stać w marinie na wyspie, czy później w Harbor Springs. Na wyspie miałem wspomnienia. Poprzednim razem zaraz po regatach, po obejściu barów, mariny i po tańcach  jedna ze znajomych zaciągnęła mnie za rękaw do wynajętego pokoju, w którym na ogromnym łóżku spała już jej koleżanka. Obudziliśmy ją i zaczęliśmy mieć seks we troje, najpierw nieśmiało, za chwilę coraz odważniej i zapamiętale. Straciłem pamięć. Nieprzespane noce, zmęczenie, trochę alkoholu i gdzieś padłem między nimi dwoma, nagimi, niezaspokojonymi,wykończony, żeglarski trup. Rano wziąłem prysznic, przywiozłem im kawę i pojechaliśmy rowerami naokoło wyspy.
Byłem znowu nieśmiały. Później żałowałem, bo obydwu pragnąłem tak, jak w nocy. Ich łon, piersi, ud. Podniecało mnie bezlitośnie, kiedy jedna patrzyła zafascynowana, co robię z drugą, bo wiedziała, że za chwilę będę to robił z nią. Nieśmiałość w takich sytuacjach to tragiczny błąd, który boli do końca życia. Poranek mógł być tak piękny, jak piękna była noc. Częściowo był, ale tylko z jedną. Druga spała.
O nich myślałem, kiedy następnego ranka odbiliśmy od kei i wzięliśmy kurs na nowy dzień na jeziorze, żeglując w nowy port, w innych ludzi, lecz było mi żal, że opuszczam to miejsce i czas nie może się cofnąć, aby z życia wycisnąć to, co z perspektywy przemijania było najsłodsze i w krainie wspomnień już tylko.
Chyba też nie szukałem już przygód. Znowu byłem w związku i moja nowa miłość była czymś zupełnie innym. Bardziej odpowiedzialnym, kobieta była dużo młodsza, tym razem naprawdę dużo młodsza. Za dużo. Nie miałem prawa jej skrzywdzić. Dawałem jej zupełną wolność i swobodę, niczego nie narzucałem i te regaty to były dni bez siebie, kiedy powierzaliśmy nasz związek zaufaniu i chyba udawało się nam być razem. Była piękna, niezwykle utalentowana. Ubolewałem tylko nad jednym. Nie było chemii. Od pierwszej nocy nie było chemii.

– Jesteście Rosjanami?
– Nie, Rosjan jemy na śniadanie. Teraz chcemy obiad.
Nie podobała się jej ta odpowiedź. Nie dbaliśmy. Młoda, głupiutka Amerykanka z Północnego Wisconsin.
– Szkoda.
– Czemu? zapytałem.
– Bo uczę się rosyjskiego w college.
Zrobiło mi się jej trochę żal, że tak odpowiedziałem.
Byłem z dwoma żeglarzami z Polski, młodymi, jak ona, pomyślałem, że naprawię trochę sytuację, żeby poznali dziewczynę.
– Wiesz, mój pradziadek był oficerem w carskiej kawalerii, ale Polakiem. Zginął walcząc z bolszewikami podobno.
– Naprawdę? To pewnie znasz historię rewolucji.
– Prawie każdej. Z grubsza. Rewolucje są dla idiotów.-
– Czemu?
– Długa dyskusja. Innym razem.-
Nie odchodziła, nie pytała się co zamawiamy do jedzenia, zapadła dziwna cisza.
– A ty jakiego jesteś pochodzenia?
– Moja rodzina i ze strony matki i ojca pochodzi z Niemiec.
– Miło. Macie jakieś niemieckie dania w menu?
Przypomniała sobie, że jest kelnerką i zaczęła wymieniać potrawy dnia , znowu w pracy.
Zanim wyszliśmy poznaliśmy nasze imiona. Uśmiechała już się i biegała miedzy kuchnią i naszym stolikiem radosna. Stała się z minuty na minutę milsza, bardziej przystępna, dałem jej wysoki napiwek, żeby nas zapamiętała. Nie dawało jej spokoju , że byliśmy ze Wschodniej Europy, mówiliśmy językiem podobnym do rosyjskiego i to była jej jakaś, niezrozumiała dla mnie fascynacja. Na pożegnanie wymieniłem z nią parę grzecznościowych zwrotów po rosyjsku. Miała bardzo silny nie rosyjski akcent.
– Jutro też tu pracuję, od południa-
Nikt jej nie pytał.
– biedna gimnastykuje się o napiwek- przyszło mi do głowy.
W restauracji Yacht Klubu oprócz nas siedziało przy małych stolikach tylko parę osób. Starych ludzi. Starych bywalców.
My zabłysnęliśmy obcym językiem rozmowy  jako nietubylcza atrakcja. Załogi innych jachtów jeszcze nie dopłynęły.
Zresztą na tych regatach byliśmy jedynymi nie Amerykanami. Chyba, że Laluś też się przyplącze. Coś mruczał na Mackinac, że przypływa.

– Polak, co pijesz?
– Co macie?
– Wszystko…. Co chcesz?
– Spać.
– To jesteś w złym miejscu.
Inni wychylili się z za niego, aby popatrzeć na mnie, nieźle przyćmieni już piwem, rozbawieni.
– Dawaj do nas. Nie siedź sam.
Mieli rację. Nie było szans zasnąć koło nich. Salwy śmiechu, muzyka, brzdęk butelek.
Dwie godziny później ledwo trafiłem na naszą łódkę, tylko parę stóp od ich krypy.
Zgromadzenie padło. Wszyscy gdzieś wypełzali, pochowali się, usnęli.
Nie chciałem iść spać w takim stanie, ledwo chodzącym, ledwo myślącym. Marina zamrożona ciemnością milczała, środek nocy, nigdzie żywej duszy. Chrapanie i łopot lin o aluminiowe maszty, odległe komendy cumowania i gwiazdy, jak pomarańcze w sadach na Florydzie. Ogromne, ciężkie, tuż nad głową, jakby za chwilę miały spadać w odmęty jeziora.
Rozebrałem się do kąpielówek, ubranie rzuciłem do kokpitu i zszedłem po drabince z kei do wody, zanurzyłem po szyję.
Paskiem od spodni przywiązałem do ostatniego szczebla pod powierzchnią i z głową ponad taflą zasnąłem.
Obudziłem się drżący z zimna, trzeźwy. Fosforowe cyfry zegarka powoli docierały do mnie. Było zaraz przed pierwszą w nocy. Na łódce rozpaczliwie zacząłem szukać czegoś, żeby się zawinąć, ogrzać, ale w końcu wytarłem w podkoszulkę, założyłem spodnie,  przez białe skarpetki przesiąkała krew. Porżnąłem stopy o skorupy maleńkich małży przymurowanych do szczebli drabinki. Założyłem kurtkę i siedziałem skulony czekając na ciepło. Najgorsze, że czułem się wyspany. Trzeba było pójść z chłopakami do motelu. Pogadalibyśmy o Polsce, pogodzie, dziewczynach, zasnęli w pościeli. Zero alkoholu. Na szczęście piłem tylko whiskey z colą. Gdybym pił wódkę i piwo, jak Amerykanie, umarłbym.
Hi – głos znikąd, gdzieś z góry, z pomostu, delikatny, bardzo kobiecy.
Odwróciłem się. Kelnerka. Szok.  Najpierw niewyraźna, za chwilę pełna dziewczęcych kształtów, ciekawa.
–  co tu robisz, tak późno?
Chwila zastanowienia. Jakby chciała uciec.
– skończyłam pracę, przyszłam pooglądać łodzie –
Nasz jacht był jednym z najlepszych w marinie. Zrobił na niej wrażenie. Podeszła, żeby porozmawiać z postacią na pływającym ferrari, a to Polak sprzed paru godzin. Była zaskoczona, nieprzygotowana.
– Wejdź – zaprosiłem.
– Nie –
Odniosłem wrażenie, że się mnie boi. Widać było po mnie, że piłem alkohol.
– piękny jacht- powiedziała – jakiej konstrukcji
 ?
– Farr 49 –
– Jak wam poszło na Mackinac?-
– Nie wiem, nie sprawdzałem. Te regaty są dla nas ważniejsze. Wejdź, nie bój się –
Widać było, że przez chwilę walczy ze sobą.
– Nie. Muszę jechać do domu wyspać się. Jutro też pracuję-
– Boisz się mnie, tak?
– Trochę.
– Masz rację – zaśmiałem się.
Złapała oddech, jak tonący. Znowu ta sama pauza co wcześniej i nagle pytanie:
– Przyjdziesz na obiad? -zapytała trochę dziecinie, trochę za szybko.
Zrobiło mi się ciepło. Ego dostało pożywienie, rozum doradzał ostrożność:
– Jutro przyjeżdża reszta załogi z Chicago. Wszyscy przyjdziemy na obiad.-
– To przyjdź na lunch. Samemu. Porozmawiamy o Rosji, rewolucjach-
“A jednak” – pomyślałem.
– Dobrze.. Porozmawiamy o idiotach, którzy robią rewolucje.
Zaczęła tłumaczyć mi swój, odmienny punkt widzenia, jak dziecko, amerykańskie dziecko, dobre dziecko, ale ja byłem już gdzie indziej. Puszczałem wodze fantazji, patrząc na jej figurę, ciekawe, trochę hipisowskie ubranie. I to przekładanie włosów dłonią z jednej strony twarzy na drugą, jakby był to wykrzyknik między jednym zdaniem, a drugim.
Obudziłem się z rozmarzenia.
-Jedź do domu, bo nie wstaniesz do pracy-.
Zamilkła. Rewolucje mnie nie interesowały. Ona mnie interesowała.
-Przypomnij mi, jak masz na imię – zapytałem.
– przepraszam?-
– Jak masz na imię? – powtórzyłem.
– Adriane-
– Piękne. Ja Robert-
– Pamiętam – posmutniała na twarzy – Jutro tłumaczysz się dlaczego nie pamiętałeś mojego imienia. Z idiotów też.
– tak-
– I pokażesz mi łódź-
– tak-
posłusznie przytakiwałem, jak chłopiec, który wie, że jutro tez narobi balaganu. Jeszcze wiecej.
– Dobranoc- udziela.
– Nie po rosyjsku?
– Nie-
Powoli poszła w kierunku club-house  przyglądając się łodziom. Kiedy spałem, parę ścigaczy przybiło do pomostu, , marina powoli zapełniała się konkurencją.
Zdziwiło mnie zainteresowanie moją osobą, osobą, w którą wiarę traciłem.
Zmieniałem się w człowieka bez właściwych słów i bez twarzy, człowieka nie do poznania, obcego z rana i wieczorem, zmęczonego życiem, porażką w czasie załamania gospodarki. Była młodziutka, ostrożna, mądra. Chciałem ją i w restauracji i teraz. Tak dobrze, że nie weszła. W tym stanie zacząłbym popełniać błędy. Nie z desperacji, ale z braku cierpliwości, z niepokoju.
Zszedłem pod pokład, ległem na koję. Po alkoholu orgazm jest głęboki, niespokojny, do bólu. Zanim zasnąłem, chodziła mi jeszcze po głowie przez godzinę. Naga, delikatna, młoda.
I te rewolucje, z których mam się tłumaczyć, z ogłupionych idiotów od mordów związanych i zakneblowanych. Zasnąłem.

