Confusion

There are people who were born to acquire great wealth and there are people who were born to become great and then there are all the little others who confuse the wealthy ones for the great ones.

Life after life

God once told me
life was a spiritual experience
then carelessly
made me hungry for women
power
fame

easy street was the only imaginable way
the only justification for little boy
and fully grown man of this artificial Earth
where sooner than later senses overload
made wheel of fortune spin out of control
and future
one after another
collapsed into procession of helpless memories

chaos seems
the only order inside the corrupt machine of fate
I am facing it
with that shameless smile as I over and over
am born to sentence of life after life
death after death
usual endings
new beginnings
all to a lonely rhythm of time that drags me down
under delicate surface of sanity
God
never enough of it to free the light
I was supposed to become by nature
but thank you
so sweet is the feeling at the base of the spine
being born again
living dead again
hurts every thought and its consequence

time to go
a man
into a nightmare

and fall through the ages
stone thrown at the ocean
I sink into another predictable depth
no gravity
just density of pain

 

what a day

life
most of it
happens a day too late
when you look back
the grass starts burning under your feet
smoldering trees and everything you breathe
the moment you are born to flittering shadows of things
to
till death do us part prison of air
what a day
what a day
what a flame that is

chasing the trance of eternal light
while choking on blood

 

Wnętrza Kamienia / Interiors of Stone

Patrzenie w twarz świni.
W twarzy świni zobaczysz tylko to co jest w tobie. Dlatego jest jeden ryj i jedna świnia.  Ta sama. Odbicie ciebie.
Nie zrozumcie mnie żle. Świnia może być piękna i pocieszna także świnia może być parszywa i wstrętna. Może być jowialna, przyjazna, jadalna, może być  mordercą świń  i świniożercą . Świnia może być wszystkim co z niej zrobiło twoje postrzeganie siebie. Generalnie, każda świnia to pułapka, bo nie znasz siebie, a jak wreszcie siebie poznasz to jest za późno na ludzką korekte.

 

Święty Pies/Wojaczek series

dzisiaj oglądałem telewizję
i tak jak chcieli
zostałem zboczony
święty pies rekomenduje wąchanie jaj
drzewa do dupy
suki i pchły
nawiasem mówiąc
niebiała pani od pokazywania zębów
zrobiła sie na blond
szybko sprzedała nowy świat i wojnę
w nagrodę
poszła poza odbiornik lizać kebaby
z czerwonego importu
lekko zlany
wyszedłem z domu
tylko mózg zostawiłem na przechowanie
do następnej odsłony
kuzynów kolorowych

***
(Big Dog/Wojaczek Series)

I was watching television all day
and as they planned
I got perverted
Big Dog recommends ball sniffing
bitches and fleas
holy trees to piss on
by the way
African anchor with snow white crowns
bleached her hair
looks Scandinavian of Congolese descent now
quicky sold the new world and its wars
relaxed and satisfied
left the idiot box
to have sex with fresh boat imports
washed
I thought I went outside
brains still in the closet
conveniently packed up for a day
till the next drama-trauma fix
from our sponsored detention

Wrażenia odniesione w wieczność/Sensations taken for a ride with eternity

If it is out of control it must be the truth.

***
Special thanks to Anna Krzeszowiec and Phil Soto.

***

I
Twarz trenera zmieniła się w nieludzką mordę. Wychodził z siebie w dzikie zwierzę, rozlewał po ścianach i suficie, demon zła, harczał. Naokoło maty  kilku rozsierdzonych, jak on, mężczyzn z rywalizujących klubów zapaśniczych zaklinalo walkę wykrzykując krótkie komendy  i wskazówki. Nogi sędziego: te kościste, chude szkielety, w czarnych adidasach skakały mi przed oczami jak kruki gwałtownie zerwane w ciemniejącym tunelu rzeczywistości. Zaczynało mi brakować tlenu we krwi, żeby w parterze  go docisnąć w i spektakularnie wygrać. On miał inne plany . Kolejny raz był  na łopatkach i kolejny raz robił mostek i stawał się drętwym klocem, a przecież przez całą walkę był kłodą, którą genialnie obchodziłem, podnosiłem od tyłu i rzucałem o podłogę . Wygrywałem na punkty zwinnością i determinacją mimo, że był mocniej zbudowany, betonowa klatka schodowa, po której nie masz już siły wejść na ostatnie piętro więc wleczesz się ślepo, jak pijany, bijesz głową o sklepienie, bo on, kiedy w  mostku, stawał się nietykalną konstrukcją ze stali. Wiedziałem, że jak przegram – czeka mnie rytuał bicia pasem ze świńskiej skóry. Po udach, plecach, czasami pas zawijał się na szyi i uderzał w twarz. Widziałem to już parę razy w klubie. Nie wolno było unikać uderzeń, odzywać się. Pręgi bolały przez tydzień, dwa.
W parterze była rzeźnia. Znowu wyczołgał się za matę, ciężko, z zaciekłą determinacją, wstał i znowu większe, pancerne zwierzę napiera na mnie. Klaskanie po łapach, podbicie ręki, obchodzę, nie zdążyłem z głową. Nauczył się mnie, nie puścił. Powalił, jak ciężarną krowę, dobił inercją na kilkanaście sekund przed końcem walki. Rażony siłą, w kleszczach,  padłem niezdolny już do długiego oporu na granicy ludzkiej wytrzymałości.
Przegrałem z  gliniarzem na szkoleniu.  Klasykiem wpuszczonym w styl wolny.
Roman zaszedł dalej, ale nie w medale. Wracaliśmy do domu na nasze blokowisko tym samym autobusem w zupełnym milczeniu, zbyt zmęczeni na rozmowy, ciemność, pustki, torby przewieszone przez skatowane szyje, zima i mróz, kaptury na łbach.
– Gdzie idziesz na Sylwestra?
– Nie wiem- odpowiedziałem patrząc przez okno, uciekając spojrzeniem w wymarłe miasto.
Zdjął kaptur, zaczął grzebać w torbie. Wyjął zdjęcie, podstawił pod twarz.
– Fajne? zapytał.
– Fajne.
Założył kaptur.
-Będą u mnie. Zapraszam, chcesz to przyjdź.
Na zdjęciu były dwie dziewczyny. Nie przyjrzałem się.
– Przyjdę – rzuciłem.
Miasto milczało, uśpione mrozem, wysiadłem w jego matowe powietrze. Fala zimna i wilgoci wtargnęła w płuca i świat gwałtownie wrócił na swoje miejsce. Kręta droga do następnej klatki . Winda. Mieszkanie. Spłoszona matka.
-Cały?
-Cały.
Odgrzała obiad.
Następnego dnia obyło się bez bicia. W pierwszej walce poza klubem omal nie wygrałem ze zwycięzcż zawodów w mojej wadze. Trener machnął ręką, żebym wyszedł. Byłem na mistrzostwach miasta nielegalnie,  po miesiącu treningów. Zawodników można było wystawiać po minimum sześciu. Poprzestawiali daty, żebym otarł się o najlepszych w strefie. Trener widział talent i omal nie narobiłem bałaganu sobie i jemu. Dużo ryzykował, nie miałem jeszcze budowy ciała, siły, aby łamać najlepszych. W klubie była jatka.
Bicie i skowyt bitych. Przekleństwa.
Wyszedłem. Romana nie było. Zadzwonił dopiero po tygodniu. Okazało się, że miał kontuzję biodra.
– Sylwester o kulach, co?
– nie bój się o mnie. Bój się o siebie. Zobaczysz.
Powiedział mi o której przyjść, z czym, kto będzie.
Nikogo nie znałem. Z Romanem należeliśmy do tego samego szczepu harcerskiego, zjeździliśmy razem Polskę w tych samych mundurach, z tymi samymi ludźmi, ale tylko ja z tego towarzystwa byłem zaproszony na Sylwestra. Dziwne. Miał jakiś inny świat, którego nie znałem. To on zaciągnął mnie na zapasy, bardzo często sparowaliśmy ze sobą, mimo że był w niższej wadze. Szybki i bezlitosny. Jego ojciec był znanym judoką i prowadzili godzinny program telewizyjny raz w tygodniu związany ze sportem. Trenował już rok, ale szybko zacząłem z nim regularnie wygrywać.
– Będą te dziewczyny ze zdjęcia?
– Tak.
– Ile mają lat?
– Tyle co my, szesnaście.
– wyglądają starzej.
– Bo są. Opowiem ci później, zresztą poznasz je.

– Odsuń się.
Odepchnęła mnie od siebie poirytowana. Byliśmy w pokoju sami. Tenisista zamknął się z rudą w łazience obok, słychać było stęki, dochodziła do orgazmu. Podobała mi się, rude kobiety fascynowały mnie od dziecka, ale to Agata w pewnym momencie oddzieliła się od tej drugiej ze zdjęcia, piegowatej brunetki i przykleiła do mnie.  Tak zostało. Prywatka grzmiała w dużym pokoju, ona pociągnęła mnie za sobą do sypialni, legła na łóżku i jak psa przygarnęła moje sztywne, niepewne bliskości ciało. Czekała chwilę, nic nie mówiąc, aż po paru minutach, im głośniejsze stęki dochodziły z łazienki, straciła cierpliwość, uniosła lekko na łokciach i w sufit, jak rozkapryszone dziecko, zaczęła wołać:
– Dorota, Dorota !!!
W drzwiach pojawiła się  brunetka ze zdjęcia, lekko pijana, nie zdziwiona i nie skrępowana, drwiąca,  też piękna, też wysmukla, w czarnym golfie i obcisłej, skórzanej sukience, w czarnych pończochach i kozakach na wysokich obcasach, położyła po drugiej stronie Agaty:
– co się dzieje?
– to dzieciak jeszcze.
Brunetka popatrzyła na mni z lekceważeniem, odgarnęła kosmyk włosów z oczu, ujęła Agatę za szyję i zaczęły się całować namiętnie, głęboko, jakby chciały wyssać sobie języki , bez ceregieli.
Za każdym razem kiedy Dorota odchylała głowę do góry, na tle okna widziałem cieniutkie nitki śliny między ich ustami. Dla Agaty przestałem istnieć, zupełnie niepotrzebny. Ich gra powoli przerodziła się   w pijaną pasję, ręce wędrowały na piersi, krocze, wracały na szyję, przygarniały . Zapamiętanie dwóch młodych kobiet, którego spodziewałbym się tylko po kobiecie i mężczyźnie. Były marzeniem, wyrafinowane, bezczelnie beztroskie, młode suki.

– Co robisz?
– Z kim rozmawiam?
–  z Agatą. Pamiętasz? … z Sylwestra?
– Nie musiałem udawać radości.- Hey, co słychać? –
– Nic. Co u ciebie?-
– Większe nic. Zaraz wychodzę z domu-
– Gdzie?
– Na kurs tańca.
– Masz partnerkę?
Zaskoczyła mnie  pytaniem. – Dobierają nas co zajęcia-.
– Chcesz mnie?
Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Było późno, lekcje kończyły się o północy.
– Jak tam przyjedziesz?
– Wezmę taksówkę.
Dałem jej adres. Mieszkała dużo bliżej, nie musiała się spieszyć.
Kiedy wszedłem do sali siedziała sama pod oknem i patrzyła na pary, które ćwiczyły przed zajęciami. Szalenie piękna, o kasztanowych, lśniących włosach, ciemnej karnacji, brązowych oczach i niesymetrycznych ustach stworzonych do wyuzdanej seksualnej czułości.
Na mój widok wstała,  niepewna, przynajmniej w porównaniu z osobą, którą widziałem w niej w Sylwestra, podeszła i bez słowa ujęła mnie  za rękę, poprowadziła w miejsce na sali, gdzie nikogo nie było. Była wyższa, szczupła, o pięknej linii bioder, w obcisłych dżinsach, piersiach zarysowanych dziewczęcą, jędrną cudownością pod jedwabną, obcisłą  koszulą. Jej dotyk, zapach, wdzięczność każdego ruchu, ale także lęk przez następne dwie godziny, że pomyli krok, albo pogubi się w kombinacjach, najczystsza boskość. Naturalnie stworzona do tańca poddawała się sugestywnej dominacji moich dotknięć.
Pod koniec zajęć byliśmy już do siebie przyzwyczajeni, bliscy, bliskości łakomi i łakomi słów. Spokojni.
Nie puszczaliśmy dłoni, patrzyliśmy sobie w oczy i bez słowa obydwoje rozumieliśmy, że rodzi się pragnienie. W pewnym momencie usiadła na krześle, zdjęła prawy but, skarpetkę i zaczęła obmacywać swoją stopę. Milczała.
– Masz dosyć?
– Tak. Przesadziłam. Parę tygodni temu zwichnęłam kostkę na nartach w Austrii.
– Boli?
– Strasznie swędzi.
– Chcesz masaż? Po zapasach zawsze masujemy się nawzajem.
– Połamiesz mnie.
– Złożę z powrotem. Wiem co robię.
– Ja nie wiem co robię – popatrzyła mi w oczy, założyła skarpetkę, buta. Wzięła mnie pod ramię, kiedy usiadłem obok i siedząc czekaliśmy , aż odbierze ją ojciec, wracał późno z pracy.
Rozmawialiśmy o rock and roll’u, Romanie, że przepadł i  nie dzwoni do niej, o psach i nocy, że taka zimna.
Postanowiłem zaryzykować, wyżebrać trochę czułości:
– Dlaczego do mnie zadzwoniłaś?
Chwilę milczała.
– Bo masz piękne zdjęcia.
Nie zrozumiałem.
– Naprawdę piękne zdjęcia – powtórzyła.
– Jakie zdjęcia?
W Sylwestra nikt nie miał czasu robić zdjęć. Wszyscy byli pijani, pochowani po kątach, dotykali swoich ciał, zasypiali, oglądali niemieckie pisma pornograficzne rodziców Romana.
Oparła głowę o ścianę:
– Z manifestacji. Idziesz w pierwszym szeregu, spięty ramionami z innymi. Piękne. Kiedyś ci pokażę.
Osłupiałem.
– Skąd masz takie zdjęcia?
Przez głowę przebiegło mi, że może jej ojciec albo ktoś z rodziny jest fotografem dla agencji prasowej.
Dziennikarzem. Z manifestacji? Której? Rocznicy 13 grudnia? Przyjazdu papieża do Warszawy?
Nie pytałem.
– Jak na szesnaście lat masz naprawdę grubą teczkę.
– Jaką teczkę?
Przyjrzałem się jej uważniej. Zamilkła. Podjąłem temat w inny sposób.
– Ramionami …spinamy się na wypadek gdyby prowokatorzy…. byli w drugim szeregu… i próbowali nas oderwać w kierunku szpaleru milicji i do ciężarowek…
– Wiem.
Ojciec nie podszedł. Zatrzymał się kilkanaście metrów od nas. Chyba zdziwiony , jak ktoś kto zanim podejdzie i poda rękę, musi się zastanowić nad konsekwencjami podejścia i podania ręki. Czekał, aż ona go zauważy i odejdzie ode mnie i tak się stało. W chwilę zamilkła, puściła moją dłoń.
– Przepraszam. Zadzwonię-
Poszła lekko utykając, jej idealna figura jeszcze idealniejsza, utykaniem prosząca o uwagę, biodra, uda, o troskę.
Ojciec ogarnął ją ramieniem i zniknęli za drzwiami. Czarny, służbowy samochód wyjechał z parkingu na główną ulicę, zniknął za zakrętem w kierunku przeciwnym niż poszedłem ja.

Zadzwoniła do Romana, Roman zadzwonił do mnie. Byłem zaproszony. Przed jej domem stało paru młodych mężczyzn.
Zaczepiali nas, ale z daleka. W windzie Roman wyjaśnił, że jeden z nich był jeszcze niedawno jej chłopakiem, niepożądany na jej urodzinach wściekł się. Roman i jego ojciec spodziewali się bójki. Nic specjalnego w życiu zawodnika walk. Mieli szczęście, że nie wyciągnęli do nas łap.
Szybko przekonałem się poza klubem, że zapasy robią z nas maszyny do mordowania niewiniątek. Szczególnie na ulicy, z nieprzygotowanymi na kontrolowaną i zimną agresję durniami. Najwyżej mielibyśmy kołnierzyki do wyprasowania, nic więcej. Trochę dzikiej  zabawy.
Drzwi otworzył mężczyzna, który odebrał ją po lekcjach tańca. Popatrzył na mnie i zabrał Romana i jego ojca do dużego pokoju, gdzie odbywała się libacja, sami dorośli, sami nieznajomi.
Odwrócił się do mnie, uśmiechnął nieszczerze:
– Agata jest w pokoju obok. Roman zaraz tam przyjdzie.
Mieszkanie było pełne muzyki i światła, ciepła dostatniego domu. Drogie meble, egzotyczne dywany.
Leżała w niebieskiej sukience na łóżku, otoczona trzema innymi dziewczynami, z których znałem tylko piegowatą brunetkę.
Rozmawiały o niemieckich kosmetykach i wyjeździe na narty w Alpy, innych rzeczach, które w komuniźmie, po stanie wojennym były nieosiągalne. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Ignorowała mnie znowu więc podszedłem do blondynki wyglądającej, jak najpiękniejsze dziewczyny ze Skandynawii, przedstawiłem się, później drugiej nieznajomej, podałem rękę piegowatej i nie patrząc na Agatę dotknąłem palcami jej kostki.
– Boli jeszcze?
Wyciągnęła nogę, jak leniwy kot. Beztroski.
– Nie.
– To po co mnie zaprosiłaś? – zażartowałem.
Brunetka wstała i wyszła wyraźnie obrażona. Agata bez słowa przyciągnęła do siebie blondynkę i one, ja zupełnie ogłupiały, zaczęły się całować.
Znowu na pokaz, lecz czule i delikatnie.  Przedstawienie nie bawiło mnie ani poprzednim, ani tym  razem.
Wszedł Roman:
– dziewczyny, przestańcie –  zaśmiał się – macie już chłopów do cholery, tak?
Usiadł między nami i zaczął rozpychać się, odrywając je w końcu od siebie.
– A ty, co taki drętwy? Przytulanie na zapasach to nie wszystko.

Minął miesiąc. Codzienna sztampa z niecodziennymi wypadkami przy pracy. Wróciłem do domu z włoskiego. Ojciec machnął ręką, żebym podszełl, wskazał spojrzeniem na telewizor bez słowa. W wieczornym dzienniku podali informację, że w Opolu zamknięto podziemną drukarnię Solidarności. Pokazali ujęcia, jak wyprowadzają aresztowanych, zarekwirowany sprzęt, wydawnictwa, skuty szpaler paru ludzi, popychanych w świetle ostrego światła kamery. Świnia telewizyjna epatowała socrealistyczną powagą, podkreślając osiągnięcia służb w walce o spokój w państwie i bezpieczeństwo demokracji ludowej. W sypialni miałem całą komodę wypełnioną nielegalnymi książkami: Sołżenicyna, Kurta Vonneguta, Mackiewicza złożonymi do druku przez tych ludzi. Nasz szczep harcerski rozprowadzał je w Warszawie, między wieloma innymi podziemnymi nurtami.
– Matka dostanie zawału, wynieś to gdzieś.
Nie miał pretensji, radził, jak przełożony:
– Mieszkamy tu razem, nie tylko ty. Rób to z głową.
Musiałem przenieść wszystko do piwnicy  i uderzyło mnie wtedy dlaczego Roman nigdy nie uczestniczył w naszych akcjach związanych ze strajkami w zakładach, przyjazdami Wałęsy do Warszawy, w ochronie kościołów w czasie spotkań z  członkami podziemnego ruchu oporu .  Nie wiedziałem czemu. Ciągle bolała mnie szyja, kiedy dżwigałem tę bibułę po schodach. W czasie jednego ze sparingów przed ważnymi zawodami przesunął mi się dysk w karku po rzucie przez bark i wózku na moim już nieruchomym, przerażonym ciele. To był koniec. Najwredniejszy wypadek przy pracy, kiedy po raz pierwszy miałem szansę walczyć z kadrowiczami kraju i wszystko prysło w najboleśniejszym ułamku sekundy.
Klub był sponsorowany przez wojsko, ale trenowali w nim także milicjanci używani do tłumienia manifestacji. Kiedy po trzech tygodniach minęła kontuzja i lęk przed kalectwem, nie wytrzymałem. Ciało chińskiego konia domagało się wysiłku. Zacząłem kick boxing.
Wśród swoich. Tych, którzy trenowali, żeby milicję bić.

Wtedy właśnie spotkałem rudą w Śródmieściu, w węgierskim sklepie firmowym sprzedającym płyty z muzyką poważną. Nie kojarzyła mnie. Zaraz po tym, jak miała orgazm z tenisistą w łazience pojechała do domu. Szalony Sylwester. Pewnie dlatego. Po krótkiej rozmowie poszliśmy do kawiarni w hotelu niedaleko. Była bardzo łada, ale lekko otyła, jowialna, wybuchała niekontrolowanym śmiechem, kiedy opowiadałem co się działo po tym, jak wyszła.

Wspomniałem, że mam sporadyczny kontakt z Agatą, aby zagaić rozmowę i dlatego nie zbyła mnie, ciekawa co się dzieje między nami. W hotelu znali ją i szatniarz i barman. Była zdziwiona, że Agata zaprosiła mnie na urodziny.
– Też zgłupiałeś na jej punkcie?
– Nie. Nie zgłupiałem. Podoba mi się. Bardzo.
– Bo jej nie znasz.
– Nie miałem czasu jej poznać.
– Mówiła mi o tobie parę razy, ale nie łudź się, ona woli dziewczyny.
– Zauważyłem.
Barman przyniósł nam ciastka i kawę, ale przed nią postawił też drinka.
Raczej nie miała osiemnastu lat.
– To ode mnie – mrugnął, ona zaśmiała tym chropowatym śmiechem pewnej siebie, młodej, wykluwającej się  matrony, w zalążku jeszcze, umalowanej jaskrawiej niż kobiety w jej wieku powinny, nachalnej i głośnej.
– Powiem ci dlaczego utrzymuje z tobą kontakt. Wkurwia ojca. Kiedyś nosiła w klapie znaczek Piłsudskiego, zomowcy ją zatrzymywali i ojciec musiał ją odbierać. Od swoich żołnierzyków. Teraz ty. Mówiła ci o teczce?
– Tak. Skąd wiesz?
– Wiem wszystko. To moja dziewczyna. Czasami. – znowu śmiech. – Ona ma parę dziewczyn- dodała patrząc za przechodzącym barmanem, ale on nie zauważył jej wzroku.
– Nie lubisz jej?-zapytałem.
Popatrzyła na mnie znowu. Wyniosła i zdegustowana.
Wypiła drinka jednym, spokojnym wychyleniem głowy. Nadgryzła ciastko i żując przyglądała mi się.
– Chcesz wiedzieć więcej?
– Powinienem?
Znudzona nagle odsunęła talerz i filiżankę robiąc miejsce dla kosmetyczki. Wyciągnęła małe lusterko i sprawdziła szminkę na ustach.
– A zresztą, sam się dowiedz. Pojedź do niej. Jej stary siedzi  w Opolu, już drugi tydzień, matka chyba zagranicą, a ona znudzona codziennie dzwoni, żebym ją odwiedziła.
– Nie znam jej na tyle -odpowiedziałem.
– Lepiej dla ciebie. Muszę iść na górę. Zabijałam czas tylko. Sorry. –
Wstała i poszła w kierunku renesansowych schodów, rozlanych w foyer hotelu, bez żadnego innego pożegnania.