Wiatr padł. Zupełna flauta zrządzeniem regatowego losu, jego ironii. Nieruchoma dziura, w której siedzimy bezradni.
Kolejnym jachtom udaje się dojechać nas i na wyciągnięcie ręki, gdzie nie spojrzysz, buduje się  pogorzelisko unieruchomionych kadłubów z pływakiem pierwszej boi gdzieś miedzy nimi. Nikt się nie rusza, wszyscy spoglądają na swoich kiprów, jakby mieli zapas wiatru pod kurtkami, w kapturach, skąd cudem doświadczenia go wytrzepią, by wyłudzić przynajmniej pół węzła i wyjechać z  kłębowiska rozpaczy. Większość próbuje zbliżyć się do brzegu licząc na jakąś zaplątaną, prawie nierealną bryzę od lądu. Andrzej z Polski, nasz kierowca, omawia z jedynym Amerykaninem w załodze, żaglomistrzem, który zrobił nam nowego foka, naszą taktykę. Tom chce iść w jezioro, od brzegu, w oddali delikatne zmarszczki na tafli wody zapraszają do siebie na taniec, kuszą, syreny zaplatnego powietrza. Zbawienie albo pułapka.
Nikt nie wie.
Andrzej podejmuje decyzję, siermiężnie, zaczynamy tworzenie szwajcarskiego zegarka z pięćdziesięciostopowej regatówki, kiedy oni omawiają warianty manewrów, po cichu, żeby inne załogi nie podchwyciły.
Teraz są absolutną duszą naszego wysiłku. Jeżeli ktoś może nas stąd wyciągnąć, to tylko oni.
Na razie siedzimy, kury na grzędach, nieruchomi, ale przyczajeni do kontrolowanego, drapieżnego zrywu, kiedy tylko wiatr zacznie grać swoją piesn i znowu nas opęta.
Łapiemy pierwszy, delikatny szkwał. Pocałunek bogini przelotnego, ożywionego na ułamek sekundy powietrza. Wysuwamy się na kilkadziesiąt stóp z bałaganu. Piękny oddech. Szukamy następnych i jak w egipskim labiryncie, delikatne zmarszczki na wodzie w porywach przezroczystych i ledwo widzialnych, w zwolnionym tempie, ale boleśnie dla innych, pozwalają nam odkleić się od reszty stawki i magicznie przesuwac na srodek zatoki. Nikt nie rozumie zjawiska. Wszyscy martwi, oprócz Polaków. Wyraźnie to nie był przypadek, że na boi byliśmy pierwsi. I pierwsi w dziurze. I pierwsi ja pożegnaliśmy.
Tortura flauty kończy się regatowym gwałtem na zalodze. Zaczyna wiać, coraz mocniej, bardzo mocno, ale dopiero tam, gdzie dotarliśmy tylko my. Nikt inny. Ferrari przestaje być szwajcarskim zegarkiem, wracamy do pojazdu bojowego na żaglach i  do głośnych, nieukrywanych komend, zrywu miesni i organizacji przyzwyczajonych do eksplozji kontrolowanego szaleństwa. Jest moc. Dopiero po  pół godzinie dopada nas siedemdziesiątka, ważka, o niebieskim kadłubie, w przechyle unosząca się ponad taflą wody. Kury na jej burcie patrzą na nas, jak na bogów.
Nie ma płaczu. Choćbyśmy zaczęli łowić sumy kotwicą, są przeliczeni.
… … …