Sprzątałem swój pokój, wyrzucałem wszystkie niepotrzebne szpargały, bzdurne książki, niepotrzebne ubrania, budowałem sobie regał i pozbywałem się wszystkich obciążeń. Znalazłem torbę z butami do zapasów i kartkę z numerem telefonu do Agaty. Chciałem zadzwonić. Ciekawość  i jej wspomnienie obudziło we mnie resztki fascynacji jej urodą. Minęły dwa lata. Pomyślałem, że oddam buty do klubu, ciągle w świetnym stanie. Na pewno, jak zwykle brakuje im pieniędzy.
Umówiłem się z Romanem w jego domu. Na widok jego sypialni wróciło pragnienie jej ciała. Idealnego. Jej pewności siebie i zepsucia. Zawsze wiedziałem, że mogę ją mieć, ale dopiero teraz czułem się wystarczająco dojrzały, aby nie stać się jej zabawką.
Udałem, że pytam od niechcenia.
– co u Agaty?
– Wyjechała do Nowego Jorku.
Roman zauważył, że zamurowało mnie.
– Dzwoniła kiedyś i nawet pytała się, co się z tobą dzieje. Co, podobała ci się?
– Tak.
– Ojciec nie pozwoliłby ci jej dotknąć. Poprzedniego też popędził, pamiętasz, tego pod domem z kolegami?
– Pamiętam.
– Miałem nadzieję, że nas zaczepią, chciałem zobaczyć ojca w akcji, nigdy nie widziałem.
Zaśmiał się. Spoważniał.
– Nie żałuj. Ona się puszczała z zagranicznymi turystami po hotelach w Warszawie. Te wszystkie jej koleżanki razem z nią. Skąd myślisz miały pieniądze takie gówniary? Ojciec chciał ją zabić, jak się dowiedział. Puścił za nią jednego ze swoich.
– Dlaczego wtedy mi nie powiedziałeś?
– Byłem pewny, że cię oleje. Dlaczego myślisz wpierdolił ją do Ameryki w końcu?
Nie miał już na nią siły.

Zrozumiałem, że kłamał. Po paru latach. W USA.
Komuniści, szczególnie Żydzi sowieccy w Polsce, sowiecka agentura, przed upadkiem komunizmu, wysyłali swoje dzieci na studia zagranice, na Zachód, ci którzy tak krzyczeli, że Zachód zniszczą.
Ojciec Romana tak samo. UB. Był jego podwładnym. Agata była pewnie jednym z tych żydowskich uchodźców z antysemickiej Polski. Papiery w moment i ta charyzma cierpiętnika za ludzkość i prawa człowieka. Myślałem, aby ją odnaleźć, ale dowiedziałem się,  że wyszła za mąż. Zresztą wtedy, wtedy już miałem inne kobiety. Do odszukania w Ameryce.
Jedną w Waszyngtonie. Inną w Las Vegas. Ważniejsze, których moje ciało domagało się, za którymi do Ameryki się przypałętało, zostało. Chuj wie po co. Tylko on. Ja nie.

II

Późna noc, mazurska, mroczna. Cisza pierwotnych borów i nasze głosy to szepty w namiocie, by nie pobudzić reszty obozu, tłumiony śmiech. Ludzie zmęczeni po całym dniu na wodzie, w słońcu, śpią. Uśmiechała się do nas trzech przy świetle latarki podwieszonej u sufitu na żerdzi wojskowego namiotu i każdy żywił się nadzieją, żebrając o jej uwagę. Jednak jasnym stawało się z czasem, że wygrywa on, nie ja, ani nie Franek. Widziałem w jej oczach rozmarzenie, kiedy spoglądała na niego, nie na mnie. Franek to zauważył także i tak jak ja, oddawał mu inicjatywę, nie porażał już dowcipami, śmiechem, zaraźliwym,  tylko przytakiwał im obojgu, kiedy powoli pogrążali się w sobie, oddaleni coraz bardziej od nas.
Wyszedłem na zewnątrz przeboleć, popatrzeć ponad siebie,  na taflę jeziora w oddali , nad którą w ciemności klęczał pochylony las, zaczarowany tysiącem świateł  z nieba w jego lustrze. Tak byłem zaczarowany nią. Widziała to, ale spokojnie i z szacunkiem ignorowała od paru dni. Delikatnie. Trudno. Przegrałem zanim zacząłem walczyć. Uwielbiałem jej spokój w czasie manewrów jachtem i pogodę ducha w czasie błędów. Nie instruktor i nie ten przy sterze, ale ona była duszą łodzi i duszą załogi każdego dnia. I dla mnie – każdej nocy łącznie z tą, na próżno. Kiedy odwróciłem się, aby wrócić do namiotu, usłyszałem kroki. Po cichu z ciemności wyłoniły się dwie postacie. Poznałem je od razu po sylwetkach i po tym, że zawsze chodziły razem.
– co tu robicie, tak późno?
Pierwsza odezwała się Marzena:
– Nic. Spacer.
Marta była wyższa, dojrzalsza, minęła mnie i rzuciła przez ramię:
– Robicie coś po nocach i nawet nie powiecie.
Omijaliśmy je świadomie. Obydwie były o dwa lata młodsze, miały po szesnaście lat, natrętne.
Marta podobała mi się, ale uważałem ją za dziecko.
– Dziewczyny, idźcie spać. Wstajemy o szóstej.
– My spać, a wy się bawicie?
– Rozmawiamy.
-Jasne, wszystko jasne.
Marzena chwyciła Martę za rękę:
– Chodź, idziemy, ma nas za idiotki.
Miała rację . Były za młode, a raczej, to my myśleliśmy, ze jesteśmy strasznie dorośli i nasze strasznie poważne rozmowy nie dotyczyły ich – szczeniar, które nic z nich  nie zrozumieją.
Nie chciałem, żeby weszły do namiotu i wplątały się w naszą rozmowę z Anetą, w jej atmosferę, przeszkadzałyby. Każdy z nas był nastawiony wyłącznie na odbiór tylko jej fal, jej gestów, śmiechu. Była Boginią, ucieleśnieniem marzeń. Czekaliśmy na taką noc, każdy z osobna i teraz on… on wygrywał. W sumie nie miałem po co tam iść i jeszcze te dwie męczące małolaty teraz, nie pasowały do tej nocy. Szepty w namiocie ucichły tak, jakby nas usłyszeli.
Poświęcę się – pomyślałem.
– Chodźmy nad jezioro, na pomost. Widzicie ten księżyc?
– Tam wieje.
– Przytulimy się, będzie ciepło – zażartowałem.
Marta żachnęła się, jakbym ją czymś uraził, ale Marzena ujęła moją dłoń i pociągnęła nas oboje w kierunku ścieżki.
– Idziemy.
I tak poszliśmy, powoli, przed drewnianymi schodami w dół wszedłem między nie i ująłem obie za biodra. Czułem się taki dorosły, męski.
– W namiocie z Anetą też jesteś taki szybki?
Marta była wyraźnie rozdrażniona.
– Nie. Aneta woli kogoś innego.
– To po co z nimi siedzisz?
– Co mam robić?
– To co teraz. Zabierać nas nad jezioro.
– Nie macie dosyć? Cały dzień na wodzie i jeszcze w nocy?
– Ja nie mam – odezwała się Marzena. – Kąpiemy się?
– Za zimno. Nie. Nie chcę – puściłem je pierwsze na pomost i kiedy usiadły z nogami zawieszonymi nad taflą wody, wepchnąłem się pomiędzy obje i znowu objąłem tylko tym razem za ramiona. Żadna nie skomentowała. Siedzieliśmy w ciszy, chyba zdziwieni , że jest nam dobrze, tak blisko i naturalnie. Jak nigdy przedtem.
Było rzeczywiście zimno, więc czułem, jak wtulają się coraz bardziej, kiedy nagle spłoszone ptaki zaczęły drzeć się wniebogłosy na przeciwległym brzegu.
-O Boże jaki dramat.
Marzena uniosła się lekko i wsparła ręką na moim udzie, pachniała perfumami, których nie znałem, Marta, trochę dziwne, pachniała Marzeną.
Nie chciałem patrzeć jak tracę Anetę i nagle było mi lepiej. Małolaty ratowały mnie.
Może to ostatnia deska ratunku, której się podświadomie schwyciłem, by nie utonąć w rozczarowaniu, by wprowadzić balans, kiedy czułem, jak robię się rozchwiany wewnątrz, obolały od biegu donikąd.
Marta popatrzyła na rękę Marzeny ciągle na moim udzie, na jej twarz, pokręciła głową:
– Masz papierosa? zapytała jej.
– Nie mam.
– a ty, harcerz?
– Nie palę.
Marta starała się za wszelka cenę być dorosła, a może naprawdę potrzebowała zapalić, nigdy nie widziałem jej z papierosem.
– Cholera – szepnęła i zaczęła szukać w kurtce.
– Nie pal. To trucizna.
Marzena zdjęła rękę z mojego uda, podniosła nogi na pomost, podkuliła, objęła rekami  i oparła głowę na kolanach.
– Przytul mnie. Jest mi zimno.
Nie byłem do końca pewny do kogo mówi, ale tak, jak ona, przeniosłem nogi na pomost, otworzyłem się i pociągnąłem ją lekko ku sobie, biorąc jej ciało między uda i opierając tors o jej plecy, obejmując ją i opierając podbródek na jej ramieniu, jak pies.
Marta pozostała przez chwilę sama, odosobniona, ale zaraz przesunęła się i odwrócona, swoimi plecami oparła się o moje, zadzierając głowę do góry. Patrzyła w gwiazdy.
-Piękne niebo – westchnęła. – Robimy coś czy idziemy?
– Co? zapytałem.
Czułem, jak Marta zaczyna drzeć w moich ramionach. Okryłem jej dłonie swoimi.
– Nie wiem. Nie musimy się kąpać w jeziorze. Możemy iść pod prysznic, tam jest ciepła woda. Kąpię się tam z Marzeną co wieczór. Prawda?
Marzena nie odpowiedziała, kompletnie wsłuchana we mnie i zamarła w moim cieple.
-Prawda? – powtórzyła.
– Za chwilę. Daj pomyśleć.
Zrozumiałem. Pożądanie napłynęło falą gorąca, chciałem dotknąć piersi Marzeny, całować jej delikatną szyję, albo odwrócić się i dotykać Martę, zrobić z niej ciepłego, poddanego kota, zabawkę dłoni, oczu, później ust.
Nie. Są za młode. Zostaw to. Chcesz Anetę.
Powoli wyplątałem się z nich, wstałem, wyciągnąłem ręce, aby pomóc im wstać:
– Chodźmy spać dziewczyny, późno.
– Gdzie?
– Do swoich namiotów.
Zignorowały mój gest. Poszły pierwsze, nie odwracając się, bez słowa, ich sylwetki wmieszane w cień lasu, coraz głębiej, coraz mniej pokryte srebrem Księżyca.
Pamiętam ten Księżyc na zawołanie.

III

Dzień wcześniej czytałem artykuł w jednym z włoskich magazynów i zapamiętałem parę ciekawych zdań. Jedno z nich było idealną odpowiedzią na jej pytanie w tej chwili. Użyłem je.
– Świetnie – powiedziała – jak długo byłeś we Włoszech?
– Nie byłem.
– Masz idealny akcent.
– Myślałem, ze wszyscy Polacy maja dobry akcent we włoskim.
– Ale mówisz, jakbyś już mieszkał we Włoszech.
– Nie. Nie mieszkałem we Włoszech.
Powiedziała to tak, jakby wyjazd z komunizmu był kwestia pieniędzy tylko, a nie wymyślną ucieczką z opresji, wygraną z systemem.
Wyraźnie podobała jej się płynność naszej konwersacji.
– Będziesz marnował czas z nami. W następną Środę idź do klasy bardziej zaawansowanej, te same dni i godziny, profesor Renata, dobrze?
– dobrze.
Renata powiedziała już bardzo po polsku.
Klasy nie miały dla mnie znaczenia. Po wakacjach zawsze byli nowi ludzie, nikogo nie znalem w tej i nie zależało mi. Może w tej bardziej zaawansowanej będę miał znajomych z poprzedniego roku. Uczyłem się włoskiego, żeby wyjechać na stałe, najpierw na studia w Padwie, później gdziekolwiek, gdzie będę rozumiał co do mnie mówią. Nie wiem od czego się zaczęło: od Petrarki czy Boskiej Komedii, opera i Vivaldi miały znaczenie w miłości do Włoch. Jednym ze sposobów nauki w Instytucie było słuchanie oper i tłumaczenie ich librett. Później mi te słowa chodziły po głowie całymi dniami, nuciłem je czekając na autobus, do autobusu wsiadając, jadąc autobusem i z autobusu wysiadając w jej ramiona, pod jej domem. Anny. Pierwszej poważnej miłości, związku tylko dla dorosłych, chemii z nieba. Przez miesiąc robiła mi sweter na drutach – śmieszny widok – naga, piękna, młoda nauczycielka, która robi sweter na drutach po seksie, przed seksem, mówi o nim w trakcie.
Później zdejmowała go ze mnie i nagi leżałem, czekając na jej piesi na klatce, jej usta na szyj. Wtapiała się we mnie całym ciałem. Była dziewięć lat starsza, piękna, słoneczna. Ideał. Urodzona dla mnie. Na zawsze.
Środa była już niedaleko, tylko parę podroży autobusem i może dwie całe opery pod nosem.
Spóźniłem się o piętnaście minut i w dodatku nie wiedziałem, w którym skrzydle jest moja klasa. Pukałem i zaglądałem do wszystkich pomieszczeń, pytając po włosku o Renatę.
W jednej z nich chłopak stylizowany na punka, żywcem z okładki jakiegoś angielskiego magazynu, odwrócił się i rzucił po polsku:
-wchodź nie marudź-
Przy tablicy stała tyłem do klasy, szczupła, wysoka kobieta. Nie zwróciła na mnie uwagi, uczniów było paru, sami mężczyźni. Usiadłem przy ogromnym konferencyjnym stole i czekałem, aż zauważy mnie, nowego studenta.
Punk popatrzył na mnie, uśmiechnął się, mrugnął okiem, podał rękę – Roman-
Kobieta odwróciła się i zapytała mężczyzny obok, co jeszcze pamięta z filmu.
Oniemiałem. Była najpiękniejsza kobietą, jaka widziałem w życiu. Nie mogłem oderwać oczu od jej twarzy.
Przeszła nad moja obecnością do porządku dziennego, zignorowała. Mężczyzna zaczął coś dukać o Viscontim.
Słuchając i poprawiając go, uniosła swoje krzesło, podeszła do miejsca w którym siedziałem przy stole, zmusiła mnie i dukającego, abyśmy się rozsunęli, usidła odwrócona w moim kierunku i patrząc mi w oczy, zapytała:
– Kim jesteś?
Mężczyzna przestał dukać, jak na zawołanie.
– Nowym uczniem- odpowiedziałem.
– Nie widziałam cię wcześniej.
– Mi tez jest przykro z tego powodu.
Zaskoczona zamarła, punk zaśmiał.
Przyjrzała mi się uważniej, lekko zbita z tropu, nie spuściłem oczu, mimo, ze w środku czułem, jak
rozpływam się i tonę na widok najpiękniejszej twarzy na świecie. Była podobna do Anety sprzed paru lat, ale o szlachetniejszej , idealnej budowie ciała. Ten sam błysk w oczach i ciepło. Boska i dla bogów tylko.
– Napisz na jutro wypracowanie o ulubionym filmie. Masz ulubiony film?
– Tak.
– Jaki?
– “Blade runner” – nie wiedziałem, jak powiedzieć tytuł po włosku, wiec powiedziałem po angielsku. Nie zrozumiała chyba.
– O czym jest ten film?
– O miłości do idealnej kobiety.
Wstała. Nie chciała iść w tym kierunku.
– Nie ma szczęśliwego końca – dodałem licząc, że to ją zawróci, niestety nie.
Wiedziała, że jest piękna, ale nie oczekiwała , ze ktoś nowy będzie bezceremonialnie ją prowokował. Inni patrzyli na zjawisko pożerania jej wzrokiem ze zdziwieniem i w milczeniu, ciekawi. Usiadła obok punka, po drugiej stronie stołu. Jak koło przybocznego obrońcy.
Wróciła do zadania na tablicy i dukającego mężczyzny. To była pierwsza lekcja. Nauczyłem ją, że jej pragnę.
To był czas, kiedy seks z Anną stawał się coraz bardziej małżeński, zauważała to. Kochałem ja ponad wszystko, ale nie było już iskry, jak na początku. Najpierwszej nocy mieliśmy razem szesnaście orgazmów. Od dziewiątej wieczorem do południa następnego dnia. Kiedy wsiadała do autobusu – jęknęła.
– Co się stało?
Uśmiechnęła się – Jestem cala obolała od ciebie, wariacie.
Teraz zaczynaliśmy być małżeństwem. Nie potrafiłem sobie z tym poradzić. Nie potrzebowałem i nie pragnąłem innych kobiet, one nie były problemem, wygasał ogień – nie miłości, ogień pożądania, niecierpliwości i pragnienia. Później jej tarczyca stała się dramatem, ale nie zmieniła nic w moich uczuciach, kiedy powoli przekształcała się w kobietę zestresowaną i przybitą, zlęknioną, że mnie straci. O tym nie było mowy. Czernobyl. Cokolwiek ją niszczyło, kochałem ją bez granic.
– Dlaczego nie ma szczęśliwego końca?
Tym pytaniem zaczęła drugą lekcję.
– Bo nie może być szczęśliwego końca. Oboje nie są ludźmi.
– Nie rozumiem tego filmu, albo nie chcesz żebym go zrozumiała, jaka jest fabuła?
– Film jest o tym, ze imitacje ludzi też potrafią i zasługują na to, aby kochać.
– Dlaczego go lubisz?
– Nie wiem. Może dlatego, ze kocham kobietę, która jest zmienna. Ma problem taki, jak główna bohaterka. Nie wie, czy zasługuje na miłość.
Popatrzyła na mnie uważniej. Zamilkła, może spłoszyła się konwersacją, nie rozumiejąca.
– Jutro przepiszę cię do mojej klasy. Poradzisz sobie.
Trzy miesiące później wychodziłem z klasy ostatni, razem z nią. Tak, jak wcześniej z Anną.
Nie potrafiłem oderwać od niej oczu, karmiłem się jej uwagą i jej podnieceniem. Nie dotykałem, ale czułem, jak pożądanie dławi mi gardło i było kwestią dni, kiedy nie wytrzymam. Anna nigdy się nie dowie.
W międzyczasie była miesiąc w Londynie.
– Czemu nie śpisz?
Przygarnąłem ją delikatnie do siebie, pocałowałem. Wtuliła się mocno w moje barki i zaczęła płakać, najpierw po cichu.
Myślałem, że z powodu tarczycy. Całowałem dalej, jej powieki, jak dziecku, koiłem ból, stres choroby.
Nie pomogło.
– Co się dzieje?
– Muszę ci powiedzieć.
– Co?
– Wybacz mi, proszę cie.
– Co się stało?
– Spałam z nim.
Milczenie i oczekiwanie, strach i bezbronność.
– Zrozum, byłam z nim pięć lat. Nie wytrzymałam. Chciałam umrzeć następnego dnia.
Jej płacz zamienił się w spazm.
Przytuliłem ją i znowu pocałowałem jej mokrą twarz.
– Przestań już. To nie ważne.
To jeszcze bardziej ją rozstroiło, zaczęła drżeć, szlochać.
– Aniu, to nieważne – powtórzyłem.
Tak było, ale patrząc na Renatę wróciło to wszystko. Nie będzie wiedziała. Twarz Anny zmieniła się na tyle, ze chodziła codziennie w czarnych okularach i miała szal naokoło szyi, aby ukryć zmiany, wytrzeszcz. Planowała wyjazd do Stanów, tylko tam mogla się wyleczyć. Polska była napromieniowana.
– przyjedziesz na moje urodziny?
– kiedy?
– za tydzień, po zajęciach. Będzie cała klasa. W restauracji na przeciwko Instytutu.
– przyjdę.
– Musisz wrócić do domu?
Nie wiem czemu to pytanie nie zaskoczyło mnie. Codziennie miałem tysiące podobnych pytań do niej, jeszcze bardziej śmiałych i tylko czekałem na odpowiedni moment. Zastanawiałem się, czy ująć jej dłoń. Jeszce nie.
– Nic nie muszę.
Noc. Szedłem do placu Trzech Krzyży Nowym Światem i nie moglem zrozumieć, dlaczego wszystko jest tak samo. Zaczarowanie od pierwszego spojrzenia, atak, pożądanie, jawne podchody, prowokacje i obietnica spełnienia, ten wzrok w czasie każdej lekcji, z których wynikało tylko jedno – dłużej już czekać się nie da.
Była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem.
Ona zagarniała mnie, w czasie kiedy Anna, jej los, zaczynał wymykać się z mojego życia- musiała myśleć o sobie, o ucieczce do świata, który odda jej zdrowie kosztem miłości, kosztem mnie.
Spała, kiedy odebrałem telefon. Matka.
– zadzwoń tam, on się dobija co pół godziny i pyta o ciebie, nie daje nam spać.
– Zostawił numer?
– Tak. Powiedział, ze szatniarz odbierze i poprosi go do telefonu.
Wyszedłem do łazienki, żeby jej nie obudzić. Zadzwoniłem.
Po drugiej stronie słychać było jazz i śmiechy.
– gdzie ty kurwa jesteś?
– w domu.
– w jakim domu?
– u dziewczyny.
– Czy ciebie pojebało? Ona się ciągle o ciebie pyta. Przyjeżdżaj durniu, masz ją.
Roman wyraźnie wypił za dużo.
– Nie mogę.
– Nie mogę? Nie mogę? ty myślisz, że ja dzwonię od siebie. Ona mnie goni do telefonu, bierz taksówkę i przyjeżdżaj. Masz ją, rozumiesz?
Odłożyłem słuchawkę i wyłączyłem wtyczkę z sieci.
Położyłem się koło Anny i przytuliłem ją do siebie. Nie spała.
– z kim rozmawiałeś ?
– z matką.
– tak późno?
– Denerwowała się.
Nie wróciłem na włoski. Za dwa miesiące Anna wyjechała na leczenie do USA, ja nie mogłem. Nie miałem paszportu, wizy, komunistycznych pleców.
Do Instytutu wróciłem od nowego semestru. Co ma być będzie. Pragnąłem ją spotkać, przeprosić za urodziny i opuszczenie klasy, pragnąłem najpiękniejszej kobiety świata. Jak nigdy. Obietnicy jej ciała i nowego początku.
Nie wziąłem końcowych egzaminów, przepadły studia w Padwie, ale ona jest. Wybaczy.
– do jakiej klasy pan chce się zapisać?
– do pani Renaty.
– Ona już nie uczy u nas. Wyszła za mąż i wyjechała zagranice. Chce pan klasy rano czy po południu?
– Po południu.
Krew napłynęła mi do głowy, wyszedłem zamroczony, chory, w najbardziej pusty wieczór i najbardziej puste miasto. Tak to pamiętam. Żałuję, że pamiętam.