Stala pod tablicą z wynikami. Przemknęła tylko, ale wyraźnie wczytywała się w wywieszone kartki.
Po pierwszym dniu prowadziliśmy. Na moment nasze spojrzenia spotkały się i dopiero wtedy przypomniałem sobie o lunchu. Zapomniałem.
Z powodu flauty nie było szans.
Yacht Klub wystawił jakieś zakąski, odświeżacze płynne i niepłynne, owoce, od emocji  wygranej wszystko ustawiło się w innym porządku. Regaty były co prawda po trójkącie, ale ramiona trójkąta po kilkanaście mil, nawet dwadzieścia, do tego fala, słońce, zmęczenie. Szczególnie po młynku. Łapy przylepiały się do kolan.
“Jak Boga kocham, dziewczyno, zapomniałem, uśmiechnij się” – pomyślałem.
Odchodziła w kierunku parkingu, do samochodu,  skończyła pracę. Najwyraźniej nie miałem  prawa zapomnieć. Spoglądałem za nią czy się odwróci, ale uciekała od tłumu kilkudziesięciu podpitych, głośnych mężczyzn,  przede wszystkim ode mnie, uciekała pełna zawodu i złości, złość manifestując determinacją, aby tu nie być.
Nocą zabawa zamieniła się w party w siedzibie klubu. Rozpanoszyliśmy się przy najlepszych stolikach, połączyliśmy je w polską biesiadę wzdłuż okien wyglądających na marinę. Amerykanie w pijaństwie nie ustępują Polakom, ale nasze karty kredytowe fruwały szybciej i te roześmiane mordy, bardziej dzika, naturalna zabawa przyciągnęły w naszym kierunku parę dziewczyn z innych załóg, jedna namawiała mnie na seks od rana. Brunetka o rysach Włoszki, albo arabki. Jej pewność siebie, zaborczość  i zacięcie zraziły mnie. Zastanawiałem się za długo, czy dać jej numer telefonu, żeby spotkać się po powrocie do Chicago. W łóżku na pewno darła prześcieradła.
Były też dziewczyny z okolic szukające miękkiego lądowania z jakimś żeglarzem-właścicielem. Prawnikiem, dentystą
innym zębiarzem od szerokiego uśmiechu. Jednak nam lepiły się do rąk.
Tomek obok  na kolanach miał dwie blondynki, na prawym matkę, na lewym córkę, bawiły się nim, jak pluszowym misiem, kokietując i śmiejąc. Amerykanie nie mogli uwierzyć w to, co się dzieje. W oczach mieli tylko nasz kompletny triumf, byliśmy na fali. Na jeziorze i w klubie.
Zobaczyłem ją późno. Trzymała się przeciwległego końca sali. Nie podchodziła w naszym kierunku, światła były przyciemnione i ci wszyscy ludzie między nami. Zasłona. Od początku obsługiwała nas inna kelnerka.  Miały swojej rewiry. Wstałem. Na szczęście nie dotykałem alkoholu, zmęczony poprzednią nocą, tylko trochę szampana, trochę ostryg i jej za mało. Znowu zapomniałem, że istnieje i dopiero teraz śledziłem ją oczami, jak głodny drapieżnik.
Unikała mojego wzroku, jak podczas czytania wyników. Chowała się w tłumie.
Wyszedłem z sali, czekałem po drugiej stronie drzwi do kuchni z ogromnym okrągłym oknem tak, aby być widocznym. Niosła tacę z pustymi szklankami. Nie ruszyłem się. Minęła drzwi.
– Możemy porozmawiać? zapytałem.
– Zgubisz kolegów-.
– O której kończysz pracę?
– Zapomnij-
– To niemożliwe. Chcę cię dzisiaj kochać.-
– Każdy chce. Jesteś piąty, który mi to mówi-.
– Ale ja jestem trzeźwy. Jak byłem pijany, nie powiedziałem tego.-
Zamiast ominąć mnie i zanieść tacę w głąb kuchni, czego się spodziewałem, pod zmywak, położyła ją za mną, na stole, o który się opierałem.
– O trzeciej. I co teraz wymyślisz?
– Pod prysznicami?
– dla mężczyzn czy dla kobiet?
– Bez znaczenia. Nikogo nie będzie-.
– Nie.-
Nie akceptowałem “nie”, nie zmieniłem tematu:
– Na łódce są już inni ludzie-
Milczała.
– Proszę, zaufaj mi-
Ujęła tacę , odstąpiła krok do tyłu.
– Możemy wykąpać  się w jeziorze-
Powiedziała to powoli, ale bez żadnego zawahania, automatycznie, jakby nagle zrozumiała, ze pojutrze wszystko wróci do normy i snu małego miasteczka, nas już nie będzie.
– Tu nie ma plaży- powiedziałem. – W marinie są ludzie ciągle-
– Pół mili stąd jest. Kiedy ostatnio kochałeś się w samochodzie?-
– Nigdy- skłamałem.
– Masz dziewczynę?-
– Dzisiaj nie, może jutro już tak-
Pochyliłem się, żeby ją przyciągnąć i pocałować, ale odsunęła się. Dwóch Meksykanów z kuchni obserwowało nas, śmiejąc się i wykrzykując coś po Hiszpańsku.
– Wyjdę wyjściem od parkingu, lepiej bądź tam-
odeszła w ich kierunku, ja nabrałem głębokiego oddechu i otworzyłem drzwi do szaleństwa. Nie spodziewałem się, że będzie tak łatwo. Nie tylko łódź, wschodnio-europejskość, która ją przyciągała, nasze prowadzenie, ale też łatwość, z jaką przejęliśmy klub wieczorem i nadawaliśmy ton zabawie dał jej do myślenia. Myślenie było o mnie i za to byłem jej wdzięczny. To była jedyna noc, kiedy mogłem ją mieć. Rano przyjeżdżała moja dziewczyna z Chicago.
— — —

Ktoś kopnął mnie w nogi.
–Obudź się. Nie śpij na pokładzie, zmokniesz-
Zlazł na dół po zejściówce, zataczając się i klnąc.
Popatrzyłem na zegarek. Po czwartej. Alarm nie zadziałał. Pomylka. Ustawiłem na trzecią po południu, nie rano.
-Dziewczyna wpadnie w kompleksy przeze mnie-
powoli wstałem, połamany od lin i kabestanu. Żałowałem okazji do wrazen, coraz przytomniejszy i zły na siebie.
-Dziecko, delikatne, wrażliwe i stary dureń, który jej  zawraca w głowie. Niepotrzebnie-
Chciałem ją kochać dziko, porwać na strzępy i zszyć rozkoszą, chciałem, żeby nikt mi już nigdy mi nie dorównał, żeby bezwolna i zaspokojona, ale wciąż obca i jednopnocna, zapamiętała ten sex do końca życia.  Choćby dlatego, ze nie lubiłem kochać się z moją dziewczyną.
— — —-
Dziobowy był nieprzytomny, popełniał błędy. Mieliśmy murowane zwycięstwo, jednak nie. Zajęliśmy drugie miejsce. Właściciele pokłócili się, nie odebrali nagrody.
Moja dziewczyna chodziła uśmiechnięta, przytulała się do mnie, cały dzień rozpromieniona. Pogoda była z nieba. Niedziela.
Po południu w restauracji była kelnerka , która nas obsługiwała poprzedniej nocy.
Kiedy moja dziewczyna wyszła do łazienki spokojnie zapytałem:
– Arianne nie pracuje dzisiaj?
– Nie. Zadzwoniła, że jest chora-
– Dasz jej mój numer telefonu?-
Popatrzyła na mnie nieprzyjemne, ze złością.
– Wróć za tydzień i sam jej daj-
– Nie mogę-
– To twój problem-
-Wiem. Nie jeden.-