IV

Byłem zmęczony pięknymi, starszymi, ciągle młodymi kobietami. Różniły się od kobiet w moim wieku tym, że seks był łatwiejszy i lepszy. Inteligencją.
Miało to swoją wartość, ale nie dlatego je chciałem. I nie dlatego, że one chciały mnie. Nie dawałem im czasu na żadne wahania, zastanowienia. Dlatego zawahałem się teraz. To wszystko przychodziło za szybko i za łatwo, było wspaniałe i było przekleństwem, które postanowiłem zrzucić zanim się zakocham znowu, w niej. Ja tego nie potrzebuję. Ja tego nie chcę.
– O której godzinie?
– Przyjdź po zajęciach, o szóstej.
– Gdzie?
– Będę na korytarzu i zobaczymy wtedy.
Miałem trzy godziny. Za mało, żeby wrócić do domu, za dużo, żeby nie oszaleć od niecierpliwości. Przed Uniwersytetem czekał Marek.
– Zgodziła się?
– Tak.
-Kiedy, dzisiaj?
– Tak.
– No to nici z piwa…
– Nie, idziemy. Muszę się napić. Onieśmiela mnie.
– Kto?
– Ona.
– Głupiś – zaczepił, jak zwykle, ale nic nie odpowiedziałem.
Pod Zamkiem siedzieli inni studenci, z innych wydziałów, niektóre twarze znałem z dziedzińca, niektóre z dodatkowych zajęć w innych instytutach, dołączyliśmy do łebków z filozofii, bo było z nimi parę ładnych dziewczyn. Tango młodości ich ramion i dłoni, nóg w pończochach i zapach perfum, kwiatów, trawy. Piwo. Raj.
Miałem zamiar podpić Marka, żeby nie marudził i pojechał do domu, samemu nie pić. Spotkać się z nią, jak równy z równym, śledzić te nasze podchody, a może po prostu zaprzyjaźnić się i dać sobie spokój.
Wiedziała o Annie, bo pewnego razu spotkałem ją z przyjaciółką Anny i ta jej pewnie powiedziała o naszym związku. W przeszłości. Bolesnej wyrwie zakończonej jej wyjazdem. Nie wiedziała o Małgorzacie. Z Małgorzatą ciągle sypiałem i pozwalałem jej robić z mego życia piekło.  Przez nią byłem zmęczony starszymi, pięknymi kobietami. Żydówka, która nie wie, czego chce i katolik, który bawi się w ratującego ją Jezusa, recepta na ukrzyżowanie, albo samobójstwo, na cierpienie.
Teraz, na wiosnę – trawa stawała się zieleńsza, słońce cieplejsze, studentki ciągnęły mnie za włosy, za myśli
– Ej, dziennikarz, nie filozofuj.
– Przecież nic nie mówię.
– Za dużo myślisz.
Śmiech. Jedna z nich podała mi piwo. Następne.
Fakt. Za dużo myślę. Postawili przed tobą talerz. Na talerzu jest twoje ulubione jedzenie. Jedzenie chce być zjedzone. Jesteś głodny. Jak bardzo?
Bardzo. Lubiłem jej powagę i wyniosłość. Trudno ją było rozbawić. Nigdy nie robiła nic, aby być akceptowaną i nie tolerowała fałszu, ignorowała.
Odnosiłem wrażenie, że jest smutna i samotna, do tego ogromne niebieskie oczy i pociągła twarz, figura modelki i to spojrzenie, którym widziała wszystko na przestrzał, mogła by być psychologiem, hipnotyzować i słuchać duszy. Tak odmienna od Małgorzaty, która obracała wszystko w żart, w zabawę, uciekała w powierzchowność i niedomówienia, które pozostawały w tobie i wyły przez cała noc do księżyca. Kiedy one cierpiała gdzieś głęboko,  gdzieś, gdzie nie pozwalała mi dotrzeć.
– Ożenisz się ze mną? nagle zapytała któregoś dnia.
Za długo czekałem z odpowiedzią. Była w tym samym wieku co Anna, z tego samego miesiąca, spod tego samego znaku. Moje niebo. O dziesięć lat za wcześnie.
Zauroczenie – ta wzrokowość miłości. Jej zapamiętanie. Małgorzatę zobaczyłem w nocy w autobusie. Zjawę z innego świata. Tak odmienną, niż ta szara, komunistyczna rzeczywistość.
Rude loki, cera z mleka, widziałem jej różowe łono zanim dotknąłem jego smaku, różowe sutki, szyję z napięcia pod moim ciężarem.  To było we mnie przez pół roku. Marzeniem. Wtedy zobaczyłem ją znowu. W tym samym autobusie o takiej samej nocy. Odprowadziłem do domu, biorąc od niej drobne zakupy i dając w zamian bukiet kwiatów w dłonie, wszystko było po drodze. Parę miesięcy później dzwonek do drzwi. Brat.
Popatrzył na mnie. Nie wszedł. Wyjął z kieszeni parę monet:
– Zadzwoń do domu czasami, myśleliśmy, że nie żyjesz.
Umarłem dla niej, tak bardzo potrzebowałem rozstać się z pożogą Anny.
– Patrzysz czasami na zegarek?
– Nie.
– Spóźnisz się.
– Poczeka.
– Nieładnie.
– Która godzina?
Marek podstawił mi nadgarstek pod nos. – Idź.
– Idę.
Wstałem, otrzepałem spodnie, teraz ja pociągnąłem pierwszą z brzegu dziewczynę za włosy, pocałowałem w usta.
Ten sam śmiech. – A ja?
Pocałowałem drugą.
-Dziewczyny, macie Marka. Idę na wojnę.
Poszedłem.
Kiedyś wyrzuciła mnie z zajęć. Napisałem opowiadanie o tym, jak czerwony kapturek uwiódł wilka, seksualnie, wszyscy się śmiali, tylko nie ona.
To nie była pornografia i to nie było wulgarne, angielski był w miarę rzetelny, jednak nie podobała jej się utrata powagi, rozpasanie, brak dyscypliny, bała się o siebie w tym środowisku, kazała mi opuścić salę, później żałowała, ale było za późno. Trzeci raz ktoś wyrzucił mnie z zajęć na roku. Dwóch komunistów – jeden od reportażu, drugi od propagandy, teraz ona, ta za niewinność. Byłem wściekły. Może zgodziła się przetłumaczyć mój artykuł na angielski z poczucia winy, długu…to wszystko, a te spojrzenia to tylko moja wyobraźnia. Bandaż.
Czekała na korytarzu, w ręku trzymała klucz, w drugim torbę z przewieszoną przez nią kamizelką. Robiło się ciepło. Stała smukła, poważna w białej koszuli z falbankami na piersiach, w niebieskich dżinsach, w butach na wysokim obcasie, spod koszuli prześwitywał biały stanik. Jak zawsze elegancka i nieprzystępna.
Posąg nie do zdobycia. A jednak- po co ten klucz?
Klasa była otwarta. Okno było otwarte. Pierwszy dzień lata. Chciałem żyć.
Kręciło mi się jeszcze w głowie, ale umiałem być sobą. Trzymać fason. Usiedliśmy na przeciwko siebie i patrzyliśmy bez słowa, oceniając się nawzajem.
Ja – jak bardzo jej pragnę – Ona – czy powinna ze mną rozmawiać, jak jestem pijany. Nie byłem.
– to długo nie zajmie – powiedziałem.
– To dobrze. Mam małe dziecko, muszę wracać do domu.
– jak małe?
– bardzo małe.
– a mąż?
– Panie Bronski, niech pan da ten artykuł – wyciągnęła rękę przez stół, czekając.
– To nie artykuł, to wywiad. I Robert.
Na jej twarzy zauważyłem wyraz niezadowolenia, zniechęcenia. Zagalopowałem się.
– Przepraszam – spuściłem głowę.
– Nie przepraszaj…odczekała chwilę i dodała – …Robert…-.
– Wypiłem tylko dwa piwa- kontynuowałem – nie chciałem być trzeźwy, jak tu przyjdę-
– Robert… daj wywiad. Nie mam czasu.
Wstała, zamknęła drzwi, przekręciła klucz i zostawiła go w zamku.
Usiadła naprzeciw.
– Z kim wywiad?
– Z szefem ochrony następcy Jezusa Chrystusa, pana naszego, amen-
Podniosłem głowę uśmiechnięty:
– Gdzie jest mąż? – spytałem znowu, patrząc jej prosto w oczy. Piękne, błękitne , pięknej, mądrej, dominującej blondynki z dzieckiem. Nigdy nie miałem kobiety z dzieckiem, a raczej po dziecku. Nigdy.
– Nie mam męża. Mężczyźni są ciężcy-  zmieniła nagle ton i jej wzrok nabrał kobiecego ciepła, troski nieomal. Zrobiło mi się wstyd.
– Jeszcze raz przepraszam – szepnąłem.
– Daj artykuł Robert. Ile tego jest?
– Dwadzieścia jeden pytań – odpowiedziałem.
– Dobrze. Czytaj po polsku, będziemy razem tłumaczyć na angielski. Pierwsze?
Nabrałem głęboki oddech, podparłem głowę ręką, rękę stołem, stół podłogą. Wyjąłem notatnik z kieszeni.
-Pierwsze?
– Tak.
Przeszywając ją wzrokiem, trzymając przed sobą notatnik, przeczytałem:
– Dlaczego … nie masz …  męża?
Wstałem z kolan. Przestraszyła się, ze wtargnę do mieszkania i obije mu mordę. Kiedy zobaczyłem ten strach zrozumiałem, ze muszę odejść. Nawet nie wiem, kiedy ukląkłem, po prostu osunąłem się na kolana:
– dlaczego to robisz?
Nie odpowiedziała, patrzyła na mnie, jak na jakieś przykre, natrętne biologiczne zjawisko, pomieszane z emocjami w wykonaniu znajomego człowieka. Byłem o krok od zwierzęcia. Gdyby on otworzył drzwi prawdopodobnie bym go skatował. Jak psa. Może zabił.
Na szczęście bał się. Obrzydzenie do obojga wygrało. Odszedłem.
W akademiku niedaleko wzięła mnie na noc znajoma. Ległem na górnej pryczy i kiedy zaczęła się onanizować pode mną myślałem, ze dostanę szału. Moje obrzydzenie  do kobiet tej nocy nie miało granic. Jedna mnie zdradza, druga zamiast dać spać, trzęsie swoim ciałem, łechtaczką  i obydwoma łózkami. Szaleństwo nadeszło powoli i stało obok zwierzęcia patrząc na mnie i prowokując. Zasnąłem. Nie pamiętam dlaczego nie zwariowałem. Było blisko.
Po paru tygodniach pojawiła się znowu, milcząca i niepewna. Wziąłem ją, jak przybłędę, wymieniłem seks na orgazm, obojgu, poszedłem precz.
Za parę dni wróciła. Nic się nie zmieniło. Dałem seks, orgazm, ona poszła. Jej ciało było narkotykiem, którego nie potrafiłem odmówić. Próbowała coś tłumaczyć, nie chciałem słuchać. Kiedy nie interesowała mnie, jako człowiek, seks stawał się  lepszy, wiedziała, że był to teraz jedyny klucz do mnie i używała go coraz lepiej, znacznie lepiej niż na początku. Nie pytałem o tego faceta, w mojej głowie stała się prostytutką, która ma ochotę dawać mi za darmo i udawać miłość, dlaczego dawała jemu nie interesowało mnie. Powoli docierało do mojej świadomości, ze oprócz niego byli tez inni. Znani. Bardzo znani. Telewizyjni, teatralni. Najpierw myślałem, że szuka miłości, później, że chce stać się częścią życia tych znanych, na końcu, że nie wie czego chce , że chodzi o to, aby funkcjonować w matni niemiłości, niepragnienia i nieprzywiązania. Byłem tym zmęczony, domysłami, zachodami i jedynym lekarstwem był stosunek: krotki, intensywny, spieszony i dziki, kończący się gwałtownym rozejściem do następnego razu, nieprzewidzianego, na granicy niewytłumaczalnego zrządzenia losu, przypadku, wezwania do ucieczki – im głębszej tym lepszej.
Mniej więcej w tym samym czasie ta tutaj, wyprosiła mnie z zajęć. Może byłem chory na głowę, może nie umiałem życia obrócić w żart, miłości w ironię. Byłem wściekły i stawałem się wścieklejszy codziennie. Jednak spokój tej przede mną, zasady, mądrość i głębokie zrozumienie każdej sytuacji przyciągało mnie do niej. Dostojność relacji, przewidywalność spojrzeń i czytelność słów. Nie wiedziałem, że ma dziecko, że nie ma męża, wiedziałem, że jest smutna i za poważna i że ta powaga to pozory, że chciałaby rozpuścić włosy i naga tańczyć w czyichś ramionach. Wierzyłem, ze te ramiona gdzieś były, ale nie. Ona nie ma tych ramion. I spojrzenia na moje ramiona, usta, szukanie moich oczu były uzasadnione. Teraz już wiedziałem, że udaje opanowanie, że nie utrzyma pozy, kiedy byliśmy sami, za drzwiami z kluczem w zamku. Oczywiście, że udawała, że przejęta jest tłumaczeniem pytań, czekała na więcej, na gest,  zdanie, którego ja, perfidnie, ciągle nie wymawiam.
Wstała z krzesła,  postawiła je bokiem do stołu, łokcie oparła na nim, głowę podpierając dłońmi, kolana dala na siedzenie, wypiela pośladki.  Stałem się głodnym psem i to była pozycja dla głodnego psa. Dobrze o tym wiedziała. Wzywała o pomoc dla swojej kobiecości.
Falbanki jej koszuli opadły i widziałem za dekoltem jej drobne piersi w staniku. Jak można mieć małe dziecko i tak drobne, nastoletnie nieomal piersi. Oczy anioła. Ich powieki. Dłonie, uda i pośladki wypięte w ścianę zamiast w moją twarz. Ciepło kobiecego ciała na moich ustach, brwiach, policzkach.
Całym zachowaniem mówiła, abym się ośmielił, ale to nie była kwestia ośmielenia. Ośmielenie nigdy nie było problemem. Byłem zmęczony starszymi, pięknymi kobietami. Przebieg, milaż, ich droga były torturą.
Małgorzata wiedziała już, ze wyjeżdżam i że nie planuję wracać. Zaprosiła mnie do siebie. Całowaliśmy się głodni, spragnieni, jak nastolatkowie. Chemia niszczyła nam rozum. Z żadną inną kobietą, jak z tą Żydówką nie doświadczyłem takiej integracji, spełnienia w jedno. Ona mówiła to samo. Dostawaliśmy dreszczy od dotykania siebie zawsze, nawzajem, w tym samym momencie. Magnetyzm, absolutna przyswajalność.
– Zrobiłeś ze mnie znowu kobietę – szepnęła kiedyś.
Nie miało dla mnie znaczenia co mówi. Bylem tu po jej ciało.
– Trzy tygodnie zanim cię poznałam, miałam aborcję.
Zaczyna być ciekawie – pomyślałem.
– Nie wiedziałam, czy będę zdolna mieć seks, tym bardziej kochać. Zmieniłeś to, znowu jestem kobietą. Dzięki tobie.
Nie chciałem tego słuchać.
– Czemu mi to teraz mówisz?
– Bo wyjeżdżasz.
-No właśnie. Teraz wiesz dlaczego, tu zwariuję.
– Przeze mnie?
– i wszystko inne.
– To dziecko było jego. Kazał je usunąć. Kiedy pojawił się znowu, myślałam, że zostanie. Wrócił do żony i dzieci. Po dwóch dniach. Bałam się, że zrobisz mu krzywdę-
– Przestań.
-Nic nie było. Wtedy.
Kłamała. Kiedy nie otwierała drzwi, poszedłem do kamienicy obok, wszedłem po ciemku na trzecie pięto i przez okno widziałem ich w kuchni, jak się całują, dotykają.
Chciała mi zmienić rzeczywistość w głowie przed wyjazdem na lepszą dla mnie.
Zostawiłem ją prawie nagą i wyszedłem. Wiedziałem, że nie zrobi to na niej żadnego wrażenia i zaraz pójdzie spać.
Powracam.
Za oknem zapadł wieczór. Miasto cichło.
– Co teraz robisz?
Oddała mi swoje papiery z notatkami, które zrobiliśmy zapominając wreszcie o podchodach. Lepsi już dla siebie i cieplejsi.
– Poczekam z tobą na autobus.
– Jaki jest problem, powiedz?
– Ja.
– Czy moje dziecko?
– Nie – zaprzeczyłem. – Ja.
Uśmiechnęła się:
– To już wiem.
Wyciągnęła dłoń i potargała mi włosy.
– wiem – powtórzyła.
Nie miałem sumienia robić tego ani sobie ani jej. Sens jest chory. Porządek jest chory, nie umiałem się w żadnym znaleźć. Wyjeżdżałem.
Znowu ta druga. Zanim wyjechałem przyszła jeszcze raz. Wpuściłem ją do mieszkania. Rozebrałem do naga. Nagą położyłem na perskim dywanie i miałem w niej orgazm  nie zwracając na nią uwagi. Lubiła być źle traktowana. Uśmiechała się. Jej kasztanowe oczy, różowe usta, maska. Kochana. Wtedy uderzyło mnie, że te drugie, niebieski oczy, oczy kobiety, która tłumaczyła pytania mojego wywiadu, kobiety z piersiami nastolatki, z pośladkami, które powinny być na mojej twarzy, tylko te oczy miały łzy, jak powiedziałem, że następnego dnia mam wylot.
Starała się to niezdarnie ukryć. Nie wiem, na co liczyła. Ani na co liczyłem ja. Wszytko się złożyło na nie, padło, zostawiając tylko niedopowiedzenie wymarzonego zrządzenia losu nade mną, gdzieś w bolesnym,  niewidzialnym powietrzu. Niespełnienie ma cenę. Tak to pamiętam. Na zawsze.

V

Dziewczyna w konsulacie łamała polski więc przeszedłem na angielski.
– Na długo?
– Na wakacje.
– Ale do pracy, tak? na farmie?
Zapomniałem prawie. Na żadną farmę na jakiejś angielskiej wsi nie miałem zamiaru jechać. Pretekst.
Angielski ją uspokoił, zaczęła być miła.
– Tak, na farmę – potwierdziłem.
Wbiła mi wizę. Nie zrobiło to na mnie wrażenia.
– Powinieneś załatwić sobie na swoim Uniwersytecie dowód tożsamości  międzynarodowego studenta, będziesz miał dodatkowy dokument identyfikacyjny na miejscu, zniżki na hotele, komunikacje, muzea.
– Dzięki. Tak zrobię.
– Miłego pobytu.
Nie odpowiedziałem. Grała mi na nerwy, była nieprzyjemna dla wszystkich ludzi w kolejce przede mną. Niektórzy płakali. Szczególnie starsze kobiety, które nie dostały wiz. Matki synów, którzy już wyjechali. Z rozłąki, tęsknoty, bezsilność je przerastała.
Żeby nie marnować następnego dnia na formalności natychmiast pojechałem na Uniwersytet. Do kancelarii zaraz przy bramie wejściowej – na drugim pietrze. Wejście i korytarz były oblepione ogłoszeniami o apartamenty do wynajęcia, o pracę , sprzedam, kupie, zamienię, zaciążę, zaprowadzę, zakocham, urządzę i wyjadę. Wszystko na zawołanie. Natychmiast i pół darmo. Desperacja młodych ludzi na studiach. Pomaluje twarz i samochód, klatkę schodową i piersiową, zrobię tatuaż. Miasto hipisów. Zapukałem w drzwi.
– Proszę – odpowiedział głos kobiety.
Kiedy wchodziłem wstała zza biurka. Młoda dziewczyna. Wysoka, smukła, pięknie zbudowana, o twarzy i włosach dziewczyny z “love story”, w niebieskim golfie, pod którym ukryte były małe piersi ze sterczącymi sutkami. Nie miała stanika. Miała uśmiech. Uśmiech młodego, rozpromienionego sobą ideału.
– Czego studentowi trzeba?
Była rok, dwa młodsza ode mnie. Pewnie świeżo po liceum. Pewna siebie.
– Student – przejąłem jej sugestie – wyjeżdża i potrzebuje od dzieciątka z kancelarii legitymację międzynarodowego studenta.
– Gdzie jedziemy, studencie?
– Do Anglii.
– Oooo na farmę, pewnie kozy pasać – powiedziała to satysfakcja.
Usiadłem na krześle przed jej biurkiem.
– Tak. Takie, jak ty.
Spodobało się. Nie wiedziała co odpowiedzieć, wiec się tylko zaśmiała.
– Imię?
– Robert. A twoje?
– Koza.
Parsknąłem śmiechem. Widać było, ze ma satysfakcję.
Dałem jej wygrać. Odczekałem chwile. Wyjąłem paszport.
– Tu masz moje dane, przepisz sobie.
– Piszę.
– Pisz.
– Znasz dowcip o Baden Baden? zapytała.
– Znam.
– To cicho już. Daj się skupić.
Przestałem mówić i tylko patrzyłem, na jej golf i piersi, delikatne rysy pięknej, lekko asymetrycznej twarzy. Marzenie – pomyślałem- czemu nie mogę mieć czegoś takiego? Słodkiego i beztroskiego? Młodego?
Komplikuje sobie życie kobietami z bagażem, ciężarem.  Odezwałem się:
– Koza ma imię, czy koza jest jeszcze bezimienna?
– Koza ma na imię Bezimienna.
– Rozumiem.
Skończyła przepisywać moje dane. Oddała paszport i bezczelnie patrzyła na mnie.
Wreszcie przemówiła:
– Nic nie rozumiesz, Bronski, dlatego studiujesz. Co?
– teraz ciebie.
– Zapomnij. Masz indeks?
– Mam.
-Dziennikarstwo tak?
Zaskoczyła mnie. Nie widziałem jej nigdy wcześniej. Nie znałem.
– Ja byłam ta trzecia.
– To znaczy?
– Ta, której nie pocałowałeś.
– Nie wiem o czym mówisz.
– Dwa tygodnie temu, pod zamkiem. Poszedłeś na wojnę. Pocałowałeś wszystkie dziewczyny oprócz mnie. Wygrałeś?
Przypomniałem sobie zajście, ale nie ją.
– Byłem podpity, nie pamiętam.
– Twoja strata.
Miała rację. Była marzeniem i jeszcze ta pewność siebie i błyskotliwość. Rozpracowywała mnie. Myślałem, o tym, jak bardzo chciałbym dotknąć jej piersi, powstrzymywałem ciekawość jej reakcji.
– Kiedy mam przyjść po legitymację?
– kiedykolwiek, ale pod koniec dnia, zaraz przed piątą.
– czemu?
– bo mnie Bronski odprowadzasz do domu. Za dwa dni. Normalnie zajmuje tydzień.
– dlaczego jest nienormalnie?
– kaprys.
Jadąc do domu patrzyłem na moje miasto i w myślach żegnałem się. Z nią też. Przez ostatni tydzień, każdego dnia sypiałem z inną kobieta. Tak postanowiłem pożegnać się z moją Polską. I każdego dnia umawiałem się z inną dziewczyną z roku, o której wiedziałem, ze się we mnie podkochuje i za każdym razem na pierwszej randce dostawałem ciało każdej.
W łóżku, na klatce schodowej, na ławce w parku, opartej o drzewo, o latarnię, zawieszone na mnie. Sześć kobiet w sześć dni. Chciałem pamiętać ostatni tydzień w kraju do końca życia. Żadna nie odmówiła, każda kochała. Odreagowywać te wszystkie skomplikowane kobiety w moim życiu, po raz pierwszy nie ignorowałem dzieci, tych mądrych, mniej winnych, kobiecych dzieci ze studiów. Słodkich i pełnych radości życia.
Ta z kancelarii brała mnie tak, jak ja brałem te sześć. Jakbym był jej posłuszną własnością. Jakbym się jej należał. Za coś. Za to, że jej nie pocałowałem pod zamkiem. Albo za nic. Za darmo.
Nie wchodziłem. Wyszła pięć po piątej.
Siedziałem na ławce przed wyjściem.
– o proszę, jednak jesteśmy.
– tak.
– Myślałam, ze już będę miała twoje zdjęcie na pamiątkę.
– może kiedy indziej. gdzie mieszkasz?
– Kilometr stąd, w Nowym Mieście.
– Jak masz na imię?
– Zapamiętasz, jak ci powiem?
– Tak.
– Dominika.
– Piękne.
– Nie podlizuj się. Masz legitymacje i weź mnie za rękę.
Ująłem ją za rękę i prowadziła mnie do swojego domu, jak ślepego.
Powoli. Większość drogi milczeliśmy. Dotyk jej ciała był esencją rodzinnego ciepła, czułem, że do niej należę, że jej pragnę, że dostanę ją i cały świat, jak tylko gdzieś dojdziemy, gdzieś się schowamy, tym bardziej, że odmówiła zaproszenia na obiad i do kawiarni.
Przed bramą do dziedzińca starej kamienicy zatrzymała się, wysunęła dłoń z mojej, spojrzała mi w oczy:
– Kiedy wracasz?
– Po wakacjach.
– Dobrze. Po wakacjach odprowadzisz mnie znowu i wtedy cię pocałuję.
– Czemu nie teraz?
– bo cię nie znam.
– tak ciekawiej.
– nie dla mnie. Za szybko.
Pochyliłem się, żeby ja pocałować, ale odsunęła się i uderzyła mnie pięścią w klatkę, bez powodu, mocno.
–  będziesz mnie teraz pamiętał.
Odwróciła się i nie patrząc już na mnie dodała:
– róże ususzę, żeby nie zapomnieć. I nie rozbijaj się w Anglii, jak tutaj. I pisz.
Poszła. Musiała z kimś rozmawiać na mój temat. Uderzając mnie naśladowała kate w karate. Jedyna młoda kobieta tego tygodnia, która mi nie dała siebie. Nie sex, ale jego pragnienie, przez nią i z nią – spowodowało po latach myślenie o Polsce, żal. Powroty myślami. Zapamiętale niespełnione pragnienie. Jej zapach. Obietnicę bezwiednie odsuniętą losem.