XV

Piłem whiskey z kolą na dole, w barze, który był częścią restauracji w białym, kolonialnym budynku na samym brzegu plaży, mrocznej już i na krawędzi przyczajonego w ciemności oceanu. Rozleglej i nieprzeniknionej zagadki żywiołu z falami załamującymi się gdzieś daleko, na pierwszym pierścieniu raf, poniżej wyraźnie dostrzegalnego, tajemniczego bukietu gwiazd i poświaty horyzontu, na którym zasypiała stygnąca, tropikalna noc.
Odwrócony twarzą w oddech leniwej bryzy słyszałem, jak opodal werandy, na poboczu ślepej ulicy kończącej się wydmą, zaparkował samochód. Zgasły światła, nikt nie wysiadł. Przez moment podniesione głosy tłumionej kłótni wdarły się do zmysłów, po chwili umilkły, wróciła monotonia muzyki przeplecionej śmiechem i brzdękiem szkła, ciche komendy kelnerów przed zamknięciem kuchni , sporadyczne, tłumione salwy śmiechu. Ogarniała mnie senność, zmęczenie całego dnia spędzonego na oceanicznym kajaku dawało o sobie znać, najpierw walka z tropikalnym zaduchem i upałem jedynej na wyspie rzeki, później wzdłuż wybrzeża, aby odkryć jaskinie wydrążone w jego wysokich, wulkanicznych klifach, pokonać kłębowiska prądów i natarczywych fal. Ciało i umysł domagały się teraz odpoczynku, ukojenia.
– Kawa?
Podniosłem wzrok, patrzyła już na innych, wzdłuż baru. Na tle oświetlonych półek z butelkami jej profil z płaskim, azjatyckim nosem, wlepionym w twarz jakby od niechcenia i oczy ukryte pod długimi, sztucznymi rzęsami były z bajki, w której zapragnąłem uczestniczyć bardziej niż półprzytomnym, kolejnym pajacem . Usta w karminowej szmince, uśmiech, pożądanie: pijane i słodkie wpisane w pracę, a pod tym wszystkim kryło się, jak węgiel, magiczne spojrzenie orientalnej bogini.
Odwróciła się do mnie ponownie, żeby sprawdzić, czy jeszcze tam jestem, odezwała:
– Nie śpij – wsparła obydwoma dłońmi o ladę po obu stronach mnie, wypielała tors jak zapaśnik sumo przed zrywem, zniżyła głowę szukając mojego wzroku, wyszeptała:
– okradną cię, podróżniku-
Skojarzenie, bo miałem na głowie kapelusz z szerokim rondem, z zawiniętą na nim siatką przeciw insektom i okularami.
Syk pary wyrwał ją ode mnie, nie czekając na odpowiedź odeszła i za chwilę postawiła przede mną espresso w kieliszku do wódki. Jak na Azjatkę miała ogromne piersi i powabnie delikatną, białą skórę: magnes, któremu nie mógł się oprzeć żaden z mężczyzn tutaj, szczególnie młody rybak z Alaski. Rozmawiałem z nim zanim zasnął, przyleciał do pracy na zimę.
Wyraźnie przypadł jej do gustu. Co chwilę, dotykała jego brody, targała blond włosy na głowie, budziła, jak mnie teraz.
Myśl o powrocie do hotelu, napawała mnie wstrętem, za daleko, na samym obrzeżu miasteczka, zbyt nijaki, zbyt martwy. Wyczytałem w lokalnej gazecie, że bankrutował i jego kupno rozważał japoński inwestor. Na pierwszy rzut oka wszystko działało idealnie, ale nie przynosiło zysku. Ogromny budynek stał prawie pusty, położony na wysokiej skarpie, nie miał w sobie życia. Czułem się w nim bardziej samotny niż naprawdę byłem. Z rana obserwowałem błękit oceanu i gaikos w placach zarośli, na ścianach, przed snem przeglądałem magazyny i znowu gaikos. Tresowałem je, nieskutecznie, żeby nie uciekały. Tu było moje łózko. Poza tym całe dni wypełnione były górami, albo co raz to nowym nurkowaniem, od jaskiń do raf, półek i podwodnych kominów lawy.
Teraz, po zmierzchu, życie baru, krótkie rozmowy, wlewały się we mnie tęsknotą za towarzystwem, piłem z rybolem, zabijałem czas między mną, a świtem. Rybol z pochodzenia był Norwegiem. Jego opowieść o pracy na kutrze, podekscytowanie, przypomniały mi Alaskę, łowienie ryb, jej bujność, dzikość, ale też obcość, której nigdy nie czułem na Hawajach, na żadnej z wysp.
– Czekasz na kogoś?-
Barmanka zabrała pustą szklankę, popatrzyła na mnie z troską kobiety, która rozumie, ze mężczyźni nie powinni być sami w nocy.
– Chyba tak – odpowiedziałem -Dziewczyna, która sprzedaje bilety w biurze za rogiem, powiedziała mi, że tu będzie-
– Piegowata brunetka?
– Tak-
– Jest zaręczona. Marian?
– Tak-
– Jesteś sam?
– Sam-
– Czemu nie zadzwonisz do agencji?
– Nie robię tego-
– To idź na taras, do tiki bar na dachu. Tam przychodzą miejscowe dziewczyny, żeby spotkać swojego księcia- w jej głosie nie było ironii.
– do tego się chyba nie nadaję- odpowiedziałem.
– pozwól im zadecydować-
Zapłaciłem, poszedłem. Taras na dachu był wyłożony mahoniowymi deskami, mahoniowe stoliki i krzesła przyciągały głębią starego drewna w blasku przygasających na wietrze oliwnych lamp, ich  trzask i szarpanina wplątane w muzykę bardziej z kontynentu niż z wysp. W kwadracie baru uwijały się dwie zgrabne, zadbane blondynki. Klienci byli lepiej ubrani, weselsi niż na dole. Santa Monica prawie, kobiety nie siliły się już na żadne tubylcze pretensje, akcenty, wyglądały jak europejskie modelki, niektóre podstarzałe, niektóre dzieci prawie,w eleganckich sukienkach, żeglarskich szortach, koszule, jak na safari rozchylone, makijaż nienagannie nęcący.
Wdychałem zapach cygar, pieniędzy i nonszalanckiej pewności siebie.
Miasteczko z tarasu przypominało rozświetloną choinkę położoną wzdłuż wybrzeża z czubkiem wbijającym się w odległą ciemność, gdzieś gdzie widniał cieniem na wyniosłej skarpie mój opustoszały hotel.
Usiadłem z daleka od baru z  drinkiem w dłoni i spoglądałem w kameralność życia. Przestawiałem dekoracje przeszłych wydarzeń, byłem wdzięczny losowi, za szczodrość mimo, że nie przyszła. Dziewczyna z biura podroży, myśli o której nie dawały mi spokoju. Po kolejnej rozmowie wybiegła z biura, machała ręką , kiedy odjeżdżałem. Szkoda, że miała chłopaka: wymarzona kandydatka na tropikalny, wakacyjny seks, miłość może. Uciekła na Hawaje z Seattle tak, jak ja z Chicago. Nie miałem odwagi rzucić wszystkiego i przenieść się do raju. Tłumaczyła mi, jak wygląda jej sztampa, co kocha i czego jej brakuje. Przede wszystkim pieniędzy i odczułem też, że miłości. Oparcia w mężczyźnie.
Nasza pierwsza rozmowa zaczęła się od mojego zainteresowania personalną łodzią podwodną, która była wystawiona przed jej biurem. Nie miała pojęcia, jak działa, wytłumaczyłem jej koncepcje wehikułu, zażartowałem, że gdyby była dwuosobowa moglibyśmy razem udać się na rafy następnego ranka. Zapytała, w którym hotelu się zatrzymałem. Wtedy zacząłem marzyć. Kiedy już wszystko było jasne powiedziała, ze nie możemy spędzić następnego dnia razem, ale że przyjdzie do baru wieczorem. Dała mi jego nazwę.
Nie przyszła.
Ryzyko małego miasteczka. Wszyscy wszystkich znają. W jednej z restauracji dzień wcześniej kelnerka, też dziewczyna z lądu, napisała mi swój numer telefonu i imię na rachunku. Zdarzyło mi się to parę razy w Chicago, nigdy nie dzwoniłem. Teraz też nie.
Nie przyjechałem szukać tu kobiety, ale spokoju od kobiet. Jednak podświadomie chcesz omotania. Brunetka z biura podróży, z kasztanowymi oczami i piegami na nosie, z najszczerszym, słodkim uśmiechem stałaby się największa atrakcją nie tylko tych wakacji, ale pewnie całego roku. Może życia, gdziekolwiek tylko ta nić mogłaby nas poprowadzić. Może dla niej osiadłbym na Hawajach. Rzucił etniczne szaleństwo i pazerny burdel Chicago.
Oparłem się o balustradę deku i spoglądałem na plażę pode mną, znowu wróciły krzyki kłótni. Teraz widziałem ich źródło.
Z samochodu wysiadł chłopak, podszedł do dziewczyny w białej sukience, na obcasach, nieporadnej i skulonej w sobie, ujął ją silnie za ramię i zaczął ciągnąć za sobą, z bocznej ulicy w kierunku głównej, biegnącej  między szpalerem gasnących biznesów. Musiało to być nie pierwszy raz.
Nieomal biegła za nim, potykając się, słychać było jej płacz i błaganie, w pewnym momencie chciała opaść na kolana, ale nie pozwolił jej, złapał ją w obcięcia i tuląc szeptał coś do ucha, przestała płakać, odsunęła się po chwili i zaczęła przytakiwać głową, szlochając. Otarł jej łzy pocałunkami. Poszli razem w kierunku głównej ulicy, po chwili on pozostał z tyłu, ona wyszła na chodnik i zaczęła spacer w tą i z powrotem, patrząc w okna przejeżdżających samochodów. Nie mogli mieć więcej niż po dwadzieścia parę lat. Obydwoje piękni. Młodzi. Para stworzona dla siebie.
Biały samochód zatrzymał się, pochyliła się nad oknem pasażera i rozmawiała z kierowcą. Pokręciła głową. Odjechał. Zaczęła znowu chodzić wzdłuż ulicy, jej towarzysz podszedł, znowu głośno dyskutowali, on wyraźnie zły, ona w rozpaczy.
Obserwowałem to kilka minut, piłem whiskey, żaden samochód się już nie zatrzymał, było blisko północy. Dziewczyna w białej sukience i na obcasach wyglądała prześlicznie, a może jej prze-śliczność wynikała z tego, ze nie chciała tego robić i gdyby nie perswazje i agresja chłopaka, nigdy by jej tam nie było.
Powoli wstałem, zapłaciłem kelnerce i zapytałem, czy ich zna.
– Nie.
– Dlaczego to robią?
– Przyjeżdżają z lądu, za chwilę braknie im pieniędzy, a pracy nie ma. Wyspy nie mają tej ekonomii, co kontynent.
Zszedłem po schodach na ulicę i widziałem ją w oddali, jak błądzi w tą i z powrotem, bez przekonania, bez doświadczenia.
Auto ciągle pachniało perfumami Marian.
To byłaby piękna noc, gdybyśmy byli teraz razem, zawsze żywa w pamięci lawa słów, dotyku, później pewnie orgazmów.
Nie zapalając świateł podjechałem powoli. Jej ramiona zastygły, obróciła się.
Nie wiedziała czy podejść, ale im byłem bliżej, wydawało mi się, na jej twarzy pojawiła się ulga.
– Ile chcesz za całą noc?
– to nie wchodzi w rachubę.
– zapytaj swojego faceta. Czterysta dolarów i zwracam cię o ósmej rano.
– on się nie zgodzi.
– zapytaj go.
– Nie.
– Ja się zapytam.
Zjechałem na pobocze przed nią, wysiadłem i poszedłem prosto na niego, zły, niepotrzebne ceregiele, zostawiając ją przy drodze.
Obserwował nas. Wyglądał na kogoś kto pali za dużo marihuany. Niechlujny, nieogolony, piękny.
– Czterysta dolarów, o ósmej rano ją odwiozę.
Popatrzył mi przenikliwie w oczy udając kogoś groźnego, pewnego siebie. Kurwa męska.
– w którym hotelu jesteś?
Powiedziałem mu.
– pokaż klucz z numerem pokoju.
Wyjąłem z kieszeni. Popatrzył.
– Dwieście teraz i dwieście dasz jej. Przyjadę po nią o ósmej.
Dałem. Liczył, śmierdział potem, miał ją w dupie. Pieniądze były ważniejsze. Narkoman.
Odwróciłem się i wróciłem do niej przy samochodzie.
– wsiadaj.
– co powiedział?
– przyjedzie po ciebie o ósmej rano.
Spojrzała za nim, pokiwał głową.
Wsiadła bez wahania, jakby uciekała, bała się, że on zmieni zdanie.
Zamiast pojechać wzdłuż wybrzeża do hotelu, skręciłem w drogę w kierunku gór.
–  Jak chcesz spać, rozłóż sobie siedzenie i śpij. Piłem kawę. Muszę się przejechać.
***
Światła reflektorów plątały się na zakrętach, chaotycznie przerzucane z jednej ściany roślinności na drugą, ze skał w pustkę przesiek kończących się niebem.
Spała. Sukienka zsunęła się z kolan do łona prawie. Śpiąca twarz zmęczonej, młodej, delikatnie zbudowanej białej kobiety. Zgubionej, bezbronnej.
Dziecka prawie, które zaufało szczeniakowi. Pieniądze mnie nie bolały. Ona mnie bolała. W lusterku widziałem jeszcze, jak jej chłopak poszedł prosto w kierunku baru, z którego wyszedłem. Okrucieństwo, które wystąpiło z brzegów i zalewało jej raj. Kiedy na drodze pojawił się zjazd na punkt widokowy, powoli zahamowałem, żeby jej nie obudzić. Wyłączyłem silnik. Byliśmy sami. Wyjąłem nóż do nurkowania z torby, parę owoców, obrałem, pokroiłem, poukładałem na kartce papieru, na której robiłem notatki do reportażu. Miałem je już nagrane. Nie otwierając oczu zapytała się, gdzie jesteśmy.
– Nie wiem. Dwadzieścia minut od hotelu.
– Odwieziesz mnie do domu?
– Gdzie to jest?
Wymieniła nazwę miasteczka surferów po drugiej stronie wyspy. Od strony tego wściekłego oceanu, który często nie daje spać.
– Nie dam rady.
– To jedźmy do hotelu. Jestem bardzo zmęczona.
– Nie dziwię się. Zjedz ze mną.
Wziąłem połowę “passion fruit”, ona bez ociągania sięgnęła po jabłko.
Popatrzyła na mnie.
– Jedź już- szepnęła.
– Zaraz- Wyjąłem dwieście dolarów z portfela, włożyłem jej do ręki. Schowała do torebki patrząc mi w oczy, czytając moje zamiary. Nie zgadła.
Zjeżdżałem z góry wolniej niż jechałem pod górę. Najpierw położyła mi dłoń na udzie, później na karku. Bawiła moimi włosami, jak bartenderka Norwegiem dwie godziny wcześniej. Zabrnęliśmy w spokój z niedawnego jeszcze mroku. Nabrałem nadziei, że wydostanie się z matni, że stłumi lęk samotności i zostawi szczeniaka.
Kiedy wjechaliśmy z powrotem do miasteczka, było opustoszałe, brzydsze. Energia ludzi czyni cuda, teraz jej nie było.
– gdzie jest twój chłopak?
– Nie wiem.
– Dlaczego z nim jesteś?
– Nie wiem.
– Co wiesz?
Mijaliśmy właśnie galerię sztuki, jej wnętrze wychodzące na ulicę, teatralnie oświetlone, pełne obrazów i rzeźb. Odwróciła się do mnie.
– To się zaczęło od pozowania nago fotografom. Dwa miesiące temu. Podobno moje zdjęcia były wystawione w galerii w San Francisco-
wymieniła nazwę.
-Jak zabrakło nam pieniędzy na czynsz i nie było już pozowania, jeden z nich zapłacił mi za seks. Mój chłopak się dowiedział.
Nie chcę go stracić. To wszystko moja wina.-
Nie skomentowałem. W hotelu wziąłem prysznic samemu, poprosiłem ją, aby założyła mój szlafrok.
Położyła się obok mnie, rozchyliła jego poły. Dziecko. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia jeden lat.
– Śpij.
Nie była zdziwiona.
– Nie chcesz?
– Nie.
Uniosła się na łokciach, uśmiechnęła – to dobrze-
niezgrabnie odsunęła na brzeg łóżka, oplotła w kołdrę, zastygła, jak rzeźba kamiennej kobiety oplecionej ciepłem zwierzęcych skór – bo jestem w drugim miesiącu ciąży-
– twój chłopak wie?
– nie.
– wiesz z kim?
– z nim.
– powiedz mu.
– powiem- zawahała się
-albo nie. Ty mu powiedz. Powiedz, że nie spaliśmy ze sobą, bo jestem w ciąży-
– za co zapłaciłem? zapytałem.
– oddać ci pieniądze?
– Oszalałaś? Oczywiście, że nie. Zapłaciłem, żeby cię nie uderzył.
Zamyśliła się, zaczęła mówić:
– Wiesz…ja jeszcze nie miałem seksu z nikim, innym niż on i fotograf. Każdego z ulicy udało mi się przekonać, żeby nie było penetracji-
Przysunąłem się, zacząłem rozplątywać ją z kokonu materii, przykryłem nasze nagie ciała, odwróciłem ją plecami do siebie i przygarnąłem, tuląc od tyłu
– powiem mu, ale czuję do niego wstręt-
– on nie wie-
Zamilkła. Po chwili wstałem i położyłem się na podłodze przy łóżku przykrywając kocem.
Przed zaśnięciem starłem się sobie przypomnieć, gdzie schowałem portfel. Chyba pod siedzeniem w samochodzie.
Obudziłem się, jak korzystała z łazienki, podeszła do mnie, kleknęła, wsunęła pod koc, przytuliła.
– Możemy wrócić na łózko razem?
– Możemy.
– Dziękuję.
Czekał rano na parkingu. Stałem na balkonie. Patrzyłem na nich, jak na gaikos. Bez emocji. Jedno z nich oswoiłem.
On wyciągnął rękę po torebkę. Szukał pieniędzy. Kłócili się, jak w nocy. Wróciłem do pokoju. Obiecała, ze powie mu sama.
Na stole ciągle taca z bałaganem po śniadaniu. Na krześle portfel. Zapomniała wziąć. Uprała swoją sukienkę i bieliznę.
Po pół godzinie pukanie do drzwi. On.
Nie wszedł. Patrzył mi w oczy.
– Przyszedłem po portfel.
– Wiem. Poczekaj.
Wróciłem do drzwi. Podałem przez próg.
– wiesz, że musisz jej wybaczyć?
– wiem.
– Między nami nic nie było. Ona potrzebuje ciebie. I wasze dziecko też.
-Wiem.
Chciał zejść schodami, zatrzymałem go. Ściągnąłem windę, zjechaliśmy razem nie patrząc na siebie.
– Powodzenia- podałem mu rękę i miałem wrażenie, że on rozumie, że próbuję go odbudować słowem, jak ją, w nocy.
Wyszedł głównym wejściem, portier otworzył mu drzwi. Ukłonił się.
Zamiast na nurkowanie poszedłem spać. Świat nie ma końca.