VI

Niemcy weszli dziesięć minut przez zamknięciem restauracji. Pijani, głośni, nieprzyjemni. Julee chciało się płakać. Była zmęczona. Weszła do kuchni ze łzami w oczach i dała Raviemu zamówienie.
Zrozumieliśmy, że do pierwszej rano jesteśmy uziemieni. Wzięli same obiady. Nienażarci. Ravi miał drugą pracę i wstawał o piątej rano. Było już nas tylko trzech  przy garach: Ravi – hindus, Art – chrześcijanin z Libanu i ja. Zaczęliśmy uwijać się, jak w ukropie, żeby  podać im jedzenie, jak najszybciej. Julee była skrzypaczką w jakiejś orkiestrze kameralnej i następnego dnia miała próby. Stała w drzwiach i patrzyła na nas zrezygnowana, ledwo żywa, po całym dniu pracy.
Podszedłem do niej i objąłem rękami, tuląc na pociesznie, trzymając dłonie z daleka od jej ubrania, całe w kurczaku, którego właśnie pokroiłem i podałem do dalszej obróbki Raviemu.
– Nie wytrzymam.
– Wytrzymasz.
– I co teraz robimy?
– To samo.
Jej rude włosy pachniały collage’em jedzenia bliskiego wschodu. Słaniała się ze zmęczenia.
Najpierw poprawiała mój angielski, później pokazywała koleżankom, w końcu poszliśmy parę razy do teatru i filharmonii. Czysto, jako znajomi. Była zaskoczona, jak wiele wiem o Gershwinie po koncercie jego muzyki. Później przyszły rozmowy o Debussym i Rosjanach.  Po pół roku zaczęła mnie namawiać, abyśmy się ożenili, ja dla papierów – ona dla wolności. Wymieniała zalety bycia obywatelem zjednoczonego królestwa, ile czasu zajmie, żebym dostał angielski paszport i spięta wyliczała podobne, pachnące lepszym życiem bzdury. Gdybyśmy zamieszkali razem – ona mogłaby rzucić prace w restauracji i oddać się tylko muzyce, ja mieszkałbym w dobrej dzielnicy z drobną, rudą Celtką … artystką. Była parę lat starsza.
Tego dnia umówiliśmy się, że nie wrócę do siebie – zobaczę jej apartament i spędzę tam noc – sprawdzę czy mi odpowiada. Przyszli Niemcy.
Pomyślałem, że tak miało być i mam szczęście –  nie będę musiał jechać do niej. Wiele z naszych rozmów prowadziłem z grzeczności, o żadnym małżeństwie dla papierów nie było mowy. Żadnych kontraktów.
Kiedyś do restauracji przyszedł krewny Raviego – z Ameryki, w garniturze, z neseserem, jak go otworzył na wierzchu był amerykański paszport. Ravi biegał koło niego, jak mucha koło gówna. Nie dało się na to patrzeć, tamten puszył się, błaznował wielkiego biznesmena. Wyszedł i  nie zostawił napiwku. Śmialiśmy się z Raviego przez tydzień.
Wtedy jednak pomyślałem, ze jak mam już mieć inny paszport to amerykański.
Niemcy byli coraz bardziej pijani i coraz głośniejsi. Na uwagę Julee, że jesteśmy już zamknięci, zaczęli coś nieprzyjemnie szprechać po niemiecku, nikt nie zrozumiał – tak więc jedzenie trafiło na ich stół całe splute przez Rawiego i Arta.
Julee odwróciła się ze zgrozą, ja nie. Było mi wszystko jedno. Patrzyłem, jak jedzą. Nie mój cyrk, nie moje małpy.
– To co jedziemy razem?
Tak, ale weźmiemy taksówkę. Będzie szybciej.
– Ja nie mam pieniędzy- powiedziała lekko przestraszona.
– Ja mam. Nie myśl o tym.
Kiedy Niemcy wyszli było już po pierwszej. Art i Ravi wygonili nas – zapewniając, ze posprzątają, ale oni po prostu wynosili jedzenie tak, żeby nikt nie widział. Mieli liczne rodziny.
W taksówce zasnęła opierając się o moje ramie.
Po cichu rozmawiałem z taksówkarzem, o dziwo anglikiem, zazdrościł mi zdobyczy.
– Jak ja upolowałeś?
– jesteśmy przyjaciółmi.
– Skąd jesteś?
– Z Polski.
– Niezła sztuka.
Lubiłem Julee, bo przypominała mi Małgorzatę, ale nie było chemii, inaczej bym z nią już mieszkał. Mimo, ze była starsza traktowałem ją, jak ojciec. Pilnowałem. Kiedyś kazałem wyjść z restauracji mężczyźnie, który ja prześladował.  Taksówka zatrzymała się przed starą, wiktoriańską kamienicą, wziąłem jej torby i poszedłem po krętych schodach na poddasze za nią.
Jej apartament był przytulny, maleńki. Nie rozumiałem, jak dwoje obcych sobie ludzi mogłoby się w nim pomieścić. Musieliby spać razem, jeść razem, korzystać razem z łazienki.
– Podoba ci się?
-Bardzo kobiecy.
– Idę wziąć prysznic. Chcesz szlafrok?
– Nie, poczekam, aż ty się wykąpiesz i wtedy ja się wykąpie. Może później.
Włączyła muzykę i wyszła gdzieś obok.
Rozejrzałem się, gdzie będę spał. Na środku poddasza stało ogromne łózko, jak piedestał.
Pomyślałem, ze najwygodniej będzie na sofie obok telewizora. Wziąłem jedną poduszkę z łózka i położyłem się w ubraniu.
Obudził mnie jej głos:
– Robert, usiądź koło mnie.
Starałem się dobudzić zmysły, odnaleźć cel. Powoli wrócił wzrok zduszony nagłym, głębokim snem, zmęczeniem nocy.
Siedziała naga na środku łózka, skręcone w loki rude włosy, opadały na jej piersi. Miała ciało tego samego koloru co Małgorzata – mleczno białe.
Patrzyła na mnie, jak jakaś najjaśniejsza królowa krainy rudych elfów, oświecona, dobra i spokojna.
– pójdę się wykąpać, dobrze?
– Nie, tu chodź – wyszeptała.
Obszedłem łózko, położyłem dłonie od tyłu na jej ramionach i delikatnie zmusiłem, aby położyła się na plecach, wyciągnęła. Odgarnąłem kasztanową rudość, ująłem piersi i zacząłem całować, ssać różowe sutki, usta, powoli schodząc coraz niżej. W końcu rozchyliłem wargi jej łona i pocałowałem je tak, jak całowane są dzieci na dobranoc.
Odsunąłem ciało od jej ciała.
– Idę się wykąpać-
Przykryłem ją kołdrą, jej ciepło, miękość były wymarzone na posiłek nocny, wiktoriański.
– zaraz wrócę.
Zamiast wziąć prysznic, nalałem wody do małej wanny i leżałem przez dłuższy czas, przysypiałem, budziłem się, wąchałem jej szampony, kosmetyki. Gdyby wanna była większa spędziłbym w niej całą noc, ale wkrótce stała się narzędziem tortur. Wstałem, wytarłem w szlafrok, który mi zostawiła i wróciłem do sypialni. Z pożądania pozostał tylko cień.
Spała.
Ubrałem się do wyjścia i położyłem koło niej, wsuwając rękę miedzy jej uda i dotykając jej łona. Nie obudziła się.
Pocałowałem jej szyję, delikatnie, abym nie musiał żegnać się słowami.
Na ścianach wisiały płaskorzeźby pokrojonych instrumentów muzycznych: polakierowane, dęte, błyszczące mosiądzem, z klawiszami, szarpane dla dźwięku i ona też była instrumentem. Będę jego wirtuozem, ale innym razem. Piękne ciało, które już teraz grało symfonie na strunach mojej wyobraźni.
Powoli założyłem buty, zasznurowałem i po cichu stąpając ze schodów zszedłem z poddasza na dól, na ulice, szukać taksówki. Mokro, wietrznie. Pieski klimat. Londyn późną nocą. Jak ludzie mogą tu żyć? Kochać się?  W ustach ciągle miałem smak jej łona. Łapałem nimi krople deszczu i szedłem dalej, nawilżony nią i mgłą i przyszłością, do której niepotrzebnie się spieszyłem. Nigdy więcej do niej nie pojechałem. Nie wybaczyła mi, że jej wtedy nie obudziłem.

VII

– Robert, pomóż mi!
Wołała z jadalni od strony głównej ulicy,
– Słyszysz ? Robert?
Stała na parapecie okna na bosaka, jej buty na wysokim obcasie na krześle , na które bała się zstąpić.
W ręku trzymała zasłonę, dwie inne już wisiały. Popatrzyłem na nią pod słońce, na jej długie nogi w pończochach w biało-czarną szachownice,  na usta z krwawo czerwoną szminką, na lniane blond włosy. Zamarłem od fali nagłego pożądania.
-Pomożesz?
Wyciągnęła rękę.
Zamiast podać swoją, podszedłem i zdjąłem ją, jak młodego kociaka z drzewa i przez chwile trzymając w ramionach, wdychając jej zapach, postawiłem na podłodze..
-uuuu , mój bohater. Dzięki. Która ci się podoba?
Popatrzyłem znowu pod światło, na zasłony.
– Ta z kwiatami czy z welwetu?
Wyjąłem z jej dłoni trzecią i rozpostarłem, patrząc na wzór.
Ujęła jeden z końców i zrobiła obrót, jak w tańcu, zawijając się w nią i śmiejąc.
– Ta? zapytała.
– Ta.
-Naprawdę? Przeze mnie?
– Zawiń się w każdą, wtedy będę pewny. W welwetową.
-O nie, nie ściągam ich. Połamię sobie coś.
Odłożyła zasłonę i zaczęła zakładać buty, patrzyłem na jej pośladki, uda, suwak bluzki aż do do paska mini-sukienki .
Zauważyła.
– Idź już, bo mnie zgwałcisz. Gapisz się za bardzo.
Jej niski, chropowaty głos i jaskrawa szminka prosiły o gwałt.
– Masz dziewczynę?
– W Anglii nie.
– A w Polsce?
– Też nie.
– No widzisz, a ja mam chłopaka. Nie będzie pracowało. Mark ci coś załatwi. On ma tam takie, swoje królewny. Powiem mu jutro.
Mark był stolarzem. Pracowaliśmy przez ostatnie dwa tygodnie razem u rosyjskiego Żyda. W Sowietach był reżyserem filmowym, mieszkał w Stanach, w Londynie był projektantem wnętrz. Komunistyczny azylant. Przyniósł mi pierwszego dnia Architectual Digest, żebym przeczytał wywiad z nim. Marzył o karierze scenopisarza w Hollywood trochę, jak duże dziecko.
– To już drugi – rzucił mimo chodem – podając mi magazyn.
Udałem, ze przeczytałem i przeszliśmy do stawki i tego, co będę robił. Był ciekawym facetem. Lubił się śmiać i lubił szczerość, ale był pazerny na pieniądze. Trochę zagubiony, niedoceniony. W Sowietach miał pewnie większy prestiż. Polubiliśmy się, jak dowiedział się, że studiowałem dziennikarstwo, przyniósł mi synoptyki scenariuszy filmowych, dwóch czy trzech i prosił , żebym przeczytał i powiedział mu, co  o nich myślę. Kłamałem, żeby mu nie sprawić przykrości, że są interesujące, ale była to chałtura pod publikę i  ministerstwo propagandy za Atlantykiem. Przewidywalne punkty zwrotne, moralność potrzebna przy wypasie krów, trochę rosyjskiego patriotyzmu z czasów wczesnego Chruszczowa. Przeżyłem i czytania i recenzje, poznawałem ludzi.
Gabby była projektantem okryć okiennych: zasłon, żaluzji, mat. Ciągle roześmiana, szalona, piękna blondynka, stylem i ubiorem dotykająca jakiejś śmietankowo-dziewczęcej wersji gotyku, o chropowatym głosie lekko przed-upadłego anioła. Ekstrawagancka tak, jak Londyn tylko potrafił być szalony,a  potrafił. Była esencją świra tego miasta.
Po tygodniu, o zmierzchu, po pracy  poszliśmy na spacer do Kensington Gardens. Słońce zaczynało chować się za konarami drzew, kiedy podszedł do nas młody hindus i zapytał się, czy może zrobić jej zdjęcie.
– Tak, ale muszę dostać kopie – odpowiedziałem.
– Zaraz, zaraz, od kiedy jesteś moim managerem?
– to za to, ze zdjąłem cię z okna. Siedziałabyś do teraz.
– nie zgadzam się. Do czego do zdjęcie? odwróciła się do Hindusa.
– Do szkoły, studiuję fotografie.
Wymienił nazwę colleg’u..
– Sorry, ale nie.
Hindus spojrzał na mnie. – A twoje?
Mądry chłopak – pomyślałem.
– Jak nie rozbierane to naprzód.
Zrobił mi parę zdjęć, obiecał wysłać , dałem mu adres.
Kiedy poszedł – położyła się na trawie i patrzyła w niebo, po chwili znowu usiadła:
– dasz mi jedno, jak ci wyśle?
-co dostanę w zamian?
– powiem Markowi, żeby poznał cię z jedną z księżniczek.
– taką, jak ty?
– takich nie ma. Już ich nie robią.
Wzrok miała utkwiony w swoje podkulone nogi, westchnęła obsypując kolana źdźbłami zerwanej trawy. Miała rację. Była unikalna.
– Wiem. Tez cie kocham.
– Coooooo? zaśmiała się.
– Wszyscy cie kochają: Mark, Rosjanin. Twój chłopak pewnie.
Znowu położyła się na plecach, rozpostarła ramiona.
– Jutro mowię Markowi, żeby znalazł ci dziewczynę. Poważnie. Jesteś na głodzie.
– Wiem, co mówię.
– Nie ma szans. Mam chłopaka.
– Kochasz go?
– Tak. Jest dobry dla mnie.
Wróciła bliżej mnie.
Zignorowałem jej słowa. Zasłona dymna. Otrzepałem źdźbła trawy z jej kolan. Jedno wsadziłem do ust.
– Jutro też cię zdejmuję z okna.
Popatrzyła na mnie poważniej i już nie unikając mojego wzroku odpowiedziała:
– zobaczymy. Mamy jeszcze parę pokoi.
– dwie sypialnie – rzuciłem.
– tak, dwie sypialnie. Jaki kolor lubiłbyś w sypialni?
Wyjąłem źdźbło trawy z ust i odgarnąłem jej blond włosy za ucho, dłoń pozostawiając przytuloną do jej policzka. Nie uciekła, spuściła jedynie wzrok po raz pierwszy niepewna , milcząca.
– twoich oczu i tych twoich pończoch- odpowiedziałem.

***

Mark był stolarzem, który nie lubił drewna. Klął na deski.
Obserwowanie go z boku było jedną z atrakcji koniecznych do zabicia czasu, kiedy w pół dnia robiłem to,co inni przez trzy. Zauważył, że się nudzę – więc często prosił mnie o pomoc. Tak zaprzyjaźniamy się –  podawałem drewno, przytrzymywałem, kleiłem, bilem, on na nie klął, robota szła. Apartament zmieniał się z dnia na dzień w rezydencję rosyjskiego cara z kompleksem ostatniego króla Francji. Taki styl. Obydwaj źle skończyli za ten przepych. Pierwszego położyli bolszewicy paryscy , drugiego rosyjscy.
– co zrobiłeś Gabby, że tak chce ci znaleźć dziewczynę?
– zdjąłem ją z okna.
– nie ty pierwszy.
– nieźle.
– Uważaj, są tacy, którzy płaczą po nocach przez nią. Masz jakieś ubranie, żeby cię wziąć między ludzi?
– Mam.
– Dobrze. W week-end jedziemy pod Szkocję do moich rodziców. To prawda, że przeczytałeś wszystko Szekspira?
– Tak.
– Po co?
– Jakie to ma znaczenie?
– Ma. Dlatego masz u niej szanse. Ona nie może tego zrozumieć, ze ktoś z innego kraju niż Anglia przeczytał wszystko Szekspira. Uwielbia teatr. Chce być aktorką.
– Zauważyłem.
Zanim wyjechaliśmy z Londynu – wziął mnie ze sobą do pubu, gdzie spotykali się co tydzień, towarzystwo. Pytali się mnie czy wszyscy polujemy w Polsce na niedźwiedzie i czy mamy szosy, żeby mogli zrobić wyprawę motocyklową.
– Mamy szosy, ale trzeba uważać na niedźwiedzie.
– Naprawdę?
– Tak, jeżdżą po odwrotnej stronie jezdni niż w Londynie.
Śmiech. Najdłużej śmiała się dziewczyna, siedząca najdalej ode mnie, brzydka, nieśmiała, traktowana przez wszystkich z dozą politowania. Popatrzyliśmy na siebie. Miała zrośnięte brwi i dziwnie okrągłą twarz.
Bardzo mądre, błyszczące oczy. Speszona odwróciła się, aby po chwili spojrzeć na mnie znowu. Tak, jakby prosiła o coś i zarazem obiecywała.
Do  Jezior pod Szkocją jechaliśmy parę godzin, późną nocą, zielonym MG.
Podroż zakończyła się na dziedzińcu małego, eklektycznego zamku. Rodzice Marka wyszli i przywitali się z nami, jego matka objęła mnie ramieniem, jak swojego syna moment wcześniej.
– Chodź – pokażę ci twoją sypialnie, na pewno jesteś zmęczony. Z Markiem musimy porozmawiać o jego ślubie jeszcze.
Rano obudził mnie śpiew ptaków za oknem. Leżałem w rzeźbionym łożu z trzynastoma poduszkami, w białej, pachnącej lawendą pościeli, , z obrazów patrzyli na mnie namalowani kilkaset lat wcześniej dostojnicy. Farba była popękana i ramy robione jeszcze ręcznie przez rzemieślników.
Znowu przysypiałem, kiedy ktoś zapukał.
– Śniadanie jest gotowe. Kupiłam specjalnie kiełbaski, w Polsce pewnie to jecie na śniadanie. Pokaże ci łazienkę i będę w jadalni obok kuchni. Nie spiesz się.
Przy stole siedzieliśmy we dwoje.
– Gdzie jest Mark?
– Ojciec wiezie go do szpitala, coś wpadło mu do oka. Trochę szkoda, miał dla ciebie niespodziankę.
Rzeczywiście, jadąc ciągle przecierał lewe oko, myślałem, ze walczył z sennością.
– Dla mnie?- zapytałem.
– Tak. Dzisiaj jest party u naszych sąsiadów, niedaleko stąd. Będzie tam Diana i książę Charles.
Chciał cię przedstawić. Wątpię, żeby zostali do jutra. Mark coś wymyśli. Nie martw się. Pojedziecie tam jutro. Masz kąpielówki?
– Nie. Myślałem, ze pochodzimy po okolicy, miał mi pokazać dom, który zamierza kupić. Przez to tak pracuje z tego, co wiem.
– Tak, tylko pamiętaj, nie możesz tutaj nikomu powiedzieć, ze on pracuje fizycznie w Londynie dla pieniędzy. To jest bardzo źle widziane, a ty co robisz?
– Wszystko i nic. Staram się nie umrzeć z nudów.
– Może pomożesz Markowi wyremontować ten dom? Musi go skończyć przed ślubem. Jego narzeczona podróżuje teraz po Australii.
– Z przyjemnością.
– Co robiłeś w Polsce?
– Ostatnio pisałem do gazety.
– O Boże i pracujesz na budowie? Skąd wy Polacy macie te zdolności do budownictwa?Mark mi dużo mówił o tobie.
– Wojny. Musimy odbudowywać kraj od podstaw co pięćdziesiąt lat. Każde pokolenie.
– Rozumiem. Chcesz więcej herbaty? Smakowało ci?
– Tak. Dziękuje.
– Oni wrócą za dwie, trzy godziny. Mark nie spał całą noc, wiec pewnie się położy, ale już mamy plan B dla ciebie.