XVI

(coming: Jola i Iwona)

LAST CHAPTER

Zrozumienie jest w oczach. Zrozumienie poprzez ulotne spojrzenie w oczy jest czasami tak gwałtowne, że można jest nazwać mgnieniem zrozumienia . Kiedy następuje, to znaczy, że spotkały się dusze, które chcą się sobie przyjrzeć, reszta zależy od ludzi, czy mają respekt do swoich dusz, czy będą gnać za złotym cielcem, zegarem, kolejnym mirażem pomijając tęsknotę dusz za poznaniem. To było wtedy, kiedy myślałem, że aktorka, którą widziałem w jednej ze sztuk uratuje mnie, nauczy chęci do życia. Byłem pod wrażeniem jej urody, gry, grała fenomenalnie pewną siebie, zepsutą wariatkę z damską torebką, którą wymachiwała ze złości, tupała w podłogę, zawsze stawiała na swoim. Najseksowniejsza diablica, jaką widziałem kiedykolwiek na scenie. Jej wzrok czasami zawieszał się na mnie i tkwił, niewidzący, zamrożony.
Na drugim przedstawieniu usiadłem w pierwszy rzędzie. Ocierała się o mnie, kiedy ja, starałem się czytać jej każde słowo, mimikę, gesty, prowokując ją, ale tą prawdziwą, Po trzecim przedstawieniu dyrektor teatru przedstawił nas sobie w kuluarach. Była mile zaskoczona, że ktoś chce ją poznać: ruda, histerycznie wesoła, naturalnie przyjazna i rzeczywiście pamiętała mnie, kojarzyła twarz, ale kiedy ująłem jej dłoń i rozmawialiśmy patrząc sobie w oczy, zrozumiałem, że pragnę nie jej, ale osoby, którą grała.
Nie była nią. Umiała tylko nią się stawać. Wszystko padło w ułamku sekundy, sprowadzone na ziemię potłukło, jednak umiejętność bycia kimś tak odmiennym od siebie, wzbudzała podziw dla jej kunsztu, mimo młodego wieku:
– Chcę, abyś grała w sztuce, którą teraz piszę.
– Naprawdę? O czym?
– O miłości. Sztampa bycia razem we wnętrzu zjawiska zwanego czasem. Na jego przestrzeni. Będziesz fenomenalna w niej.
– Dziękuję. Miło. Znajdziesz mnie?
– Znajdę. Obiecuję.
Wykorzystałem innych ludzi, którzy czekali na rozmowę z nią, aby rozpłynąć się. Nie szukałem tam aktorki do sztuki. Znalazłem, ale naprawdę szukałem muzy. Szukałem kobiety, dla której zapomnę o nieznośnych bzdurach codzienności, gimnastyce małpy i oddam się pisaniu, pod wrażeniem jej duszy, urody, częstotliwości.
Szukałem nieznośnego, codziennego wkręta do mózgu z platonicznie kochanej kobiety. Ona nią nie była. Pomyliłem się. Stała się moim objawieniem na dwa tygodnie, trzy przedstawienia i czar nagle prysł po rozmowie, dotyku dłoni.
Zmysły pozostały w stanie ogłuszenia, czekając na cud nagłej ekstazy zachłyśnięcia drugim człowiekiem.
Wkrótce nadeszły śnieg i samotność Wigilii. Zimne noce. Drzewa rozpostarte konarami z bezlistnej nędzy i rozpaczy w szare niebo kolejnego brzasku. Paliłem drewnem w kominku, czytałem bzdurne książki, razem z samotnością czekaliśmy do wiosny. Powoli trawa zaczęła mieć kolor życia, niebo nieba, psy zaczęły biegać po parku bez smyczy na grzbietach. Chciałem być psem. Wyć z radości widząc kwiaty w sobie i w ludziach naokoło. Oddychać powietrzem z nieuzasadnionego szczęścia, oderwać się od wszystkiego czym byłem i znaleźć na ulicy nowe, porzucone życie. Założyć je na siebie, jak kurtkę z kieszeniami pełnymi nowych ludzi i możliwości. Zacząłem chodzić do kawiarni niedaleko teatru, po drugiej stronie bulwaru, godzinami przesiadywać w pajęczynie ciepła i spokoju kilku włoskich jeszcze ulic, czytając scenariusze filmowe i robiąc portal internetowy ze wspólnikiem w Polsce, przez telefon i przez sieć.
Wracałem do spokoju i opanowania, może nie siebie, ale swoich uczuć. Świadomość nie musiała niczego przede mną ukrywać, ciało niczym przejmować. Żyłem i żyć uczyłem się bez pieniędzy i przyjaciół wiedząc, ze tylko w ten sposób znajdę równowagę, aby kochać. Straciłem wszystko co miałem, oprócz ciekawości następnego dnia w sytuacji żywcem z piekła: biedy i odrzucenia, przy ciągle zdrowych zmysłach i zdrowiejących z minuty na minutę instynktach. Świat nie kończył się na mnie, obolały, zaczynał się .

***
Usiadłem na zewnątrz. Na deku. Nogi w butach założyłem na balustradę i patrzyłem pod słońce na stoki. Wszędzie biało, wszędzie mieniące sie w puchu ziarna światła. Świeży śnieg rozwiewał wątpliwości. Puder idealny na deskę. Mrówki ludzi kwitnące jaskrawymi kolorami w kryształowym blasku poranka, spływały jedna za druga w dolinę. Apartament wrzał. Nasi kotłowali się ze sprzętem, przez szklane drzwi dochodziło tupanie butów narciarskich i ponaglanie. Mike, jak zwykle wyszedł pierwszy, uśmiechnięty, nachylił nade mną, święty Mikołaj nad dzieckiem:
-specjalne zaproszenie? zapytał.
– spotkamy się na gorze – odpowiedziałem- Poczekam na Ryszarda, jeszcze jest pod prysznicem-
– OK. Deskarze to nie nasza liga-
Poklepał jeden z moich butów i zszedł po schodkach na stok, powoli zjeżdżając w kierunku stacji kolejki na gore. Za nim poszli inni poklepując mnie i ponaglając.  Trzech multimilionerów, jeden miliarder. Mieszkanie było w wymarzonym miejscu, sto metrów ponad początkiem wyciągu. Wstałem i wróciłem na sofę w środku. Ryszard wszedł ubrany , ale wyraźnie się nie spieszył. Położył lekarstwa na stole i zaciskał i rozprostowywał palce dłoni.
-Musze dojść do siebie po wczorajszej kolacji.
– Ciśnienie? zapytałem
– Wszystko. Za dużo wina, za dużo jedzenia.
– Chcesz kawy? zapytałem.
– Tak. Czarnej.
Wstałem i zacząłem robić dla nas śniadanie.
Ser, chleb, łosoś, zielska na to.
– Co się stało z Martą?
– Wróciła do Polski.
W jego sypialni ciągle wisiał namalowany przez nią obraz. Uwielbiał ją.
– Powiedz mi jedną rzecz Robert.
– jaką?
Kładąc talerz i kubki na stole, usiadłem na przeciwko.
– Skąd zawsze bierzesz takie piękne dziewczyny?
– Nie wiem. Przekleństwo. Znajdują mnie, wiec biorę.
– Co z tą było nie tak?
– Za młoda. Nie miałem sumienia marnować jej życia.
– Znałem cztery i nie wiem, która była piękniejsza. Ile miałeś dziewczyn?
– za dużo. Naprawdę… za dużo.
– A teraz?
– Teraz dochodzę do siebie. Jestem sam. Spadłem.
Wiedział, ze popełniłem błędy, straciłem majątek, byłem w szpitalu, ale nie, że ledwo przeżyłem i to nie raz.
Sześć razy.
– Masz jakąś koleżankę dla mnie?
Popatrzyłem na niego z troską, nie zaskoczony tylko zmartwiony. Sześćdziesiąt parę lat. Multimilioner, zadbany, wysportowany, ale już dobiegający końca energii normalnego życia. Najgorsze, ze nie miał na myśli sześćdziesiątki, nawet czterdziestki. Późna trzydziestka to była jego górna granica. Aby nie utknac we ciszy zastanowienia spokojnie odpowiedziałem, bez wahania:
– Zapytam po powrocie. Znam parę ciekawych dziewczyn, które czekają na księcia z bajki-
Kłamałem. Nie zamierzałem nikogo uszczęśliwiać na siłę.
-Smakowało ci?
Pokiwał głową, wstał, zaczął zbierać talerze i kubki ze stołu, zamyślony, nienaturalnie ciężki, jak na kogoś, kto miał figurę nastolatka i zawsze zaczynał dzień w Chicago od przebiegnięcia sześciu mil.
– Gdzie jest twój partner?
Miałem na myśli John’a. Zniknął wczoraj przed kolacją, myślałem, ze może źle się czuje, byłem najmłodszy z całego towarzystwa i jedynym deskarzem. Może ponaciągał się na nartach, przeziębił. Większość z nich była starsza ode mnie w okolicach dwudziestu lat.
Ryszard usiadł po drugiej stronie pokoju w głębokim fotelu, rozcierał i masował dłońmi nadgarstki, spoglądał raz na mnie, raz za okno na stok, wyraźnie nie spieszył się, westchnął, mówił zamyślony:
– Wieczorem pojechał na lotnisko. Umarła matka jego kuzyna i samolot zbiera rodzinę po Ameryce na pogrzeb.
– Kim jest jego kuzyn?
– Właścicielem Victoria Secret. Opowiadał ci te historię?
– Coś obiło mi się o uszy tu i ówdzie, ale nie wiem dokładnie.
– Jak jego kuzyn kupował Victoria Secret przyjechał do Chicago pożyczyć od Johna dwieście tysięcy i zaproponował mu wspólnictwo.
Ten odmówił. Teraz jego kuzyn ma biliony i zbiera rodzinę prywatnym Boeingiem po całych stanach, a ja z Johnem męczymy budynki w Chicago-
Wyprostował nogi, odchylił się do tylu, jakby medytował. Z zamkniętymi oczyma, nieruchomy rzucił z lekkim uśmiechem:
– Ta dziewczyna, którą chciałbym poznać, jak masz kogoś oczywiście, nie musi wyglądać, jak modelka z Victoria Secret.
– A co musi?
– Nic nie musi. Byłoby fenomenalnie, gdyby lubiła się  śmiać i podróżować. Wiesz, że będzie w raju.-
– A może wyglądać, jak z Victoria Secret, jak innej nie znajdę?-
– Z twoim szczęściem to możliwe. Nie powiem nie. Wspomnij tylko ile mam lat.
….