Kiedy wrócili ze szpitala, jego ojciec zabrał mnie do koszarów. Był dowódcą okręgu wojskowego, ale także wysokim oficerem NATO. Wypytywał mnie o politykę ciekaw mego zdania. Kiedy ja utrzymywałem, ze komunizm upadnie w ciągu roku, on uparł się, że to może jeszcze potrwać całe stulecia. System.
– Nie. Komunizmu już nie ma. Są tylko pozory.
Nie wierzył. Kręcił głową. Nie rozumiał mojej pewności siebie, ani śmiechu, który wywoływał swoimi poglądami.
Pokazał mi zbrojownie, tor przeszkód, żołnierzy, zabrał do lokalnej katedry.
Wróciliśmy pod wieczór. Był pod wrzeniem mojego strzelania. Mark ciągle spał, wiec zjadłem obiad tylko z jego rodzicami, później ograłem jego ojca w szachy w bibliotece, zdecydowanie odmienny od oficerów, których znałem w Polsce, komunistycznych trepów. Głęboko ludzki i życzliwy. Zastanawiałem się, jak można być w biznesie mordowania i jednocześnie być tak uduchowionym człowiekiem. Jego rodzina sprawowała funkcje namiestników wojskowych tego regionu od opanowania Anglii przez Saksonów. Kilkaset lat.
– Jutro tez zabiorę cie jeszcze gdzieś, zanim pojedziecie na party z Markiem. Dobrze?
– Oczywiście. Dziękuje. To był fascynujący dzień.
Wszedł Mark. Bielmo lewego oka zupełnie krwawe. Uśmiechnięty.
– Robert, zanudzą nas. Uciekamy.
Jechaliśmy  w kompletnej ciemności,  przez wzniesienia na pograniczu Szkocji, między jeziorami po wijącej się to w dół to w górę drodze. Bezludzie. W pewnym momencie ukazały się w oddali światła gospodarstwa, z ogromną stodołą w środku, przy której zaparkowany był samochód.
W środku ktoś siedział, zamrugał światłami. Mark odpowiedział w ten sam sposób. Niedaleko paliło się ognisko, obok którego ustawiony był stół i parę krzeseł. Na jednym z nich siedziała kobieta. Kiedy podchodziliśmy wstała: dziewczyna ze zrośniętymi brwiami i okrągłą twarzą.
Mark tracił mnie łokciem.
– przyjechała, bo się jej podobasz. Zrobiła nawet kolacje, sama.
Pocałowałem ją w rękę i przywitałem z wysokim szczupłym mężczyzna. Poklepał mnie po plecach, jak starego znajomego.
– John.
– Robert.
– Mark nam opowiadał, ze poznał kogoś z Polski. Tutaj powinieneś czuć się, jak w domu. Niedaleko osiedliło się wielu Polakowi po II wojnie światowej.
Ona patrzyła na mnie dziwnie. Ujęła mnie za rękę i posadziła przy stole.
Życzliwość i kultura tych ludzi były ujmujące. Nabieraliśmy sałatę z ogromnej, drewnianej wazy, ser był pokrojony na talerzu obok, krakersy, popijaliśmy czerwonym winem. Ogień  odgrywał  świetlane fochy na naszych twarzach i tańczył raz ciepłem, raz zimnem.  Nie mówiła dużo, uśmiechała się, podczas gdy Mark i John głośno odrabiali tygodnie zaległości od ostatniego spotkania.
– Na długo przyjechałeś do Anglii? zapytała.
– Na wakacje.
– Jak poznałeś Marka?
– Będę jego managerem. Staramy się otworzyć produkcje wyrobów unikatowych z drewna.
– O, to ciekawe.- odpowiedziała z grzeczności.
Miała trudny do zrozumienia akcent. Starałem się nie prowokować rozmowy, żeby nie wygadać się, co robimy naprawdę w Londynie. Mark też mnie już uprzedził, co mam mówić, nie tylko jego matka.
– przyjdziecie jutro na party?
– chyba tak. Ja jestem porwany z Londynu i nic nie wiem, tak naprawdę.
– Porwany?
– Tak.
– Nie przeszkadza ci to chyba, nieprawdaż?
– Fakt. Nie mam żadnych obowiązków.
– To dobrze. Jutro ja cię porwę też. Smakuje ci moja sałatka?
– Tak. Jak się nazywa?
– Sałatka dla Roberta.
Nie pamiętałem, jak znalazłem się w sypialni  na górze, u  stropu stodoły. Poranne, złote światło wpadało wiązkami przez jakieś niewidoczne szczeliny w dachu. Najwspanialszy zapach na świecie, słomy, trawy i kwiatów, których nie kojarzyłem.
Usłyszałem kroki na schodach. Ona,
zamknąłem oczy, udając, ze śpię. Usiadła na brzegu łóżka. Poczułem dłoń na udzie.
– Nie spisz prawda? zapytała.
– Nie.
– Czegoś ci potrzeba? zapytała bardzo nieśmiało, jak mała dziewczynka. Skromna i ciepła.
Przestraszyłem się. Otworzyłem oczy i zamiast na nią, popatrzyłem jeszcze raz na strop i grę promieni.
– Możemy poczekać?
Zrozumieliśmy się.
– Tak.
Ona rzeczywiście miała na myśli to, co wyczułem.
– Nie podobam cie się?
– Nie znamy się. To jest dla mnie dziwne.
Miała na sobie  śnieżno białą sukienkę, która wyglądała nieomal, jak koszula nocna. Oceniłem jej ciało, delikatne dłonie i tą dziwną twarz brzydkiej kobiety o cudnie, mądrych i ciepłych oczach, pełnych piersiach, szlachetnie delikatnych dłoniach.
Zacząłem debatować orgazm w niej.
Na zewnątrz panowała kompletna cisza wiejskiego poranka niezbudzonego jeszcze siedliska wśród nagich wzgórz, który zamarł i wydawał się wsłuchiwać w nas dwoje, w jej oczekiwanie, moje milczenie bez serca.
Powstała, aby odejść i czułem, że jest jej przykro. Ciągle leżąc,  ująłem ją za dłoń i pocałowałem, objąłem swój policzek.
Nie pozwoliła mi na nic więcej. Odsunęła się.
-Zrobię wam chłopcy śniadanie. Skąd jesteś w Polsce?
– Z Warszawy.
– To stolica tak?
– Tak.
– Ile upolowałeś niedźwiedzi?
– żadnego.
– a kobiet?
Nie czekała na odpowiedź , zeszła na dół, przewidując, że przemilczę to pytanie. Widziałem jej uda przez moment i zapragnąłem. Później słyszałem, jak krząta się na dole, jak chłopcy , Mark i John ślamazarnie zaczynają poddawać się narzuconemu przez nią porządkowi dnia, ustawiać stół, nosić nakrycia.
Ile upolowałem kobiet? Zacząłem liczyć. Miałem dwadzieścia jeden lat. Dwanaście? Co to znaczy upolować kobietę? Kochałem trzy i wszystkie trzy miałem. Później były te inne. Wahania serca. Nie lubiłem kobiet w moim wieku. Nie miałem czasu na dziecinadę. Życie jest krótkie.  Może dlatego ostatni tydzień tak w Polsce wyglądał: jeden dzień, jedna kobieta i ani dnia więcej. Ucieczka od bluźnierstwa komunizmu i ponęty młodych, ustawionych córek komunistów na wysokich stanowiskach. Ich łatwości. Zepsucia.
Jedną z nich miałem rano, po przebudzeniu. Wszyscy rozeszli się do domów, koło trzeciej rano. Szalone party. Zostałem tylko ja i ona. I jej najlepsza koleżanka. Świt. Kiedy kochaliśmy się na podłodze, ta druga spała na sofie obok, w tym samym pokoju. Spuściłem się na jej brzuch. Uśmiechnięta i zaspokojona, roztarła moje nasienie na udach, piersiach, wstała, szczęśliwa, poszła wziąć prysznic. Potem usłyszałem tylko trzaśnięcie drzwiami. Kiedy wróciła z zakupami na śniadanie, kończyłem kochać się z jej najlepszą koleżanką. Na sofie. Ona zostawiła zakupy i wyszła i nigdy jej już więcej nie widziałem. Z ta druga kochaliśmy się cały dzień. Nie dbałem i nawet nie myślałem o tym. Za dwa dni nie miało pozostać po mnie śladu w tym mieście, w tym kraju.
Każdą, którą naprawdę kochałem, wynalazłem, zauroczony doganiałem i nosiłem na rękach, skarb stworzony z moich marzeń. Teraz, znowu, chciałem tego samego. Zdobyć szczyt i być na nim sam, zbierać z jej ciała laury za wyczyn. Nic łatwego, nic bez chemii. Chciałem wrócić do kobiety – daru od Boga. Opatrzności. Drugiej połowy.
Nigdy nie zdradziłem kobiety, z którą byłem, nigdy nie wziąłem kobiety do łózka dla samego zrealizowania, oprócz ostatniego tygodnia w Polsce. Musiałem się do tego zmusić i to nie mogło się więcej powtórzyć.
Claire, kobieta ze zrośniętymi brwiami, okrągłą twarzą, była kolejną ofiarą tego postanowienia, męczącego. Bycie imigrantem z akcentem, nie pomaga, szczególnie wśród niższych warstw nowego społeczeństwa w realizacji seksualnej. Zrządzeniem losu byłem w każdej warstwie, od najwyższej, do najniższej, nie miało znaczenia, gdzie ją znajdę, ale to miała być ona. Tylko ta ona. I jej, miałem dać wszystko, co miałem: siebie. Na śniadanie doszedłem ostatni, unikaliśmy spotkania wzrokiem.
Do Londynu wracaliśmy we trójkę, tym samym MG. W połowie drogi John kazał się zatrzymać Markowi i zamieniliśmy się miejscami. Ja byłem pomięty, wepchnięty i na brzuchu gdzieś z tyłu.
Teraz on się męczył, ale zaczął opowiadać dowcipy i śmiał się z tortur, w pewnym momencie zapytał Marka:
– Mówimy mu?
– Co?
– O Claire?
– Jasne.
John zwrócił się do mnie:
– Zapamiętaj ten moment, teraz, jak zjeżdżamy na dół. Dobrze?
– Dobrze.
Później znowu opowiadał śmieszne historie, żartował ze ślubu Marka, Australii, kangurów. Zatrzymaliśmy się by zatankować i zjeść coś i znowu w trasę.
Po ponad godzinie  zjechaliśmy na pobocze.
Wyszliśmy rozprostować nogi, ale tak naprawdę był to punkt widokowy.
Zielone babki wzgórz pokryte sierścią trawy, jak oko sięga.
– Robert, popatrz na północ. Pamiętasz tamten moment, na który zwróciłem ci uwagę?
– Tak.
– To wszystko na północ, to jest ziemia ojca Claire. To jeden z najbogatszych bankierów w Anglii i nie pamiętam, żeby ona tak wypytywała się o kogoś kiedykolwiek. Zastanów się, ona nie musi się żenić dla pieniędzy, jak Mark. Znowu zaraźliwy śmiech. Dalsza podróż. Nie zastanawiałem się.
W Londynie Gabby pokłóciła się dzień wcześniej o pieniądze z Rosyjskim Żydem i nie wróciła już. Miałem nadzieję, że wróci dla mnie. Nie pytałem nikogo o jej telefon, zostawiłem to losowi, a raczej jej. Tydzień później Mark znowu zabrał mnie na północ, przedstawiał, brał na obiady u znajomych, w zamkach też.
Jedna z matek jednego z domów poprosiła mnie, abym pomógł jej posprzątać stół i zaniósł zastawę do kuchni. Byliśmy sami, w pewnym momencie odwróciła się do mnie ze łzami w oczach z jakimś bardzo czułym, ciepłym uśmiechem na twarzy:
– Boże, jaki ty jesteś podobny.
– Nie rozumiem.
– Jesteś podobny do mojej pierwszej wielkiej miłości, jak byłam młoda. Był polskim lotnikiem.
Znowu łzy, ale już na policzkach.
– Studiujesz dziennikarstwo tak?
– Tak.
Wzięła do ręki długopis i zapisała na kawałku kartki imię i telefon.
– Zadzwoń do niego i powołaj się na mnie. On ma wiele do powiedzenia w Reuters. Dostaniesz pracę.
W ten sam week-end ojciec Marka miał dla mnie niespodziankę. Pojechaliśmy do lokalnego klubu żeglarskiego, wziął żaglówkę i okazało się, że jest jeszcze jego znajomy. Na środku jeziora zrozumiałem, ze znajomy musi pracować dla jakiejś agencji. Zadawał mi pytania o politykę w Polsce, ekonomię, nastawienia ludzi.
Mark pewnie powiedział ojcu, że wyjechałem po strajku na uczelni i byłem szefem informacji tego strajku. W pracy mówiliśmy z Markiem o wielu rzeczach. Ja byłem ciekawy angielskiego arystokraty, on był ciekawy młodego człowieka z komunizmu, z drugiej strony muru.
Jak opowiedziałem mu historię mojego nazwiska, nie mógł opanować zaskoczenia.
– To myśmy byli wrogami.
– Tak.
– I to na samym początku tej Europy.
Później jeszcze dodałem, że człowiek z którym najprawdopodobniej jestem spokrewniony, wziął do nie woli jedynego angielskiego Lorda w czasie kampanii Napoleona.
– Tego lepiej nie mów.
Nie żartował:
– ale, jak gdzieś jedziemy, to mów o pochodzeniu twojego nazwiska. To bardzo ciekawe. Od razu cię zaakceptują. To ciekawe, naprawdę. Powinieneś powiedzieć o tym Claire. Pytała się o ciebie znowu. Chcesz pojechać na obiad do nich?
– Nie.
– Czemu?
– Jestem źle ubrany- skłamałem.
Gdyby to była Gebbi, poleciałbym na skrzydłach. Nie mogłem o niej zapomnieć i o naszej chwili w parku, kiedy wydawało mi się, że ją mam.
Była odwrotnością Claire. Szalona, głośna, pewna siebie, prowokująca. Kompletnie wyzwolona, dominująca nie tylko pięknem, ale i błyskotliwością kobieta.
Wtedy w stodole, kiedy Claire przyszła mnie obudzić na śniadanie, myślałem o Gebbi. Gdyby nie Claire pewnie bym to zrobił ze sobą myśląc o niej.  Chciałem być z powrotem w Londynie, parku i dotykać jej policzka drżącą, pewną jednak swojego ciepła dłonią. Za tydzień byłem na meczu Polo. Rotszyld został jeźdźcem spotkania. Królowa siedziała na podwyższeniu dwadzieścia metrów ode mnie, jej czerwony helikopter w oddali.  Córka multimilionera z Australii podawała wino, bo to był zaszczyt tylko tam być. Ostatni powiem Świata na Wysokościach.
Z Markiem wszystko się wkrótce rozpadło po dyskusji o Irlandii Północnej. Mieliśmy odmienne zdania, nie mógł wybaczyć mi poparcia dla sił, z którymi walczył jego brat, jak służył tam w wojsku. Wróciłem do Londynu dla pospólstwa i w nim już nigdy nie spotkałem angielskiego cudu, jakim była Gebbi. Spotkałem francuski. I żydowski zarazem, z Paryża, ale ją miałem, żywe złoto. Nauczyła mnie seksu w parkach, seksu analnego,  ja nauczyłem ją słuchać polskiej muzyki, jak się kochaliśmy. Śmiała się, jak Gebbi. Non stop. Wszystko było dla niej żartem, tylko nie ja. Po seksie często odgarniała moje długie włosy z twarzy i zawijała w jakieś bajeczne wzory, rozmarzona.
-Dlaczego dopiero po roku powiedziałaś mi, że jesteś Żydówką?
– Myślałam, że Polacy nie lubią Żydów.
– A kto ich lubi?
– Ty?
– Jak będziesz grzeczna, to tak.

VIII

-to przecież zaraz obok Wrigley Field.
-jedna ulica na wschód.
– no to mnie wkopałeś. Dwie godziny z głowy.
– Przyjedź. Mam kontrakt na ten unit. Pali się.
– Kup coś do picia i do jedzenia, nie jestem sam.
– Nie ma sprawy.
Przez chwile zastanawiałem się, jak ominąć piątkowe korki w najbardziej zapchanej w Piątek części miasta. Mialem ze sobą pracownika, Amerykanina urodzonego w Czechach, który prawie zapomniał czeskiego, wiec uczyłem go przynajmniej polskiego.
– Honza, musisz być cierpliwy, zaczepimy o jeszcze jednego wariata.
Nie miał wyboru, zepsuł mu się samochód, ale dziwnie tez nie spieszył się do swojej zony i nowo-narodzonego syna. Wpadł w depresje, dałem mu podwyżkę, nie pomogło. Lepsza pozycje w firmie, nie pomogło. Kłócili się. Byl niebywale przystojny. Powinien modelować. Brakowało mu nie inteligencji, ale iskry. To dziecko przyszło za wcześnie, ze zbyt odpowiedzialna i zorganizowana Amerykanka. Bylem zawsze po jej stronie. W trudnej sytuacji była niezwykle mądrą młodą matka, skoncentrowana na poprawie jakości życia, wiedziała czego chce i ja bylem jej sojusznikiem. Podobała mi się.
Mijaliśmy bary i restauracje pełne ludzi, których było stać na bary i restauracje, aż upici i przejedzeni musieli się z nich wylać tabunami na chodniki i ulice. Honza był na dorobku, uderzony dorosłością i żalem do świata. Ja mijałem te sceny bezwiednie. Bez pretensji. Chicago nigdy nie było dla mnie atrakcja, ani jego ludzie. Znajdowałem to w innych miastach i tak naprawdę tylko trzy w USA pracowały na mojej częstotliwości. Jedno w Kalifornii, jedno na Hawajach i jedno na Florydzie. Planowałem mieć dom w każdym z nich. Chicago, tak jak nauczył mnie zresztą znajomy z Izraela zaraz po przyjeździe, było rzeczywiście “rajem dla zarobionych durni”.
Ich piątkowe upojenia alkoholowe i chore fascynacje sportem nie interesowały mnie. Nadrabiałem częstymi wyjazdami. Ucieczkami.
Zadzwoniłem do Simona znowu, kilkanaście minut od budowy.
– pomierz wszystko, żebym nie marnował czasu, kupiłeś coś do jedzenia?
– meksykańskie. Uczta. Poznasz moje dzieci.
Dzieci okazały się trzema najmniejszymi i najchudszymi Meksykanami, jakich widziałem w życiu. Indianie o oczach dzikich i nieczytelnych wyrazach twarzy.
Simon przestał wreszcie grac na perkusji i usiadł w naszym kółku na podłodze, by zjeść z nami.
– skąd ich wytrzasnąłeś?
– Pojechałem do Ciapas, znalazłem trzech braci i przywiozłem.
– Jak się z nimi porozumiewasz?
– nauczyłem się Hiszpańskiego.
Honza pokręcił głową. Indianie nie mieli pojęcia o czym rozmawiamy i zauważyłem, ze cokolwiek robią to koncentrują się tylko na tym, teraz tylko na jedzeniu. To było oczywiste, ze gdyby się skoncentrowali na nielubieniu kogoś, to miałby trzy noże w plecach w minute, po czym wróciliby do ryżu i caldo del res z tym samym spokojem.
Ludzie z innej epoki przyuczeni do stolarki w Chicago.
Simon wziął mnie po jedzeniu na bok, dal wymiary i gotówkę.
– Poniedziałek?
– Wtorek wieczorem.
-Którędy jedziesz do domu?
– Musze odwieźć Honze, wezmę I-290 na zachód.
– Świetnie. Zrobisz coś dla mnie.
Wyciągnął telefon i zadzwonił:
– Lena, dam twój numer i adres znajomemu. Zadzwoni, jak będzie pod domem. Na imię ma Robert.
– Przystojny? Tak.
-Jak masz ochotę, to nie mam nic przeciwko. To jeden z nas.
Skończył. Wyjął kopertę i długopis. Napisał na niej imię, telefon i adres.
– Simon, w co mnie wpierdalasz?
– nic, nie panikuj. To moja przyjaciółka. Musze jej oddać pieniądze. Potrzebuje dzisiaj.
Podał mi kopertę.
– za to, ze zawieziesz masz za darmo.
– wiesz ile są warte rzeczy za darmo?
– przekonasz się. I nie mów nikomu, bo inni cie zatłuką, zanim ja będę miał szanse.
Oszczędzasz czterysta dolarów. To perła. Nie tylko moja.
Kiedy zjechaliśmy z autostrady na pograniczu murzyńskiego getta i dzielnicy białych liberałów przylepionych do paru Uniwersytetów, Honza nawet nie zapytał czemu zbaczam z trasy. Tak, jak wczesnej oglądał tabuny białych, teraz przyglądał się tabunom czarnych ludzi.
– tu nie jest bezpiecznie – w końcu się odezwał po angielsku.
– zaraz miniemy, jedziemy bardziej na zachód.
Skręciłem z głównej ulicy w podrzędną i samochody przed nami co chwila się zatrzymywały, blokowały nas, czarni patrzyli na nas, jak na intruzów. Sprawdzali, czy przypadkiem nie FBI albo policja po cywilu. Wyga i szczaw. Po przekroczeniu kolejnej z poprzecznych ulic okolica zmieniła się z trzeciego świata w świat pierwszy. Z miejskiego getta w podmiejskie cudeńko. Inne podatki, własna policja, inni ludzie. Zatrzymałem się pod numerem domu z kartki.
– Lena, jestem już.
– wejdziesz na gore?
– Nie jestem sam. Musze zawieźć kogoś do domu. Zejdź na dol.
Na gorze domu zgasło światło i zapaliło na klatce schodowej, jej cień przesuwał się w dol, migocąc w małych okienkach, aż w strumieniu jasności pojawiła się w otwartych drzwiach, rozejrzała.
Spokojnie pomachałem i zsunąłem okno od kierowcy na dol. Podeszła powoli, ale krokiem kogoś płynącego w powietrzu, jak spieszona modelka na catwalk-u, wysoka, niebywale zgrabna, dziewczęca, ciemna  mulatka o rysach białej kobiety i skórze białej kobiety.
Dłoń natychmiast położyła na moim reku, przesunęła na ramie i zdziwiłem się, jak przyjemy był jej dotyk i fizycznie i energetycznie. Podałem jej kopertę.
– Na pewno nie wejdziesz na gore?
– Nie mam czasu.
– To przynajmniej zachowaj mój numer.
– Już to zrobiłem. Masz może coś do picia w domu, wodę?
– Tak, przynieść wam?
– tak, słońce.
Poszła. Honzie wrócił polski.
– Jak nie chcesz to daj mi.
– masz żonę i dziecko.
– no właśnie.
– nie.
– dasz mi jej numer?
– masz żonę i dziecko. Nie.
Odwrócił się. Patrzył w dół ciemnej ulicy, zły.
Lena wróciła z woda i znowu mnie dotykała:
-na pewno nie chcesz wejść na gore? Zastanów się.
-przyjechałabyś do mojego miejsca?
– Tak.
– Zadzwonię jutro.
– w twoim miejscu nie będzie już za darmo. Tylko tu i dzisiaj.
– to nie ważne.
Zapaliłem silnik, by skończyć dyskusje, odwieźć Honze do żony i dziecka. Siebie do łózka. Uśmiechnęła się i odeszła tym samy krokiem urodzonej modelki, naturalnej i pewnej siebie. Światła gasły już wszędzie.
Wracając od Honzy do Chicago musiałem znowu przejeżdżać kolo zjazdu w kierunku jej domu. Bylo już po dwunastej. Jej dotyk nie dawał mi spokoju. Poszukałem znowu telefonu.
– Obudziłem cie?
– Tak.
– Jest jeszcze dzisiaj czy już jutro?
– Dlaczego pytasz? Jest późno.
– Nie mam pieniędzy przy sobie.
– Jeszcze dzisiaj.
– Będę za piętnaście minut.
Murzynów było na ulicy dojazdowej jeszcze więcej niż poprzednio. Piątek, pózna noc, czekanie, że się łaskawie przesuną, zejdą z ulicy, przestaną gapić. Znowu przekroczenie granicy dwóch światów.
Nie poczekała, otworzyła drzwi i poszła od razu na góre.
Kiedy wszedłem była już naga, w białym fotelu.
– chcesz blow job czy sex. Pod prysznicem? Musze iść zaraz spać. Rano wstaje.
– Zrób to ze sobą. Będę cie tylko dotykał. Ale na łóżku.
– Glenn tak lubi. Znasz Glenna?
– Tak, a co lubi Simon? Simon to wariat. On lubi wszystko, tylko ja nie lubię wszystkiego.
– Co lubisz najbardziej?
Wstała, położyła się na łóżku. Rozpostarła nogi. Rozchyliła wargi.
– Jak ubrany facet znajduje ręką mój g-spot i doprowadza mnie do orgazmu.
– Skąd będę wiedział, gdzie jest twój g-spot?
– Usłyszysz, albo ci powiem. Pospiesz się, to miało być dwie godziny temu.
Podszedłem, wsadziłem swoje lewe kolano miedzy jej piękne uda, dla balansu drugą nogą stojąc na podłodze obok łózka i zacząłem wsuwać w nią dłoń, czując palcami falistość jej macicy, przesuwając je powoli i mocno w jej wnętrzu.
Zamknęła oczy i lewa ręką ujęła mnie za nadgarstek, naprowadzała mnie i wzdychała, uśmiechając się, ale też spiesząc. W pewnym momencie zachłysnęła się powietrzem, jak tonący, zamknęła oczy:
– masz.
Wyjęła prawa rękę spod głowy i zaczęła rozpinać mi rozporek,  w końcu obsunęła spodnie.
Zaczęła pracować nade mną, teraz przyglądając się i coraz głębiej oddychając, podniecona tym , co robiłem w miejscu, które mi wskazała.
– Możesz wsadzić całą dłoń, nie bój się, powoli. Wejdzie.
Odsunąłem się, aby zostawiła mnie w spokoju.
– Zamknij oczy, myśl o sobie- poprosiłem.
Wolną ręką rozsunąłem szerzej jej uda i ukląkłem obydwoma kolanami miedzy nimi.
Miała skórę w kolorze miedzi, ale ciało, skórę białej kobiety. Rysy twarzy bardziej semickie niż murzyńskie. Boskie proporcje i zapętlony w tych proporcjach spokojnie pracowałem nad jej G-spot wiedząc, ze zbliża się orgazm.
Kiedy nadszedł pochyliłem się jeszcze bardziej i przygarnąłem jej piersi do swojej kurtki, żebyśmy dotykali się twarzami. Chciałem słyszeć ten orgazm z bliska. Wpadła w konwulsje i szloch powoli, jakby mdlejąc. Nie krzyczała, co było piękne.
Pogrążała się w nim, jak dziecko we śnie. Coraz spokojniejsze. Wdzięczne. Słodszej zabawy dla dwojga ludzi na świecie nie ma.
***
– Możesz mi pożyczyć dwa tysiące?
– Dopiszę ci do czeka w poniedziałek.
Zawsze wypisywałem pracownikom czeki po week-endzie, żeby mieli lepszą kontrolę nad pieniędzmi do następnego.
– Potrzebuję w gotówce.
Dałem mu pieniądze i następnego dnia nie wrócił już. Opuścił też żonę, dziecko, przepadł. Piękną i mądrą żonę i pięknego chłopca.
Jak miesiąc wcześniej chciał przespać się z Leną, bez żadnego zawahania, wiedziałem, że jest źle.
Potraktowałem go wtedy, jak bezrozumnego szczeniaka. Był nim.
Ja nim byłem też. Kiedy zapytałem się Leny , czy mogę zostać na noc, usłyszałem najszybsze – nie- w swoim życiu.
Ten, który przychodził rano, zabierał ją na Sobotę i Niedzielę na swoją farmę w Wisconsin.
Rozmawialiśmy ponad godzinę zanim wyszedłem. To było takie wygodne. Miało ją sześciu, sześciu ją utrzymywało. Prawie sami prawnicy.
Z jednej strony raj, z drugiej piekło. Wpisywać się w grafik między innych. Dzielić z tymi wszystkimi obrzezanymi, których znałem i oni wszyscy wiedzieli o sobie.
Prostytucja komunistyczna, seksualny kibuc. Nie dla mnie. Znowu ta wygoda. Przewidywalność, a jednak ciągłe niezaspokojenie. Jej ciało i jej  współpraca pracownicy ciała, którego chciałem tylko dla siebie. Uroczego, egzotycznego, nie miałem tyle pieniędzy. Nie stać mnie było na nią inaczej, niż dołączyć do kibucu.
Czasami siedząc w biurze do wieczora, wykręcałem jej numer dla zabawy, aby zapamiętać. Kochałem się w tym biurze wcześniej z dwoma sekretarkami i młodą sąsiadką, której mąż służył w Marynarce. Nie wiedziałem. Myślałem, ze jest rozwódką.
Jednak Lena była idealna, stworzona do tej aranżacji. Piętnaście minut taksówką. Dziesięć minut od mojego domu później, jeżeli rano nie przyjeżdżałby po nią następny. Ten następy nie dawał mi spokoju i następy po następnym. Chyba, żebym ją zatrudnił w firmie. Wyrwał z tego.
Simon zadzwonił po dwóch miesiącach znowu. Zaczynał swój pierwszy mid-rise. Potrzebował sprzedać kilkanaście apartamentów. Podpisałem kontrakt na przedostatnim piętrze, na rogu, z widokiem na jezioro, zawiozłem mu zaliczkę i zaraz po spotkaniu ze mną pojechał do banku, złożyć papiery o pożyczkę.
Zadzwonił za tydzień podziękować.
– Co słychać u Leny?
– Gówno. Nie wiem.
– Nie chodzisz już do niej?
– Nie. Jak ją ostatnio dupczyłem zaczęła krzyczeć. Ona nigdy nie krzyczy. Powiedziała mi, że jest w ciąży. Byłem pewny, że to ty.
– Ja?
– Tak. Byłeś nowy. Myślałem, że zgłupiałeś, albo ona. Łapała kogoś na dziecko. Ale to Glenn. Udaje durnia i trzęsie dupą. Zawiodła nas.
Poczułem ulgę, że odsunąłem ją wtedy od siebie i obserwowałem, jak rzeźbę, dzieło sztuki w żywych od nieba spazmach.
Czas mówi coś innego. Nie udawałbym durnia, ani nie trząsłbym dupą. To byłoby interesujące doświadczenie w nowym człowieczeństwie. Bardzo.
Nowego człowieczeństwa nigdy się nie bałem. Życie jest takie krótkie, kto ma czas bać się w tej pogoni za wszystkim w bezustanne nigdzie? Lena się nie bała, coraz spokojniejsza. Jej macica miała cel i to nie ona go wymyśliła. Ona tylko go rozumiała lepiej. Ciepła, piękna, beztroska. Byłem jedynym wśród nich, który nikogo nie zdradzał, na pewno nie siebie.
Szkoda mi było żony Glena. Spotkałem ja parę miesięcy później w sklepie meblowym na Północy i patrzyłem na nią, jakby była tylko meblem. Rozmawiałem, z grzeczności, jak rozmawia się z zadbanym, drogim wyposażeniem domu.