– Proszę , obudź się. Nie musisz wstawać–
Otworzyłem oczy. Była piękna, młodziutka. Nie zapaliła światła, wpadało przez uchylone drzwi z korytarza. Pretensjonalna smuga, a w niej twarz egzotycznej, azjatyckiej bogini-dziecka.
– Czy ja śnię?
– Nie.
– Czemu widzę anioła?
Zaśmiała się, uradowana.
– chcesz to cie uszczypnę- znowu śmiech. Daj rękę, muszę dać ci lekarstwa przez IV-
– Która godzina?
– Druga w nocy.
– Wszystkie anioły przychodzą o drugiej w nocy?
– Tak.
– Skąd jesteś?
– Z Nepalu-
– Moja księżniczka z Nepalu-
– Jeszcze nie twoja-
– OK. Anioł z Nepalu-
Zniżyła głowę, jak  czarująca  przez moment wiedźma w szkolnym przedstawieniu, groźnie zmrużyła oczy , maskując dziecinne rozbawienie.
-Mój ?- zapytałem.
Znowu śmiech. Nie zaprzeczyła. Jej delikatne dłonie sprawnie przestawiały podłączenia rurek, strzykawka, ciepło najpierw w skroniach, morfina w żyłach, tlen. Wydech. Piękna chwila tylko. Piękny sen.
Drugiego dnia przyjechał znajomy z synem. Znajomy był Polakiem, syn już Amerykaninem. Amerykanin bał się krwi. Polak cieszył się moim upadkiem. Chciał go zobaczyć na własne oczy.
Przywiózł mi ładowarkę do telefonu. Odetchnąłem kiedy poszli.
W nocy nastąpił atak silnego bólu. Wyrwał mnie z istnienia. Spełzłem z łózka i najpierw skulony leżałem na podłodze, w końcu podniosłem się  i oparty o parapet okna starałem się oddechem uspokoić wnętrze, które zapadało się gdzieś poza mnie, ciągnąc mnie boleśnie w nieprzytomność. Weszła pielęgniarka. Ogromna, dojrzała kobieta z Afryki. Na widok mojej  pozy stanęła, jak wryta, przestraszona.
– Zawołać lekarza?
– Nie.
– Przecież cierpisz.
– Nie.
– Zawołam lekarza.
Zacząłem wpadać w dreszcze.
-Proszę cię, nie rób tego. Zaraz mi przejdzie – wyszeptałem.
Nie mogła patrzeć, jak oddycham, wiję się na tle okna, jakbym rodził koniec swojego świata. Byłem przyzwyczajony do bólu, ten jednak ogłuszał, rzucał na kolana, wykręcał całe ciało. Przy kolejnym spaźmie, pielęgniarka wpadła w panikę, chciała wybiec –
Nie mogłem na to pozwolić.
– Poczekaj, zostań jeszcze chwilę – krzyknąłem wyczerpany. Nie miałem siły walczyć z ciałem i z nią naraz. Nie chciałem lekarza,  napięcia ratowania życia. Ponad to życie, chciałem spokój.
Została i zaczęła płakać, przestraszona, posłuszna. Zrobiło mi się jej żal.
– Co ty? Płaczesz? Przestań. Zaraz mi przejdzie.-
Nie potrafiłem puścić brzegu okna i podejść do niej, przygarnąć.
Wiedziałem tylko, że miłosierdzie jest możliwe. Nadeszło. Ciało wróciło do mnie, jak posłuszny pies, pokorne i własne. Ból zanikł tak gwałtownie, jak przyszedł. Doszliśmy do łóżka razem, położyła mnie, pobrała krew, wyszła, wykończona epizodem, nie mniej niż ja.
Piąty dzień. Chyba wyjdę. Słońce wpadało przez okno zapowiadając odrodzenie ziemi, niebywałe, ciepłe, nawet jak na wiosnę. Najpierw przyszła hinduska. Nie wiedziała, jak zacząć, usiadła na krześle i patrzyła na mnie. Wewnątrz drwiłem z tych skrępowanych lekarzy, którzy wychodzą z założenia, ze wszyscy pacjenci boją się złych wiadomości i śmierci. Drwiłem ze śmierci, jak z lekarzy. Już raz umarłem.
Wtedy umarło wszystko: związek, majątek, marzenia, oprócz jednego celu przed śmiercią. Hinduska wydeklamowała co miała wydeklamować: o sześciu miesiącach do dwóch lat, o przerzutach na wątrobę, zapytała czy mam rodzinę. Poszła. Wspomniała, że zostanę impotentem. Oczywiście od lekarstw.
Chora galeria ironicznego końca. Była w niej jeszcze piękna blondynka, usiadła na brzegu łózka. Rozmawialiśmy o jej ciele, o kulturystce, którą uprawiała, o sile, o tym, że jest pół  Polką, pół Niemką, o świętach wielkanocnych, pierogach i pogodzie, powoli przygotowywała mnie do opuszczenia szpitala.
– Wstaniesz sam?
Zanim odpowiedziałem, dorzuciła:
– przytulę cię, oprzyj się o mnie-
Niebieski fartuch pasował do koloru jej włosów, błękitnych oczu, różowych ust.
Staliśmy wsparci o siebie, kiedy zapinałem zegarek, koszulę. Rzeczywiscie przytuliła mnie. Mocno.
– Przepraszam. Byłem za słaby, żeby wziąć prysznic – wyszeptałem.
– Wiem. Nie szkodzi. Jesteś bohaterem tutaj. Nikt nie wierzył, że przyjechałeś samochodem do szpitala samemu, w tym stanie-
Czułem każdy jej mięsień na ciele, cudownie zgrabna, drobne piersi, nie puszczała mnie. Mieliśmy chemię,  jaką tylko może mieć pacjent z pielęgniarką na brzegu niezagojonego dramatu. Przy windzie było to samo, przytulenie i łzy w oczach. Nie rozumiałem tych ludzi. Pielęgniarek. Lekarzy. Ich chorób. Szpitali. Zrozumiałem tylko, ze będę żył w coraz większym bólu. Ból rozumiałem już od lat, każdy, jaki jest w arsenale życia. Nawet rozstanie z nią, nieznajomą, było zerwaniem kolejnego plastra z  resztek poprzedniej, chorej rzeczywistości, która odchodziła w przeszłość. Samochód na parkingu szpitala był oblepiony mandatami. Prezent od miasta na kilkaset dolarów w ramach nowego początku. Wsiadłem, jak na konia, jednym, gwałtownym rzutem ciała do kabiny i nie odwracając się za siebie, odjechałem przez szkliste smugi świateł latarni po krawędzi najbardziej zdesperowanej i czarnej dzielnicy miasta.
Mieszkanie miało zapach o wiele dłuższej nieobecności. Wszedłem i pozostałem w nim przez tydzień, śpiąc i budząc się , wijąc i bełkocząc, przypominając sobie, ze jestem przecież zakochany. Trzymanie się przy życiu jest okropnym przyzwyczajeniem, herezja, która powinna być karana wszystkim, tylko nie powrotem.