IX

Nie zasłaniałem okien, sygnał dla przejezdnych, że okolica się zmienia, że tu się da już mieszkać, żyć. Pielgrzymi witajcie. Koniec Puerto Rico. Gangów.
Na dworze, w zmroku, wirowała zamieć, bezskutecznie. To był pierwszy apartament, który zbudowałem z myślą tylko o sobie, schronienie nie tylko przed każdą pogodą, ale też nudą i sztampą. Miał trzy poziomy, mnóstwo świateł, główna ściana była  pokryta półkami, teraz pełnymi książek o żeglarstwie, albumami i kopiami scenariuszy filmowych. Dom, który najbardziej przypominał moje miejsce w Polsce. Absolutnie własne. Prawdziwe wnętrze za prawdziwym Atlantykiem, nie dla pieniędzy, nie dla szczura goniącego za serem, ciągle srającego opłatami wyżej niż odbyt i pysk . Moja oaza.
Pierwszy był Marek. Kiedy żona wystąpiła o rozwód zamieszkał ze mną. Powoli stanął na nogi, uspokoił się, poszedł dalej po dwóch miesiącach nie zbity z tropu. Zrozumiałem, że każdy, kto do mnie przychodzi, stara się pozostać i czerpać nie tylko z mojego spokoju i równowagi, ale z ciepła mojego domu. Znajomi wpadali na noc, dziewczyny budziły się rano, rozbierały, tuliły, później szliśmy do restauracji na “brunch” w moim drugim budynku, zaraz obok.
Tak, byłem w raju i rajem dzieliłem się. Drzwi były zawsze otwarte, nie zamykały się, lodówki też, pożyczałem ubrania, samochody.
Kamil przyszedł od tyłu, zszedł schodami z apartamentu nad restauracją, gdzie mieszkał, mimo mrozu i zawiei, w samej podkoszulce.
Usiadł i patrzył na mnie.
– co chcesz? zapytałem.
– nic.
– to po co przylazłeś?
-nie mogę się skupić, napierdalają muzyką po ścianach.
Miał na myśli DJ-ja w restauracji, z której zaczęli robić klub nocny. Po nocach rysował domy w okolicy. Był architektem  bez licencji, plany podbiał mu ktoś inny i ktoś inny dostawał cały kredyt, za jego pomysły. Wszystko co było w okolicy ciekawego, było jego, ale bez jego nazwiska. Naśladowali go też  okoliczni wielcy architekci, Amerykanie, którzy powoli przypałętali się na granice cywilizacji i dziczy , ale nawet oni mieli w swoich biurach Polaków, którzy rżnęli żywcem Kamila na zamówienie. Zostawało w rodzinie. Gdyby nie on, Bucktown wyglądałoby, jak Irlandzkie osiedle robotnicze z pustaków z prostokątnymi szczelinami okien, to on był jego nieczytelną, cichociemną rewolucją. Czasami, jak rysował po nocach, brał koks, ale teraz nie seplenił.
– Chodź wywiniemy się na narty.
– Gdzie? zapytałem.
– Do Kolorado. Na miesiąc.
– Masz pieniądze?
– Nie, ale kończę projekt. Za tydzień, dwa, możemy jechać. Masz coś do jedzenia?
Wskazałem na plastikową torbę na klamce.
-Chcesz to weź. Pierogi, chleb i indyk, byłem w polskiej dzielnicy-
Wyciągnął się na sofie.
– Później- kontynuował- mam metę w Breckenridge i w Keystone. Będzie tam cała paczka z Chicago.
Wymienił paru ludzi.
Przypomniały mi się poprzednie zwariowane eskapady, etniczne legendy. Do Kolorado chciałem jechać zaraz po Bożym Narodzeniu, żeby kupić remizę strażacką w malowniczym miasteczku z 50 mieszkańcami i przerobić ją na “bed and breakfast”. Mieszkać tam trzy miesiące w roku.
Zastępca szefa straży pożarnej był polskim góralem z pochodzenia i pomagał mi. Teraz był już styczeń. Trzeba było się ruszyć. Sprawdziłem na internecie pogodę na następne dziesięć dni, wstałem z krzesła i wyciągnąłem z szafy deskę, kask, kombinezon. Położyłem na biurku. Wszystko było na miejscu, gotowe do wyjazdu.
Kamil zaczął przysypiać, nie zamierzał wracać do siebie, do zgiełku restauracji pod jego mieszkaniem. Zgasiłem światło i zacząłem iść w kierunku swojej sypialni piętro wyżej, kiedy na samym dole, od strony ulicy rozległo się pukanie do drzwi.
Wróciłem do komputera. Była ósma dwadzieścia.
Zapaliłem światła i zszedłem powoli po schodach na dół, przez szklane okno w drzwiach, w świetle lampy nad nimi coraz wyraźniej widząc kontury kobiety w kombinezonie parka z ogromnym kapturem zasłaniającym twarz, jakby przeniesionej z wyprawy na Szpicbergen pod moje drzwi w środku chłostanego śnieżycą Chicago.
-Jak ci mogę pomóc?
Popatrzyła na mnie i zaczęła coś chaotycznie w pośpiechu mówić, ale nic nie rozumiałem. Ona była zmarznięta, ja śpiący i zmęczony.
– wejdź proszę. Nic nie rozumiem.
Nie dbając o to czy rzeczywiście wejdzie odwróciłem się i wszedłem z powrotem po schodach na górę i zdziwiło mnie, że w ogóle się nie zawahała. Kamil siedział już obudzony na sofie i lekko nieprzytomny rozglądał się za jakimiś punktami odniesienia, aby zrozumieć co się dzieje.
– to co z Kolorado? zapytał, przypominając sobie naszą konwersację z przed parunastu minut.
– Poczekaj – odpowiedziałem. Zauważył postać za mną.
Wskazałem jej fotel koło komputera, sam usiadłem na piłce do yogi koło ściany z książkami, odsuwając rzeźbę Indianina z mosiądzu, aby oprzeć się wygodnie plecami o półki. Spokojnie popatrzeć na nią.
Zdjęła kaptur. Odgarnęła blond włosy i obydwaj zaniemówiliśmy. Była absolutnie piękna, o rysach delikatnych  i szlachetnych, pociągłej twarzy i niebywale jasnych,  błękitnych, mądrych oczach. Twarz modelki z najlepszego magazynu.
Z Kamilem często wychodziliśmy razem na łowy, szczególnie jego znała cała okolica.
Potrafił zostawiać kelnerkom i bartenderkom napiwki nawet po parę tysięcy dolarów, szczególnie jeżeli chciał się z nimi przespać, albo wypił za dużo. Wszystkie go znały i uwielbiały. Był przystojny, ciemny, zawsze pewny siebie, przyjazny.
Absolutnie nieprzewidywalny po alkoholu, kokainie. Zarażał histerycznym śmiechem, znał tysiące dowcipów,  wahanie i wątpliwość swoich przyszłych ofiar roznosił w pył błyskotliwością krótkich odpowiedzi ze zniewalającą pewnością siebie. Był lepszy, był szybszy. Kobiety szalały za nim, do osób trzecich mówiły o nim: “Kamil artysta”, albo “ten polski architekt”. Właściciele biznesów witali z nim w drzwiach.
Teraz obydwaj zrozumieliśmy, że mamy przed sobą skarb, którego często szukaliśmy po łajdackich nocach. Przyszedł sam. Nie wiadomo skąd, ani po co?

Chciała znowu zacząć mówić, ale znowu za szybko, za bardzo przejęta.
Kamil popatrzył na nią, jak drapieżnik, któremu ofiara sama weszła pod nos i pytała właśnie o drogę, zdziwiony, zbity z tropu.
– Poczekaj -powiedziałem do niej. – Czy mogę skończyć z moim gościem rozmowę w innym języku o wyjeździe do Kolorado i zaraz do ciebie wrócę?
– Oczywiście.
– Chcesz coś do picia? Kawę, herbatę?
– Nie, dziękuję. To długo nie zajmie.
Wstała, zdjęła kurtkę i jakby nic podeszła do drugiego końca ściany przy której siedziałem, zaczęła czytać tytuły na grzbietach książek, dając mi i Kamilowi czas. Znowu odgarnęła włosy, przepiękna, wysmukła, dziwnie, ale naturalnie pewna siebie. Cud z przedmieść w nienagannie dobranym, podróżniczym ubraniu z najlepszych sklepów.
Nie rozumiałem w ogóle o co chodzi. Kamil też. Nasze imigranckie przyzwyczajenie do dziwnych sytuacji pozwoliło nam przejść do porządku nad jej zachowaniem.
– Znasz ją? zapytał po polsku.
– Nie-.
– Może kupiła dom na ulicy, albo zepsuł się jej samochód-
– Nie mam pojęcia- odpowiedziałem.
Miałem wrażenie, że ona wsłuchuje się w nasze słowa. Nie miała akcentu, wyglądała bardziej, jak Dunka, albo Szwedka z pochodzenia.
– To co robimy z Kolorado?
– Jedziemy. Jutro podzwonię i ci powiem- odpowiedział.
– A co robimy teraz?
– Ja idę-
Kamil oddawał mi ją. Nie mogłem uwierzyć, że rezygnuje. To był absolutnie jego typ. Dziewczyna przy ścianie z książkami była podobna do jego pierwszej dziewczyny w USA, która miała dużą szansę zostać modelką. Jej portfolio zaczęło krążyć  po paru znanych agencjach, dostawała telefony od szefów szmacianego zamieszania i zaproszenia na sesje zdjęciowe, spotkania, to było parę lat wcześniej, on miał osiemnaście lat, ona szesnaście. Widziałem ją tylko raz.
Rzeczywiście wstał, pożegnał się z nami i wyszedł tyłem, przez porch, do siebie, do apartamentu nad restauracją w budynku obok. Wziął po drodze torbę z jedzeniem z klamki na drzwiach. Zniknął.
Moje zmysły były już kompletnie jej, wszystko we mnie czekało, aż zostaniemy sami.
Oderwała wzrok od książek, powoli odwróciła głowę w moim kierunku i popatrzyła na mnie z ciekawością i przenikliwością:
– Lubisz żeglarstwo, podróże, fotografie…piękna kolekcja albumów.
– Tak.
– Mogę powiedzieć po co przyszłam?
– Proszę.
– Na kawę jest za późno, herbaty nie pijam, ale, jak mi zrobisz to nie odmówię.
– Jaką chcesz?
– W jakim języku rozmawialiście?
– po polsku.
– myślałam, że po rosyjsku.
– w tej dzielnicy nie ma Rosjan. Są tylko Polacy i Amerykanie. Trochę Serbów może.
– Nie wiem, mieszkam na północy. Zrób mi polską herbatę.
– Nie ma polskiej herbaty. Zrobię ci moją ulubioną indyjską, z rumem. Pijemy taką na nartach i kiedy żeglujemy.
– ale ty jeździsz na desce.
– tak.
– ja też.
Nie wierzyłem w tę konwersację. Wyraźnie przestało się jej spieszyć. Była pod wrażeniem mojego apartamentu: książek, rzeźb, zdjęć, nietypowej architektury . Chłonęła go prawdopodobnie rozumiejąc, że chłonie moją duszę.
Cokolwiek robiłem, projektowałem, z pomocą Kamila też, robiłem z myślą o sobie, ale sobie nie zostawiając. Wynajmując, albo sprzedając. Oprócz tego miejsca. Patrząc na nią zrozumiałem, jak bardzo stworzyłem to wnętrze, aby kiedyś wszedł do niego ktoś taki, jak ona i pozostał na zawsze. Pod wrażeniem mojej duszy. W moich ramionach. Najpiękniejsza połowa wszystkiego co było jeszcze piękne we mnie. Jakimś cudem i cud się stawał.
Kiedy wróciłem z herbatą siedziała na sofie, tam gdzie Kamil wcześniej, podałem jej kubek, usiadłem na fotelu.
– Mów wolniej. To mój drugi język. Nie mogłem cię wcześniej zrozumieć-
-Dobrza- powiedziała po polsku ze śmiesznym, twardym akcentem.
– zbieram donacje na kampanię praw człowieka. Słyszałeś o naszej organizacji?
– coś, jak Amnesty International?
Nie skomentowała.
– Nasza organizacja zajmuje się równouprawnieniem. Jako członek mniejszości powinieneś to rozumieć.
– Nigdy nie myślę o sobie w ten sposób – odpowiedziałem.
Znowu pominęła to milczeniem. Jasnym było, że jej prezentacja jest zawsze taka sama, z góry przygotowana, deklamacja niezmienna. Kiedyś nawiedzali mnie świadkowie Jehowy. Postanowiłem wyrwać ją z transu, tak jak ich.
– powiedz mi po prostu na co chcesz pieniądze i ile.
– walczymy o równouprawnienie gejów, lesbijek, ludzi transgender.
–  jakie jest twoje komisowe.
– to nieważne.
– wierzysz w to?
– tak.
– Nie mam gotówki. Mogę ci wypisać czeka. Jak dam ci trzysta dolarów, warto było tu wejść?
– tak.
– Na czeku jest mój numer telefonu, zadzwonisz do mnie?
Zdawałem sobie sprawę, że może być lesbijką i może poczuć się urażona. Wyjść.
Nie zdziwiła się wcale. Uśmiechnęła, jakby to było normalne.
-Tak. Zadzwonię.
Postanowiłem nie drążyć tematu. Nie atakować. To wystarczyło. Jedno słowo i jej spojrzenie, pewność siebie. Podałem jej czek z moim e-mailem i telefonem, zapisała je w notesie, obok innych. Nie skomentowała, że miałem  e-mail, jak nazwisko jednej z ikon ruchu uprawnienia homoseksualistów, zmarł na AIDS, autora paru ważnych dla nich książek-biblii.
– Gdzie teraz idziesz? Jest piątek.To nie jest tak bezpieczna dzielnica, jak się wydaje.
– Jadę już do domu. Wrócę tu jutro. Miałam iść do paru biznesów w tej okolicy, ale już jest za późno.
– Chcesz iść na kolację do restauracji obok. Karaibskie jedzenie.
– Nie. Pojadę do domu. Jutro zadzwonię, jak tu znowu będę, pójdziemy na lunch.
Wymieniła nazwę włoskiej restauracji zaraz za rogiem, którą miał Polak i Włoch, para homoseksualistów. Byli w tej dzielnicy pierwsi, kiedy było tu jeszcze ghetto. Niebezpieczne ghetto.
Polak miał pieniądze, Włoch pasję gotowania. Chodziłem tam czasami dla atmosfery, nie tylko jedzenia: ” Buona Fortuna”.
Kiedy założyła parkę i ten kaptur nogi ugięły się pode mną. Przypominała ślicznością najcudowniejsze sceny z “Love Story”. Chciałem ją przygarnąć, ale wiedziałem, że jest nienależną i pewną siebie kobietą, że może mnie odrzucić dla zasady. Albo rzeczywiście jest też biseksualną lesbijką. Nie. Wyjdę na emocjonalnego, zdesperowanego głupca, więc poddałem się jej porządkowi rzeczy, procesji wydarzeń między nami. Lunch. Jutro. Czekaj.
Już na dworze, zanim zeszła do samochodu odwróciła się jeszcze:
– Kiedy wyjeżdżacie do Kolorado?
– Planujemy za dwa tygodnie.
– Samochodem czy samolotem?
– Samochodem.
– W ilu?
– We dwóch.
– Ile jest miejsc w samochodzie?
– Sześć. SUV.
Poszła.
W Sobotę wstałem późno. Dopiero koło jedenastej zrozumiałem, że zgubiłem telefon.
Przeszukałem całe mieszkanie, samochody. O dwunastej poszedłem na lunch do restauracji, gdzie mieliśmy iść razem, ale nie przyszła. Myślałem, że wyjdę z siebie. Widziałem ją  już w swoich ramionach. Widziałem w jacuzzi ze mną w Kolorado i na Hawajach w oceanie.
Zaimponowała mi wszystkim, co miała do zaoferowania. W poniedziałek pojechałem z samego rana kupić i podłączyć nowy telefon. Cztery głuche wiadomości.
Cztery razy ktoś czekał, aż włączy się sekretarka, milczał. Słychać było tylko gwar i brzdęk talerzy, muzykę.
W czwartek Kamil przyniósł mi telefon.
Trzy dni leżał w lodówce, razem z jedzeniem, w torbie, plastikowej.
Przez pięć lat dostawałem e-maile od “human rights campaign” i przez pięć lat za każdy razem wyłem.  Ten moment kiedy delikatnymi dłońmi zdjęła kaptur i rozpuściła blond włosy patrząc na mnie z ciekawością, ten moment mógł trwać do teraz.
Boli. Będzie boleć.

X

– Nie żartuję. Pojedźmy razem. Pomożesz mi-.
Powiedziała to niby bezwiednie, ale udawała lekkość. Jej słowa miały ciężar w innym wymiarze, tam gdzie są ukryte marzenia i oczekiwania spodziewają się zadośćuczynienia, choćby małego gestu. Przyszedł mi do głowy jej mąż. Zawsze czułem tłumioną agresję i podejrzliwość z jego strony. Energetyczny wampir. Był obsesyjnie zazdrosny, szorstki, zastanawiałem się dlaczego. Nie miał do tego powodów, przystojny, zawsze elegancki, powinien był być pewny siebie. Nie był. Jego charakter musiał ją niszczyć. Była delikatna.
Bała się go. Była zdominowana prze niego.
– Nie. Spotykajmy się na miejscu. Wyślij mi e-maila z adresem i godzinę.
Nigdy nie potrafiła ukrywać uczuć i tym razem zrobiła twarz małej dziewczynki, której ktoś nie chce przeczytać bajki.
– Mogę przyjechać po ciebie.
– Sarah, mam tyle spraw do załatwienia codziennie. Nawet nie wiem, gdzie będę.   Wyślij mi czas i miejsce i na pewno przyjadę.
Być może kiedyś go zdradziła i już jej nie ufał, intuicja przestrzegała mnie, aby trzymać nasze relacje w klatce biznesu i nie wychodzić z niej pod żadnym pozorem.
Oczywiście, że ją chciałem. Proste, lśniące blond włosy do ramion, ogromne brązowe oczy, które podkreślała genialnym makijażem kokoty, zawsze ubrana, jak marzenie ludzi, którzy doceniają dobry gust, ale też wyrafinowane seksualne podteksty detali ubioru. Jej ciało, dłonie, figura, piersi, oczy i usta to był absolutnie raj zrobiony z dojrzałej kobiety, być może bałem się, że zajdzie to wszystko za daleko, za szybko. Lubiłem polować, nie być żywionym. Miałem wrażenie, że jest zdesperowana i nie ufałem, ze jakieś uczucia do mnie są tego powodem, ale jej sytuacja w domu: chory mąż, brzydka i nie za mądra córka, brak znaczącego sukcesu w pracy. Była projektantką wnętrz. Z doświadczenia wiedziałem że Żydówki często zostają projektantkami wnętrz, albo agentami sprzedaży nieruchomości z nudów, kiedy mężowie zapewniają im wszystko oprócz satysfakcji, może tylko w łóżku. Tu było coś więcej. Widziałem, że jest nieszczęśliwa i to powodowało, że trzymałem dystans. Była parę lat starsza. Nie dbałem ile. Na pewno pragnęła ciepła i miłości. Była zagubiona i parę razy pomogłem jej w rozmowie z klientami, aby dostała projekt, dowartościowywałem ją, kiedy tylko mogłem. Zaczęła mnie potrzebować. Znajdowała spokój przy mnie, coś czego jej mąż był przeciwieństwem.
– Piątek rano. Koło dziesiątej. Wyślę ci adres wieczorem.
Wsiadła do samochodu i przez szybę pomachała mi ręką z uśmiechem, ale odniosłem wrażenie, że próbuje przywrócić normalność między nami i zatrzeć w pamięci twarz małej dziewczynki, której ktoś właśnie nie dał zabawki. Efekt był odwrotny. Zmieszana odjechała. Za dużo pragnienia wylało się z niej na mnie, za szybko.
E-maila dostałem następnego dnia. Spotkanie miało być na północy, w jednym z nielicznych wieżowców, niedaleko była kawiarnia do której lubiłem jeździć motorem i oglądać żaglówki na jeziorze. Lato było cudowne, postanowiłem wziąć dzień wolny i dać jej wszystko z siebie, jednocześnie czerpiąc satysfakcję ze spędzenia dnia z piękną kobietą. Odpisałem, że będę czekał na nią w tej kawiarni. Wysłałem zdjęcie z dopiskiem, że front jest tak piękny, jakbyś ty go zaprojektowała. Rzeczywiście był i rzeczywiście ona potrafiła tak pięknie projektować. Brakowało jej pewności siebie w rozmowie z klientami. Była człowiekiem, który miał piękne wizje, ale nie był stworzony do ich przekazania. Klienci doceniali ją dopiero po skończeniu projektu, nigdy w trakcie.
Kiedy weszła nie byłem jedynym, który na chwilę oniemiał. Zauważył ją każdy mężczyzna. Miała jasno niebieski , błyszczący płaszcz do ziemi, rozpięty, czarne kozaki a obcasach, białą koszule z falbankami, jakby miała tańczyć flamenco, z głębokim dekoltem, obcisłe dżinsy, które wtapiały się tą samą temperaturą koloru w kolor płaszcza. Usiadła koło mnie i poczułem zapach kobiety, której nie można odmówić, cokolwiek by chciała. Torebkę położyła na kolanie, ale zrobiła to tak pośpiesznie, lekko zaczerwieniona, zmieszana, że ta upadła na podłogę.
Schyliłem się pierwszy, podniosłem, odwróciłem kask na stoliku i wsadziłem ją do środka.
– w ten sposób nie zapomnimy, ty torebki, ja kasku. Ile mamy czasu?
– dwadzieścia minut. Mam klucze, możemy wejść wcześniej, jak chcesz. On jest w drodze.
– Co on chce robić?
– Wszystko. Daje mi wolną rękę.
– Chcesz kawę, ciastko?
– Nie, jestem na diecie.
Nie nalegałem.
– to możemy już tam iść?
– tak, chodźmy.
Wyjęła torebkę z kasku, kask uchwyciła ręką, ale był za ciężki, żeby mi go podała.
– nie boli się kark od tego?
Kiedy to zrobiła jej koszula odchyliła się i zauważalnym jej piersi, piękne, dojrzałe, nie miła stanika, albo miała stanik, który je podtrzymywał od dołu, niewidoczny.
Jej zapach, jej kształt, kolory i widok skrawka jej nagiego ciała, jakże prywatnego po raz pierwszy dotarł do mnie pożądaniem. Zapragnąłem być z nią sam na sam. Poryw, który nie słucha rozumu.
Zauważyła mój wzrok penetrujący jej ciało. Patrzyła mi w oczy, ale wyciągnąłem tylko rękę po kask i założyłem go, uciekając od jakiejkolwiek deklaracji. To nie było miejsce.
Kiedy jechaliśmy w windzie przestałem być grzeczny. Chłopiec postanowił być nagle niegrzeczny. Usiadłem na podłodze po przekątnej od niej i patrzyłem na nią, jak na klasyczną rzeźbę, tyle, że nieruchomo krzyczącą o seks, drżącą z oczekiwania. Molestowałem ją wzrokiem. Bezczelnie. Nachalnie. Ukrywanie czegokolwiek nie miało już sensu. Kiedy winda zatrzymała się na dziewiątym piętrze po prostu rzuciłem poirytowany, że nie wysiadam, że chcę na nią jeszcze patrzeć.
– Gdzie chcesz jechać?
Budynek był wymarły, mieszkali w nim żydowscy emeryci. Nazywaliśmy to umieralniami. Inna opcja od domu starców.
– Wciśnij cokolwiek.
Nie zdziwiła się. Cała ta poza działała na jej wyobraźnię, chłonęła ten moment, wreszcie pożądana. Na pewno chciała, abym wstał i zaczął ją całować. Zrobił cokolwiek intymnego, cielesnego.
Psychicznie zrelaksowana, jej ciało trwało napięte na wypadek, gdybym nagle chciał nim zawładnąć i manipulować jego uczulonymi na dotyk mężczyzny  punktami, które tak dobrze znałem i których wybujałość i dojrzałość u niej, tak mocno działała mi na wyobraźnię, wszystko to podkreślone detalami garderoby i biżuterii. Świat dojrzałej, podnieconej, czekającej kobiety, w którym chcesz natychmiast utonąć, zapomnieć się i poddać tylko instynktowi.
Żeby coś dobrze zrobić, musisz to sobie najpierw wyobrazić.
Więc wyobraziłem sobie, jak odpycham się od ściany, przesuwam na kolana i na kolanach przyciągam ją do siebie za pośladki, rozsuwam suwak jej spodni, wpycham język, aby przyzwolenie było całkowite, wszystko jasne i dopowiedziane na samym początku, po czym wstaję i zaczynam całować jej ramiona, piersi, których tak bardzo zapragnąłem dziesięć minut  wcześniej. Później usta: głęboko, jak kochankowie, którzy czekali na siebie za długo. Wreszcie kładę jej rękę na sobie, aby obudziła mnie do aktu penetracji tak, jak tylko się będzie jej podobało.
Zaraz. Nie teraz. Nie to miejsce, aby zajść tak daleko. Nie chcę półśrodków. Uspokoiłem się.
Znałem ją już ponad dwa miesiące i pewnego dnia zrozumiałem, że zaczyna używać pretekstów, aby się ze mną spotykać.  Wstydziła się ich banalności i za każdym razem niecierpliwie czekała na sygnał, krok z mojej strony. Była zbyt niepewna, aby przybliżyć się samemu. Mąż zrobił z niej kłębek nerwów, myślała, że jest z nią coś nie tak, kiedy w rzeczywistości była marzeniem dojrzałej kobiety większości mężczyzn. Przez następne dziesięć lat na pewno.
Nie zrobiłem nic. Winda zatrzymała się na najwyższym piętrze. Popatrzyła na mnie:
– taras widokowy?
– Nie.
Wstałem.
– Jedźmy do jego apartamentu. Dostańmy ten projekt najpierw.
Stałem się stanowczy. Wyczuła, że mam w głowie jakiś plan, postanowienie.
Chciałem dostać ten kontrakt dla niej, później powiedzieć, żeby jechała za mną. Widziałem już nas oboje mających spokojnie seks w samochodzie na parkingu małej, otoczonej ogromnymi drzewami plaży, gdzie o tej godzinie w środku tygodnia na pewno nikogo nie było. Bezpieczni, schowani. W końcu miała męża psychopatę, córkę, dom, jakieś tam życie. Z tego wszystkiego, wydawało mi się, zdesperowana chciała uciec. Córka była już dorosła, bezczelna, nieciekawa. Sarah chciała odzyskać swoje życie sprzed małżeństwa. Wolność, miłość, czas dla siebie.
Klient okazał się grubym, odrażającym, nieprzyjemnym eunuchem. Ignorował ją od samego początku. Taka metoda podporządkowywania sobie ludzi. Chodziło o pieniądze. Chciał pokazać jej, że mu nie zależy. Im więcej mówiła, tym bardziej  pompowała jego bezczelne ego, nie rozumiała tej gry i chyba wstydziła się przede mną, że ma takich klientów. Z drugiej strony naprawdę potrzebowała ten projekt.
On spoglądał na mnie podejrzliwie i w końcu zaczął zadawać pytania mi. Tylko ze względu nią odpowiadałem powoli i od niechcenia, ale z dużą dozą profesjonalizmu.
Spokojnie. Musiał wyciągać ze mnie każde zdanie i w końcu podporządkował się mojemu tokowi myślenia, spokorniał, przestał dziwaczyć i mlaskać.
Dostawał informacje, które potrzebował.
W pewnym momencie zadał pytanie:
– Jaki jest stosunek między wami?
Ona milczała już od dłuższego czasu, ale teraz zatkało ją, jakby ktoś ją spoliczkował, zanim odpowiedziałem zauważyłem jej błagalny wzrok:
– Sarah jest moim ulubionym projektantem wnętrz, z którym czasami pracuję.
Dużo się przy niej nauczyłem- skłamałem.
Eunuch dał w ten sposób nam do zrozumienia, że jej nie ufa. Ufa mi.
Znałem ten typ dorobionych buców, najgłupsi, pazerni ludzie to milionerzy. Od jednego to kilkunastu milionów. Wśród klientów normalność zaczyna się od kilkudziesięciu milionów do góry. Miliarderzy są bardziej podobni do ludzi bez pieniędzy, nie te zbyt pewne siebie kurwy z paroma milionami, przyzwyczajone do traktowania ludzi z góry, bo zazwyczaj mają tylko do czynienia z niewolnikami w swoich biznesach. Nieznośne, pancerne, zazwyczaj pasożytnicze gnidy dorobione chamstwem i grubiaństwem, wyzyskiem, a nie pomysłem, czy błyskotliwością.
Odzyskałem dla nas grunt, ale wyszliśmy stamtąd z niesmakiem. Czar prysł. Pożądanie też. Była załamana. Widziałem, że to wina jej męża. Za bardzo ją zdominował, podporządkował, ustępowała zbyt szybko, usuwała na bok.
Jej klęska, jako sprzedawcy siebie była tak głęboka, dosłownie uciekła do samochodu.
Usiadłem na siedzeniu pasażera i poprosiłem, aby podwiozła mnie do motoru.
– Nie przejmuj się. Po prostu asshole.
Ona wiedziała, że znam stosunek jej męża do niej, spotkałem go parę razy, teraz buc, była naprawdę załamana. Ludzie nie czuli do niej respektu.
Pomyślałem, że ubrała się niewłaściwie. Zbyt wyzywająco. Zrobiła to pewnie dla mnie.
Eunucha to drażniło. Ona przyjechała na randkę, zamiast do pracy. Projektu nie dostała. Wstydziła się do mnie zadzwonić o błahostki. Czekałem.
Chciałem, aby się odezwała znowu i zamierzałem przestać bawić się w niedopowiedzenia, zabrać ją do hotelu i mieć seks, seksem nauczyć jej pewności siebie, orgazmem przekonać, że jest marzeniem. Była.
Wymyślałem, jak będę ją kochał, co muszę kupić, aby zepsuć ją wyuzdaniem, ile miałem na to czasu, aby nie miała kłopotów z psychopatą w domu.
Zadzwoniła. Po pięciu latach. Do mojego byłego wspólnika. Na stary numer. Moje życie już było w innym miejscu, w którym nie było miejsca na nią. Były wspólnik, następny eunuch, nie dał jej numeru telefonu do mnie. Zbył ją, że nie ma mnie już w firmie, nie wie, co się ze mną dzieje. Kłamał. Zazdrościł mi kobiet. Zazdrościł, że lgnęły do mnie. Swoją żonę kupił, na ślubie płakała. Nie ze szczęścia.
Nie powinienem był siedzieć na podłodze, powinienem był rozpiąć jej dżinsy i na końcu języka zanieść ją na taras. Dla niej widokowy na nowe życie gdzieś wewnątrz jej duszy, gdzie marzenia rodzą się dla rzeczywistości, nagle lepszej i bardziej indywidualnej, dla mnie na taras, gdzie zaczynała się  przygoda w  dopełnieniu kobiety: cieleśnie, w jej najcudowniejszej dojrzałości, kiedy zbudzona do pożądania po odchowaniu dziecka, znowu zakwitła i to wyraźnie dla mnie. Nigdy w życiu nie miałem kobiety po dziecku. Sarah byłaby pierwsza. Rozumiałem, że w ten sposób ja też dojrzeję, jako mężczyzna. Nie było mi dane. Nie z nią. Nie w niej.

XI

Miałem parę garniturów, ale tylko jeden krawat. Nosiłem zawsze ten sam. Dostałem, a raczej wziąłem od ojca dzień przed wyjazdem do Ameryki. Niebieski, lśniący, z misterną pajęczyną geometrycznie przetworzonych w powtarzalne wzory kwiatów, ich pnącz. Garnitury dobierałem do krawatu. Nie odwrotnie. Jeden uszyłem jeszcze na miarę u krawca w Londynie niedaleko od budynku giełdy, ale był za jasny. To było poważne spotkanie, więc założyłem najdroższy i najczarniejszy, jaki miałem, jednego z włoskich projektantów. To samo z butami. Czułem się swobodnie, ale widzieć mnie w garniturze, to był cud. Taksówka przyjeżdżała za parę minut. Przed lustrem zobaczyłem człowieka, którym kiedyś byłem, jeszcze w Polsce, przed wyjazdem. Matura, egzaminy na studia, konferencje prasowe u rzecznika rządu, spotkania z jakimiś czerwonymi świniami, które mi groziły, drwiły, a póżniej bały się widzać, że nie robi to na mnie zadnego wrażenia. Uświadomiłem sobie, że między innymi od tej nadymanej sztuczności mojego przyszłego zawodu uciekłem. Od durniów w garniturach. Innych świniopodobnych rzeczy związanych z mediami systemu.
Młody wstał z za biurka, aby uścisnąć mi dłoń, uśmiechnięty, beztroski. Za nim przeszklona ściana biura otwierała się na panoramę Chicago Downtown z perspektywy szalenie zdolnego i dorobionego już prawnika. Wysoko, prawie w chmurach, z widokiem na architektoniczne miliardy dolarów.  To była dynastia. Wieżowce, skrawki jeziora, słońce na dachach i szybach, wszystko w nim i z nim na pierwszym planie.  Szefem był jego ojciec i wuj, powoli oddawali mu stery firmy. Sukces miał wypisany na twarzy i w życiorysie, ale był też pokornym i życzliwym człowiekiem z natury. Mądrym.
– zaraz przyniosę twoją sprawę, ale muszę cię uprzedzić, że prowadzić ją będzie nowy prawnik w naszej firmie.
Wrócił za biurko, znowu cały w panoramie amerykańskiego downtown na wysokościach i zawołał w intercom:
– Beverly, twój klient jest tutaj. Bronski. Możesz przynieść jego papiery? Przeglądaliśmy je rano, są na wierzchu.-
Czułem, jak wzbiera we mnie wściekłość. Oddał moją sprawę, jakieś rzeźniczce pewnie zaraz po studiach. Nie podobało mi się to. Kilkaset tysięcy wisiało w powietrzu. Zależałem od tego, czy jego biuro podoła. Nie chciałem komplikacji.
Uczyłem już paru lekarzy, jak leczyć, teraz będę musiał uczyć jakąś prawniczkę, jak sądzić, walczyć z biurokracją.
Chyba zauważył grymas niezadowolenia na mojej twarzy. Zniżył głos, jakby mówił tajemnicę:
– Biliśmy się o nią z innymi. Była najlepsza na roku. Zobaczysz.-
Nie zauważyłem nawet kiedy weszła. Zjawa. Odwróciłem się bezwiednie, a ona stała już przy nas, tajemniczo uśmiechnięta, zrobiła nam niespodziankę swojm delikatnym objawieniem. W  czarnym golfie, obcisłej szarej spódnicy, czarnych pończochach kończących się wyzwaniem pantofli zrobionych z delikatnych pasków czarnej skóry, na wysokim obcasie. Do piersi przyciskała mocno papiery mojej sprawy, a nad nimi promieniowała twarz tak piękna, tryskająca młodością, że oniemiałem.
-“Tylko nie to”-
Miałem stresujące doświadczenia na pograniczu światów kobiet i biznesu. Ona urodą powalała z nóg. Każde bydlę raz na jej terenie musiało zamieniać się w barana.  Nawet on, na jej widok, z młodego prawnika zmienił się w młodego szczawia,  zółto-zdziobiał na twarzy mimo, że musiał ją widywać codziennie i to od jakiegoś już czasu. Nie wyobrażałem sobie, żadnego dłuższego posiedzenia z nią, abym nie powędrował myślami między jej piersi, uda, we wszystko, co dawało kulminację, w miejsce, w którym najbardziej naturalnym epilogiem zbliżenia musiała być wspólna noc, bezsenna, lub przynajmniej sen na jawie.  Nawet gdybym miał twarz wyrytą z kamienia, nie ukryłbym podniecenia  i myśli o posiadaniu jej. Oczy mnie zdradziły. Przepadłem. Nosiła moją ulubioną fryzurę u kobiet: koński ogon i była ładniejszą, zgrabniejszą repliką mojej ulubionej, czeskiej gwiazdy porno, która zresztą mieszkała gdzieś w Chicago, trzydziestoletnią, zużytą dla biznesu emerytką.
Młody zauważył moją oniemiałość, widział, że jestem sprzedany. Byłem. Mógłbym spać na wycieraczce, żeby tylko zobaczyć ją znowu  i powiedzieć rano: “dzień dobry, mam na imię Robert i spałem na wycieraczce, żeby ci powiedzieć dzisiaj dzień dobry, dzień dobry”. Ona patrzyła na mnie zaintrygowana, pewnie chciała przykleić twarz do sprawy, którą miała od rana na biurku i twarz się pojawiła.
“Młody z całym jego sukcesem, biurem, garniturem był przegrany” – pomyślałem – “Miał żonę. To musi być męczarnia mieć coś takiego w biurze przez pięć dni w tygodniu. Okrucieństwo.”
To coś, uśmiechało się tak pewne siebie, tak wyzywająco, patrzyło tak bezczelnie prosto w oczy, że musiałem stamtąd uciec.
Ludzie na jachcie zrzucili żagle i wyjmowali butle z powietrzem ze stojaków, podpinali do BCDs, drabina i klatka zjechały po burcie do wody i parami wchodzili do niej w całym ekwipunku. Kiper zaczął wrzucać przynętę do wody i po paru minutach tu i ówdzie płetwy grzbietowe rekinów wyłaniały się i znikały pod taflą wody. Zaczęły mnie boleć oczy od słońca wschodu odbitego od powierzchni oceanu. Odjąłem aparat od twarzy, założyłem okulary przeciwsłoneczne i rozglądałem się powoli za tworzywem do zdjęć. Jacht na samych patykach przestał nim być.
Przed wyjazdem zrobiła mi kopie wszystkich dokumentów i już dwa dni zamiast odpoczywać szukałem błędu, który wpędził mnie w kłopoty z ratuszem. Obiecała, że odroczy sprawę na tak długo, jak tylko się da, żebym miał czas znaleźć nową linię obrony i skonsultować z nią.
Z czasem wszystko nabrało innego wymiaru. Nie jeździłem na konsultacje, żeby wygrać sprawę, którą dla mnie prowadziła, ale żeby widzieć jej radość w oczach na mój widok i aby posunąć nasze poza biznesowe konwersacje o krok dalej, z początku ostrożnie, jednak ostrożność okazywała się niepotrzebna. Była tak ciekawa mnie, jak ja jej. Spieszyła w poznanie. Opowiadała o dzieciństwie w Kalifornii, rodzicach, jeździe konnej, ja o tułaczce, ciągłych przeprowadzkach, ciągłych wakacjach.
Choroba wydawała się wzajemna. To co mnie dziwiło na początku to reakcje obu sekretarek na mój widok. Wyskakiwały zza biurek, żeby jej  zakomunikować, jedna przez drugą, że już jestem, jakby spodziewały się innego rodzaju wydarzenia, niż rozmowy klienta z prawnikiem. Jakiejś sensacji, pożywki do plotek , biurowej  anomalii.

Teczkę z dokumentami przerzuciłem na tylne siedzenie i na miejsce pasażera powędrował aparat. Chciałem go mieć pod ręką.
Zbliżało się Boże Narodzenie i Nowy Rok. Zanim wyjechałem z zatoki, zrobiłem paręnaście zdjęć kuli czerwonego słońca w konarach palm, świątecznej, niebiańskiej bombki na świętym drzewie tropików.
Planowałem dołączyć życzenia. Przeglądając zdjęcia na ekranie kamery omal nie potrąciłem radiowozu zaparkowanego na poboczu. Policjant pokręcił głową i machnął ręką, żebym jechał dalej, nie zwalniał ruchu. Podrażnione oczy piekły mnie i od światła w obiektywie aparatu i od słonej wody porannej kąpieli. Po kilkudziesięciu minutach zjechałem do pobocznej budy jadącej na jednym generatorze z kanapkami i piciem, zaplątanej w gąszcz na granicy dżungli, zamówiłem kawę i od razu położyłem się w jednym z wolnych hamaków, nie dbając czy ktoś mi tę kawę przyniesie.
Czytanie dokumentów do późnej nocy, brak snu, jazda po krętych, bocznych drogach, ocean – wszystko dało o sobie znać. Obudził mnie warkot motocykli. Kubek z kawą stał postawiony pod hamakiem i dobierały się do niego maleńkie, czarne mrówki. Poszedłem zapłacić i powoli piłem letni już napój, kiedy wzrok mój przykuł ogród rozlewający się w łagodnie nachylony stok, zawieszony między niebem a nieskończonym oceanem.
Pąki, niebotycznie wybujałe kwiaty, liście, jak kapelusze lub rozpostarte dłonie w błekicie sklepienia i błyszczącego lustra wody. Wróciłem do samochodu, jak snajper gotujący broń do decydujacego strzału, przetrawiłem ustawienia aparatu i wiedziałem, że to jest to miejsce i ten materiał. Przez następne dwie godziny zrobiłem kilkaset zdjęć, czekając na światło, cienie, deszcz, wiatr, natchnienie, wszystko, co zwiększało prawdopodobieństwo oddania klimatu miłości i pożądania za pomocą obrazu. Odpoczywałem myśląc o niej.  Do hotelu wróciłem przez góry nie po to, żeby było szybciej, ale żeby mieć to samo odczucie bycia na wysokościach, jak w Downtown, w wieżowcu. Dopiero trzeci dzień na wakacjach, a już chciałem wracać, żeby ją znowu zobaczyć. Wpadłem na pomysł, jak zaszantażować ratusz, aby dali mi to, co potrzebowałem. Rozwiązanie przyszło samo, bezwiednie. W hotelu, znowu do późnej nocy, przeglądałem na laptopie zdjęcia, aby wybrać jedno, które najlepiej oddawało to, co czułem do niej. Co czułem?
Czułem, że tonę. Stawała się  moim narkotykiem. Wybrałem zdjęcie różowego hibiskus. Żaden kwiat, jak ten, nie oddawał mojego nagiego, seksualnego oczekiwania.
– Myślałeś, żeby budować dla kogoś?

– Nie.
Architekt popatrzył na mnie ponad okularami.
– Dobre pieniądze, poważni inwestorzy.
– Nie mam czasu, mam za dużo swoich rzeczy.
– Zastanów się.
– Kto to?
– Nie mogę ci powiedzieć, chcieli, żebym się zapytał, czy byłbyś zainteresowany.
– Tajemnice, te tajemnice. Pewnie brudne pieniądze. – powiedziałem tak, bo chciałem uciąć dyskusję. Rzeczywiście nie miałem czasu-.
Zraził się. Nie skomentował. Zmienił temat.
– Jak ci się podoba twój nowy prawnik u Charliego?
– Męczarnia.
– ha, ha … całe Chicago o niej mówi. Miłe urozmaicenie dnia, co?
– Słodkie.
Wziąłem poprawione plany i pojechałem prosto do prawnika. Wiedziałem, że wszyscy zdębieją. Nie pozwalali zbudować mi tego co potrzebowałem, to kazałem mu narysować coś, co mogłem zbudować, ale coś, co zjeży im włosy na grzbietach. Przegapili detal, którego uchwyciłem się, jak tonący brzytwy, ale ta brzytwa obcinała łby wszystkim w ratuszu, nie tylko mi. Całej komisji. Może na bocznej ulicy by to przeszło, ale nie na jednej z głównych.