— — —
Wpadłem do kawiarni w ostatnim momencie przed zerwaniem chmury, mokry,
z łomotem niezgrabnej przybłędy, potykając się o próg. Zdjąłem kaptur, wyjąłem zeszyt z notatkami spod kurtki, laptop, telefon. Szukałem pieniędzy po kieszeniach. Burza nabierała mocy, deszcz strugami pełzał po budynkach na przeciwko, po drugiej stronie ulicy, ludzie chowali się w drzwiach małych biznesów, wchodzili do galerii i sklepików.
Przywitały mnie pustki, ale o ogrodzie nie było mowy, nie miał zadaszenia. Położyłem bałagan z rąk na kanapie przy ścianie, szykowałem się, aby usiąść, kiedy poczułem ciężar spojrzenia na sobie. Rzuciłem torbę, podniosłem wzrok, zaniepokojony, ku mojemu zdumieniu, w najcudowniejszą twarz, jaką widziałem od lat. Bliską ponad każdą nieznajomość. Magicznie bliską i wymienialną na milion najdelikatniejszych, najsłodszych emocji, które w sobie chowałem na taką okoliczność: spotkania z marzeniem.
“Zrozumienie poprzez ulotne spojrzenie w oczy jest czasami tak gwałtowne, że można jest nazwać mgnieniem zrozumienia . Kiedy następuje, to znaczy, że spotkały się dusze, które chcą się sobie przyjrzeć, reszta zależy do ludzi, czy mają respekt do swoich dusz”. Stała za ladą, miedzy gablotą z ciastkami i ekspresem do kawy, patrzyła na mnie zdziwiona, wydawało się, oczekująca. Jakby moja obecność w tym miejscu była odpowiedzią na jakiejś jej ukryte pytanie, prośbę. Tak to odebrałem. Zanurzyłem się w tej duszy, zachłysnąłem, bo stała bezbronna, gotowa, jakby od zawsze, na moją duszę. Ocean ukojenia.
Piękna, szczupła, o smukłej, delikatnej twarzy blondynka, patrzyła mi prosto w oczy, obserwowała, bez zniecierpliwienia czekając, spokojnie, aż podejdę, wybiorę kawę, ciastko, uśmiech dla niej i uśmiech w środku dla siebie, byliśmy sami. Zupełnie. Zawieszeni.
Żadnego hałasu, zakłócenia, odpłynęliśmy w jedność.
– Pada – szepnęła.
– Tak. Leje – odpowiedziałem.
Odurzony jej urodą, nie umiałem się powstrzymać. Zahamowania przestały istnieć.
– Jak masz na imię?
– Ashley.
– Nigdy cię tu nie widziałem.
– To mój pierwszy tydzień.
– No tak. Wypiękniało to miejsce, od kiedy tu ostatnio byłem.
Śmiech, cudowny śmiech. Śmiech bogini szczęścia i radości dziecka po udanej psocie.
– Ty nie jesteś z Chicago. W Chicago nikt się tak nie śmieje-
– Jak?
– Tak szczerze.
– Washington state. Wiesz gdzie to jest?
– Tak. Jesteś z lasu.
… śmiech znowu. Melodia jej głosu, niesamowita, jakbym czekał na nią wieki.
– Musisz mi powiedzieć, jakiego jesteś pochodzenia, wiesz?
– Czemu?
– Zapytaj rodziców.
– co pijesz?
– Earl Gray. Duży… zapytasz?
– Dlaczego?
– Bo muszę wiedzieć.
– Bo…
– Bo to nie jest normalne, ze tak się śmiejesz i ze jesteś taka piękna.
-Trzymaj kubek, chcesz cukier?
– Tak.
– To sobie weź. Jest za tobą. Jak masz na imię?
Roztargniony wróciłem do rzeczy na kanapie.
– Przepraszam, Robert-
Ciągle mnie obserwując, udając powierzchowność przestawiła puszki z herbatą na półce, zapytała:
– jak myślisz, jakiego pochodzenia jestem?
– nie wiem, ale jakiegoś, które też jest we mnie.
Usiadła na stołku, oparła łokciami o ladę, patrzyła we mnie przenikliwie, z uśmiechem i ciekawością kogoś gwałtownie zadrażnionego i niezaspokojonego jeszcze.
Wszedł następny klient. Zamówił, zagadał, pokręcił w miejscu, jakby był z innej bajki. Amerykański ugrzeczniony cicholudek z komiksu o przyczesanych językiem. Zgubił się, zbity z tropu wyszedł. Spojrzała na mnie ponownie.
– Zapytam.
Powiedziała to bardzo cicho więc udałem, że nie słyszę, zatopiłem w notatkach. Nie chciałem wiele. Dokładnie tyle, ile dostałem: jej radosnych oczu i zainteresowania przez krótki, nieistotny moment, z którego zrobię okład na mózg przez cały ten czas, kiedy, wiedziałem to od razu, moje myśli będą za nią wyły. Jej ujrzenie było wstrząsem dla każdej komórki w moim ciele. Każdej, która chciała jeszcze żyć.

***
Wiadomość na telefonie, drżący dźwięk , gdzieś między podłogą, a poduszką. Zimno. Ręka niechętnie wypełza ze śpiwora. Macam brzegi ciemności, dostrzegam wreszcie błękitną poświatę. Ekran ożył.
Spojrzałem na godzinę. Trzecia rano. Ikona jej twarzy. Westchnienie: Bóstwo mnie woła. Za oknem nagie konary zatopione w świetle pochylonych latarni , zmieszany ze śniegiem mrok, zbliżające się wycie ambulansu i radiowozu, przemieszana dyskoteka, jakby zawodzący sygnał jednego pojazdu nie wystarczał. Rytuał najbardziej czarnego miasta w Ameryce. Zimna noc środkowego-zachodu i utopionego w nim miasta. Wiozą postrzelonego w gettcie, po drugiej stronie parku, do medycznej rzeźni za rogiem. Strzelają się w środku nocy. Zwierzęta. Budzą zwierzę we mnie.
– Nie zasnę już- pomyślałem.
Każdy w dzielnicy musi oszaleć. Kot obudzony wyciem podchodzi pod moja dłoń głaskając samego siebie, dotyka mokrym nosem moich palców, ociera wilgotną krawędzią ust o nadgarstek.
Spojrzałem na jej twarz na ekranie. Święty obrazek ust i oczu. Modlitwa o miłosierdzie.
– czy na pewno ją teraz chcę? kiedy leżę na polowym łóżku, wciśnięty w dwa śpiwory,w nieogrzewanym syfie apartamentu, za który od dwóch miesięcy już nie płacę, apartamentu, w którym tylko choruje albo chory zasypiam?
Podnoszę się na łokciach. Czeka. Przecieram oczy, pije łyk lodowatej kawy, z kubka stojącego na książce o parapsychologii, której nie potrafię czytać bez bolesnych przerw, zamyśleń, przez co ciągle leży koło łóżka, niedokończona, rozdrapana tylko.
Ona pisze znowu.
-Śpisz?-
– nie-
– Jesteś zły na mnie?-
– Jeszcze nie wiem-
Zawsze rozmawiałem z nią jedynie w kawiarniach. Kończyłem swoja pierwsza sztukę . Była moim oddechem życia, powiewem wielkiego świata, wyzwoleniem od myśli o przemijaniu, degeneracji ludzkiego istnienia, którego doświadczałem na sobie.
Jej twarz wróciła na rozrzażonym ekranie, w niebieskiej poświacie najpiękniejszego portretu młodej kobiety, lekko uśmiechniętej, pogodnej, spowitej wszystkimi odcieniami pożądania, które do niej czułem od pierwszego spojrzenia na jej zdjęcie.
Czekam. Ona pisze. Wymazuje, albo waha się, zaczyna znowu, wysyła.
Czytam.
– Jak się czujesz?
– Swietnie- odpowiadam – A ty?
– Też, tylko trochę samotna.
– Tak długo piszemy do siebie i nic z tego nie wynika, a mógłbym być teraz koło ciebie.
– Przecież chciałam, żebyś przyjechał na Karaiby, albo do Nowego Jorku.
– Przepraszam, wtedy nie mogłem.
– Przyjedż teraz.
Nie miałem odwagi przyznać się, że nie stać mnie na benzynę.

to be continued

– W