Znowu w garniturze, opalony, pewny wygranej, pewny siebie, niepewny jej. Nie widziałem jej miesiąc. Tęskniłem. Marzyłem. Wymyślałem. Domyślałem. Ciągle nie rozumiałem na czym polegał jej związek z mężczyzną ze zdjęcia.
Czy zdjęcie będzie na biurku? Czy będzie uśmiechnięta, ponętna, przystępna, moja?
Czy wreszcie będzie moja? Los podsunąłby mi czeską gwiazdę porno, jak była jeszcze dziewicą i nie wziąłbym, bo chciałbym Beverly. Tylko Beverly.
Sekretarki były inne, milczące, ale bacznie mnie obserwowały. Beverly wyszła ze swojego biura i podeszła do mnie  przywitać się, bardzo oficjalna, sztywna, ubrana w bardzo konserwatywny żakiet, spodnie, na szczęście fryzura pozostała ta sama. Jej postawa zaraziła mnie. Nie chciałem się ośmieszyć wpadając w dziecinną radość ze spotkania. Back to business. Szedłem za nią, minęła drzwi, zamknęła pieczołowicie, przekręciła zamek, gwałtownie się do mnie odwróciła, napięta, oczekując nieopanowania i pasji z mojej strony, wyzywająca.
Zawahałem się, pomieszałem, kompletnie zgłupiałem, przez te parę poprzednich chwil, kiedy była zupełnie inna niż zazwyczaj i jeszcze sekretarki, dziwne. Pogubiłem się,  ona w końcu też. Zamarły tuman. Ja. Oniemiały tuman. Odeszła, schowała za biurkiem. Jego zdjęcia nie było. Spodziewała się wylewu czułości, wyznania, nie dostała.
Nad biurkiem wisiał plakat zrobiony ze mojego zdjęcia, różowy hibiskus. Moje pożądanie.
Za późno go zauważyłem. Czemu? Czemu tak późno?
Tak ją chciałem. Ponad wszystko. Zamek był ciągle zatrzaśnięty. Może powinienem ją wziąć, teraz, za tym biurkiem. Boże, jaka ona speszona. Co robić?
Moment miął. Najlepszy na świcie moment minął.
Wymarzony.
Ona czuła to samo. Stratę i niepewność. Dochodziła do siebie, po zawodzie, speszona, skrępowana swoim otwarciem i nadzieją.
– Wyprowadzam się do Los Angeles-
Nie dotarło do mnie.
– Masz plany?
– Dałem sekretarce.
Wstała, obeszła mnie. Nigdy tak się do mnie nie zwracała. Beznamiętna. Bez radości. Otworzyła drzwi z zamku i wyszła.
Nie było jej dziesięć minut. Wróciła. Miała  łzy w oczach.
Zawołała jedną z sekretarek. . Wytłumaczyła jej coś, oddała mój folder, wzięła plany, znowu wyszła.
Słyszałem jeszcze, jak trzaska drzwiami do toalety. Sekretarka popatrzyła na mnie , jak patrzy się na psa przed uśpieniem, litość pomieszana ze wstrętem i strachem.
– Zanim pan wyjdzie musimy ustalić następne spotkanie.
– Kiedy jest rozprawa?
– Beverly wyśle dzisiaj panu e-maila ze wszystkimi informacjami. Proszę sprawdzić czy na pewno będzie pan tego dnia w Chicago. Na rozprawie będę ja i Charlie. Beverly już nie będzie z nami.
—-
“Dziękuje, za zdjęcie. Życzę wygranej sprawy, myślę, że nie będzie z tym większych problemów.”
Za parę dni odpisałem na jej e-maila, ale nie doszedł. Jej biznesowy e-mail został zlikwidowany. Telefon też.
—-
– Ty kupujesz kawę. Ja nie mam pieniędzy.- rzuciłem.
– O ja cię nie pierdo…., aż tak źle z tobą?
– Gorzej.
– Niedługo zaczynam nowe projekty, szykuj się.- odpowiedział.
– Nie stać cię na mnie.
– To się okaże. Na razie nie masz nawet na śniadanie. Kto był twoim prawnikiem od nieruchomości? Zastanawiam się kogo użyć.
– Charlie.
– Charlie, Charlie?
– Tak.
– Uuuu…wysoka półka.
Z Robertem rozumieliśmy się szybko. Te same imiona i obydwaj z Warszawy. Warszawiacy w Chicago to inna liga.
– Znałeś Beverly?
– Znałem? … Byłem nią opętany.
– Dostałeś?
– Nie.
– to dziwne.
– Czemu?
– To była zdrowa zawodniczka. Wiesz dlaczego wyprowadziła się do Los Angeles?
– Była zaręczona i tam wyjechali.
– Tak, ale ona chciała zostać w Chicago. Mieli “party” w biurze z klientami. Chyba Christmas Party.  Beverly i jakaś druga laska zaciągnęły gościa na tył, poważnego, żonatego i polecieli w trójkąt. Lubiła ten sport. Charlie wszedł.
Z Charlim też chyba coś było. Musieli się jej pozbyć. Mina, kolego, mina.-
Zaśmiałem się pod nosem. Robiłem zdjęcia. Dureń. Pancerny dureń.
Oczywistym było, że facet ze zdjęcia na biurku przegrał. Trzeba ją było wziąć, jak zwierze. Upolować. Bez wahania i litości.
Kiedyś powiedziała mi, że przypominam jej dom.
– Czemu?-
– Nie wiem. Pasujesz do Kalifornii. Serfujesz?
– Nurkuję. Żegluję. Nie. Jeszcze nie-
Nie skończyła. Szukała zaczepienia we mnie.
– Moi rodzice mają stadninę. Lubisz konie?
– A ty? – zapytałem.
– Uwielbiam.
– Dobrze. Jestem Chińskim koniem – popatrzyłem jej w oczy, odwróciłem i po prostu wyszedłem, zostawiając dopowiedzenia do następnego razu, którego już nigdy nie było.
To właśnie tedy trzeba było ja wziąć za biodra i przyciągnąć do siebie i już nigdy nie puścić.

XII

 Lincoln podjechał od zaplecza na zgaszonych światłach. Ciemna noc, cisza, ciemniejsza ulica. Kierowca wyraźnie patrzył w moim kierunku kiedy z tylnych siedzeń wysiadło dwóch mężczyzn, każdy z innej strony, jeden zamarł przy samochodzie, drugi zaczął iść w moim kierunku, stanął, oczy i twarz chore, bez wytchnienia, dna.

– Takie są zasady. Odwróć się-
Nie byłem przygotowany na włoskie opery, ufałem Mario wiec obróciłem się plecami.
Klęknął na kolano, zaczął obmacywać nogawki moich spodni, kieszenie kurtki, sprawdzał czy nie mam broni, albo jakiegoś “gadget’u” do nagrywania. Obydwaj byli w  skórzanych marynarkach. Posągi powagi. Na skraju filmowej niedorzeczności.
Grałem siebie bez wysiłku, czekając, aż scena dobiegnie końca. Sam fakt, że nie plątał mu się język od kokainy, jak to miał w zwyczaju, wziąłem za dobry znak. Zależało mu.
Wstał, odwrócił się do drugiego, tamten podszedł i od razu zapytał:
– Jaki jest problem?
– Nic trudnego. Muszę się jej pozbyć z budynku.
– Zobaczymy. Ile lat jeszcze?
– Trzy.
– Murzyni ci przeszkadzają?
– Narkotyki i murzyni na narkotykach mi przeszkadzają.
– Nie martw się. Mi też by przeszkadzali. Pierdolone niggers. Co chcesz zrobić?
– Nie wiem.
– To dobrze. Nie myśl już o tym. My się tym zajmiemy. Policja ją skasuje. Znam tu wszystkich. Chcę wynajem na pięć lat teraz i później wynegocjujemy podwyżkę na następne pięć lat. Pasuje ci?
– Tak.-
Odwróciłem się do Maria- wiesz ile chcę- szukałem potwierdzenia naszej rozmowy sprzed paru dni.
– Dużo – wtrącił jego partner , nie czekając na niego– ale niech będzie. Pamiętaj, żadnych problemów, jak będziemy przedłużali wynajem, żebyś to wiedział. Nie głupiej mi tylko-
Skinąłem głową – Potrzebuję zapomnieć o tym budynku. Nie sprzedać. Zapomnieć –
Podniósł dłoń do uściśnięcia, zimną, delikatną, jak u rachitycznego dziecka.
-Będę pilnował tego budynku ja – poklepał mnie po ramieniu, odwrócił i odszedł.
Wsiadł do samochodu.
Mario pociągnął mnie za ramię, nachylił do ucha, jakby zawierzał jakąś najbardziej włoską tajemnicę i wymamrotał:
– Mój partner musiał cię zobaczyć. Jest prawnikiem. Nie potrzebuje gówna. Zadzwonimy jutro-
W tę część opery nie wierzyłem. Za dobrze go znałem. Jutro będzie tak zwąchany, ze nawet jak zadzwoni, nic nie zrozumiem z jego bełkotu.
Przez cały czas szofer obserwował mnie z samochodu, jakbym nie pasował do scenariusza. Następny nawiedzony – pomyślałem i odwiązałem smycz od ogrodzenia. Wróciliśmy do nocnego spaceru. Pies, ja i ciemność.

Francuskie drzwi sypialni wychodziły na taras. Latem zawieszałem tam worek bokserski i boksowałem na świeżym powietrzu, ukryty między domami ściśniętego do granic możliwości ceglanego miasta.
Oaza samotnego mężczyzny. Kryjówka drapieżnika, dla którego wszyscy goście byli nieproszeni.
Kiedy nielegalnie rozbudowywałem dom, specjalnie wzmocniłem dach w tym miejscu, wiedząc, że będę skakał i kopał, ale kiedy ona wynajęła restaurację i apartament w domu po drugiej stronie schodów, bez pytania zaczęła wchodzić w moją oazę i opalać się rano na leżaku, przed otwarciem biznesu. Oba domy za pomocą labiryntu schodów i tarasów były połączone z tyłu i tylko na moją stronę docierały promienie słońca przez parę godzin. Miejsce było niebywale prywatne, zasłonięte strukturami cegły i metalu, ciągle upalne i w samym środku rozdmuchanej, modnej dzielnicy.
Denerwowało mnie to. Chciałem ćwiczyć z rana, ale ona tam była, niebezpiecznie idealna, w bikini, rozpostarta na niebiesko-białym płótnie, nieruchoma i z zamkniętymi oczyma. Wieczorem byłem zbyt zmęczony na trening, wyciąg z restauracji warczał o ścianę , mury oddawały gorąc dnia i smród.
Nigdy nie zwróciłem jej uwagi, bo nie chciałem towarzyskiego zbliżenia, zawarcia więcej niż biznesowej tylko znajomości. Może dlatego, ze kochał ja David. Zwyrodniał umysłowo na jej punkcie. Typowa miłość amerykańskiego cielaka. Nie wiedział, z której strony się za nią brać. Poznał ją przez jednego ze swoich lokatorów: wysokiego, przystojnego murzyna, który snuł wokół siebie otoczkę artysty i pisarza. Ona była jego dziewczyną. Białym trofeum. Dale, murzyn, miał wspaniały uśmiech i dredy, jednak dobre wrażenie zostało rozmyte, kiedy poznałem go bliżej. Był chodzącym burdelem, który miał też w mieszkaniu. Burdelem niewytłumaczalnym inaczej niż niechlujstwem i lenistwem, nie biedą. Kłamał, nie dotrzymywał słowa. David bezskutecznie czaił się na nią, drążył ich związek, pozniej ją, szczegolnie po tym, jak Sandra odeszla. Dale szalał. Skonczylo sie tak, ze David wyrzucił go z apartamentu, bo przestał płacić czynsz. Na otarcie łez wyjechał do Hiszpanii szukać nowych trofeów odmiennej rasy i natchnienia do nigdy nie pisanej książki. Czarna, mydlana bańka pozorów.
Wkrótce David namówił mnie, abym wynajął jej restaurację i apartament nad nią. Podpisaliśmy umowę na pięć lat i weszliśmy w plątaninę ścieżek prosto do czarnego piekła. Wkrótce w restauracji pojawił się DJ i chore dudnienie murzyńskiego łomotu, do drugiej, trzeciej w nocy, przerywane krzykami i bójkami na ulicy, zwierzęcym brakiem respektu dla ludzi mieszkających wokoło. Któregoś dnia obudzili mnie Meksykanie Davida, spawali płaty blachy i stalowe siatki do podnóża metalowej porch’y. Nawet nie podchodziłem. Znałem i lubiłem każdego z nich.
Tłumiłem wściekłość, kiedy odebrał telefon:
– kolego, co ty odpierdalasz?- zapytałem.
– Sorry. Muszę chronić Sandrę.
– I dlatego robisz z mojego budynku ZOO?
– Ktoś włamuje się do niej i straszy ją.
– to kup jej pistolet- krzyknąłem w słuchawkę.
Brał mnie na litość.
– pomagam jej z restauracją, potrzebuje mnie-
Nie chciałem tego słuchać.
Odłożyłem telefon i zszedłem na dół. Wytłumaczyłem Meksykanom, jak mają wszystko pospawać i poprzycinać, żeby nie raziło mnie w oczy, pojechałem kupić mocniejszy zamek do bramy. Nie było mi go żal. Wyrafinowany ślepak. Pomagał jej z restauracją i opłatami, ale nie bezinteresownie. Kupował jej uczucia, jak każdy cielak, ona natomiast grała słodką idiotkę, kokietowała go, kiedy ja widziałem innych. Tych od włamań. Przychodzili w nocy i wychodzili przed południem, tyłem, bez żadnego włamywania. Dale wiedział o nich, zanim wyjechał. Wszyscy czarni. David był pospolitym durniem. Pod jego nosem chodził w tą i z powrotem jej harem.
Typowy taniec czarnych naokoło białej, która daje i biały baran od jezusowania i przynoszenia pieniędzy w zębach na ratunek.

Po koncercie zaciągnęliśmy je do podziemnego klubu na granicy cywilizacji i puertorykańskiego parku, w którym czasami znajdowano trupy. Bramkarze dostali w łapę, nawiedzone, amerykańskie przedszkole z grzywkami i kołnierzykami czekało pokornym sznurkiem na zewnątrz. Tłumek z okładki magazynu dla nastoletnich homoseksualistów, którym zachciało się przygód trzeciego świata. Wewnątrz, przy niedoświetlonym stoliku, przekrzykując muzykę, prowokowaliśmy sytuacje, aby zbliżyć usta, oswoić dłonie, przeplatać salwy śmiechu oddechem i obietnicą upojenia. Dwie młode kobiety. Tancerki. Wszystko po to, aby jak najszybciej przyporządkować kto z kim idzie do łózka. Były łatwe, bo gralismy trudnych. Po paru spojrzeniach ustaliłem z Dominikiem, że biorę brunetkę, on blondynkę. Blondynka była za szczupła, brunetka natomiast przypominała mi jedną z byłych dziewczyn. Kiedy zrozumiały, ze nastąpił wybór, dostosowały się do naszej wersji nadchodzących godzin. Wkrótce brunetka wisiała mi na ramieniu, ciepło jej piersi przy klatce, wąskie biodra, ciało do nieuniknionego, fizycznego opanowania pobudzały wyobraźnię. Świetnie tańczyła w parze, fenomenalnie sama, ale kiedy narkotyki zryły berety kolorowym, parkiet stał się zatłoczoną i nieprzewidywalną piaskownicą psychopatów. Szarpanina, bójka była kwestią jednego, przypadkowego ruchu, szczególnie z Dominikiem, który po alkoholu miał tylko jeden scenariusz – potrącony, popchnięty, reagował natychmiastowym uderzeniem w pysk. Wypił za dużo. Zrozumiałem, że skoro są najbliższymi koleżankami, muszę ich stamtąd wszystkich wytargać, gdzieś, gdzie jego niepoczytalność nie będzie zagrożeniem. Głowa rozpadała mi się na milion drzazg , z których każda była myślą o wyjściu na zewnątrz i o seksie. Parę sygnałów do Dominika i zniknąłem.

Czekali na mnie przed wyjściem słaniając się na nogach, on po środku. Brunetka zauważyła mnie pierwsza i gwałtownie pociągnęła wszystkich do samochodu, podeszła od strony kierowcy.
– gdzie teraz? – zapytała.
Nie wysiadając, przez otwarte okno, objąłem ją za pośladki, przycisnąłem do drzwi samochodu.
Ze śmiechem oparła się o maskę, zaczęła piszczeć, jak niepokorny aresztowany, przytuliła głowę do dachu, kiedy całowałem jej odkryty, słony brzuch.
– idziemy jeść – zawołał Dominik, puszczając  blondynkę przodem, ocenił jej tyłek, kiedy  na kolanach gramoliła się na tylne siedzenie.
Moja dziewczyna, uwolniona z uścisku, wsadziła głowę w okno.
– Na mnie patrz, nie na nich-
Tak zrobiłem. Popatrzyłem na nią, jak lekarz oceniający skomplikowanie nadchodzących operacji na jej ciele.
– Ciebie też zjemy- powiedziałem.  Właściwy sygnał. W ułamku sekundy stałem się zabawką. Po raz pierwszy pocałowała mnie w usta, liżąc moje wargi na koniec.
– Miodzio- szepnęła. W końcu wsiadła po drugiej stronie, jakby noc dopiero się zaczynała.
Noc samych sukcesów obsunęła się w kolejny. Trzeba je było tylko nakarmić.


W pomieszczeniu był półmrok potęgowany kolorem ludzi wewnątrz i ich silnym zapachem. Duszno. Wszyscy czarni, parę głośnych Filipinek pod ścianą,  śmiało się i rozglądało za kelnerką pomiędzy obrazami o niczym. Wyglądały, jak kobiety, które powinny natychmiast przestać pić, wąchać, albo wejść  już na stół i tańczyć nago dla zwrócenia na siebie uwagi. Gdyby sztuczne cycki były wypełnione gazem, fruwałyby pod sufitem. Wszędzie tłok, przyćmione światła nad barem i rytm muzyki prosto z murzyńskiego getta ponaglany wulgarnym pohukiwaniem nawiedzonego wokalisty-psychola. Przekleństwa z głośników, paranoja nienawiści i agresji.  Oprócz nas, tylko Sandra była biała, nieustannie w ruchu, rozchwytywana, jak muzyk po koncercie, który dopiero co zszedł ze sceny w uwielbiający go tłum. Wszyscy chcieli się z nią przywitać, dotknąć: dłoni, ramion, wymienić parę słów. Pokazać reszcie, że ją znają. Nowe twarze. Starzy bywalcy. Nie miało znaczenia. Kłębowisko głośnych, emocjonalnych, przejaskrawionych w zachowaniu  murzynów, od którego się nagle oderwała, kiedy tylko zobaczyła nas czekających przy drzwiach.
Podbiegła:
– Nie mam wolnych stolików oprócz jednego, zarezerwowanego. Potrzebujecie dużo czasu?- widać było, że jest przejęta.
– Tylko zjemy i wychodzimy – odpowiedziałem.
– Szkoda, ze mnie nie uprzedziłeś, przygotowałbym coś specjalnie dla was. Chwileczkę –
Wydała polecenie przechodzącej obok kelnerce, żeby przygotowała dla nas stolik –
-Robert jest właścicielem budynku- dodała.
Zatkało mnie. Nie potrzebowałem tylu szczegółów.
Ona zmierzyła dziewczyny wzrokiem, ujęła blondynkę za rękę i zamaszystym, teatralnym gestem ręki i tułowia pokazała, żeby iść za nią.
Często zwlekała z czynszem, kiedy potrzebowała pokryć niespodziewane wydatki na biznes, prosiła o zniżkę. Byłem tam praktycznie po raz pierwszy ze swoimi znajomymi i potraktowała to jako okazje do połechtania mojego ego, licząc
na zbudowanie bliższego związku, albo przynajmniej naliczenie długo wdzięczności u mnie.
Tłumek rozsuwał się, dając nam przejść, ktoś krzyknął – Cześć Rob- ale nie wiedziałem skąd i kto. Może David też tam był, może DJ, który wynajmował ode mnie apartament w innym budynku. Nie lubiłem tego miejsca, ale potraktowanie nas, jak absolutnych VIP-ów zrobiło wrażenie na tancerkach. Ta atmosfera z przepaści do jakiejś innej, obcej cywilizacji, eskalacja napięcia. Były kompletnie zakręcone. Kiedy usiedliśmy po obu stronach stołu, Sandra nachyliła się do mojego ucha, za blisko:
– Mam świetną rybę po jamajsku, już niewiele zostało, jeżeli chcecie? Run down. Pijecie coś? Piwo?
Odsunąłem się. Bezwiednie popatrzyłem na jej szyję, ramiona, głęboki dekolt. Zauważyła to i odniosłem wrażenie , że tym razem jej ego zostało przyjemnie połechtane. A jednak.
– red stripe dla nas i drinki dla dziewczyn, zapytaj co chcą –
Zamówiłem cztery różne dania, których przygotowanie nie zajmowało dużo czasu.
– będziemy się dzielić- poinformowałem wszystkich. Zaczął się taniec.
Sandra nie dopuszczała nikogo, obsługiwała nas sama, potem przysiadła się kątem do na kilkanaście minut i próbowała bliżej poznać nasze dziewczyny. Kiedy zrozumiała przyporządkowanie – blondynka dla Dominika, brunetka- dla mnie, całą uwagę skoncentrowała na tej drugiej. Rozmawiały o pracy, restauracji, młynie tego biznesu. Miałem wrażenie, że stara się  zrobić z niej nową przyjaciółkę. Kogoś kogo już zawsze będzie rozpoznawać i witać się, jak ze starym znajomym. Była świetnym strategiem. Wszyscy obecni spoglądali na nas starając się zgadnąć, czemu główny wodzirej biznesu poświecił się tym paru białym, którzy tak świetnie i beztrosko bawili się w najbardziej czarnym miejscu w okolicy. Niedługo jedzenie nas zmęczyło, piwo przelało miarę. Brunetka zakładała i zdejmowała mi czapkę z głowy, targając moje włosy, zmęczona blondynka wtuliła się w Dominika i namawiała go, żeby już iść. Dałem znać Sandrze, ze chcemy płacić, ale nie podchodziła. Wstałem od stolika i oparty o ścianę patrzyłem na nią, czekając aż znajdzie wolną chwilę i podejdzie. Zauważyła, ale ignorowała mnie. Pomyślałem, ze przed zamknięciem musi zliczyć kasę i wypłacić dniówki pracownikom wiec zszedłem do toalety po schodach, do piwnicy. Od smrodu kręciło mi się w głowie. Ciemno, kolejka żeby się odszczać. Kiedy wyszedłem stała u podnóża schodów. Sama. Wyciszona juz.
– Przepraszam, że nie zapłaciłam czynszu. Będę miała za parę dni- w jej oczach malował się smutek i pokora.
Zrobiło mi się jej żal.
– codziennie masz taki młyn? zapytałem.
– Cztery razy w tygodniu–
– daj mi rachunek-
– Nie. Zostaw to mi, Robert-
– Nie żartuj, nie masz na rent i chcesz płacić moje rachunki?
– to drobnostka- rękę trzymała na poręczy, jakby miała iść na górę, ale wyraźnie czekała, aż poruszę się pierwszy, patrzyła mi w oczy i znowu zauważałem jej ramiona, delikatną szyję, głęboki dekolt. Nie miała stanika.
– Ten smród jest nieznośny. Musimy kiedyś porozmawiać w innym miejscu-
– To twoja dziewczyna? zapytała
– Tak. Zaraz jedzie do domu- skłamałem.
Na górze powiedziałem jednej z kelnerek, żeby wypisała rachunek. Popatrzyłem na sumę przy świetle telefonu, wstałem i dałem murzynowi za barem dwieście dolarów.
– To tip dla Sandry. Daj jej-
Wyszliśmy.

Noc, upojna noc, noc zmęczona. Od pierwszej gwiazdy do samego rana. Kiedy lizałem jej łono czułem nikotynę. Musiała palić papierosy, czego nie czułem, jak się z nią całowałem. Cisza i głębia jej orgazmu przypominały mi milczenie w czasie modlitwy odkupywania grzechów. W łóżku można było nią spędzić sen z oczu, nie mogłem ich zmrużyć, kiedy ona słaniała się już i tuliła nie po to, żeby mnie rozbudzić, ale obezwładnić, unieruchomić, zasnąć samemu. Słyszałem, jak w pokoju obok Dominik chrapał, blondynka najpierw wzięła prysznic i zeszła piętro niżej, później chodziła po kuchni. Zapach kawy. Włączyłem muzykę, żeby ich nie słyszeć i w końcu dałem spokój mojej kobiecie . Była nieprzytomna od orgazmów. Rysy jej twarzy zmężniały, stałą się mniej atrakcyjna we śnie, mniej kobieca, ciągłe jednak przypominała mi jedną z moich dziewczyn. Też była Żydówką. Sen przyszedł nieoczekiwanie.

Poranek. Jazgot miasta otworzył mi oczy. Wielkomiejskie piekło budziło się do życia. Oszalałe dźwięki rozbudzonego Amerykańskiego olbrzyma, spełzały z dachów w moje okna i moje drzwi. Po drugiej stronie ulicy wywozili śmieci. Straszny łomot opon mózgowych i żył do serca.
Nad ranem Dominika już nie było. Blondynka spała na łóżku na którym wcześniej był on. Naga. Ledwie przykryta pledem. Jej drobne piersi niesymetrycznie sterczące wbijały się w poświatę  słońca między żaluzjami. Prawa ręka zwisała nad podłogą, obok której leżał mój pies, jego mądre oczy śledziły mnie, nieruchomy, pilnował jej spokoju. Wiedziałem, że już nie zasnę. Obok łóżka w którym spała stał kubek. Dopiłem kawę, zasłoniłem szczelniej żaluzje i wróciłem do mojej sypialni.
Znowu była piękna. Rozpromieniona, dorosłe dziecko wtulone w poduszkę. Odchyliłem kołdrę, żeby obejrzeć jej ciało, które tak namiętnie męczyłem swoim ciałem cztery godziny wcześniej. Gdybym nie miał sumienia rozbudziłbym ją kolejną napaścią siebie. Usiadłem na krawędzi łóżka i patrzyłem we francuskie drzwi na taras.
Była jedenasta. Wstałem, odsłoniłem zasłony i czekałem, aż oczy dostosują się do zalewu światła. Była tam.
Jej ciało na leżaku wydało mi się szlachetniejsze. Pełniejsze. Bogini. Miała zamknięte oczy i po raz pierwszy była bez stanika. Musiała usłyszeć, jak rozsuwam zasłony, ale nawet nie drgnęła. Czekała?
Zacząłem wyobrażać sobie rozkosz w niej. To nie było trudne. Usiadłem znowu na łóżku i spoglądałem na zewnątrz, na cegły, na uda, dach, schody, piersi, na spokój.  Wstałem ponownie, zasłoniłem drzwi i położyłem obok Magdy. Tak miała na imię.
Odwróciłem ją plecami do siebie, rozbudzona nie protestowała.
– Dobrze, że jesteś.- wyszeptałem.
Wątpię, że dotarło do niej. Na pewno dotarło do mnie.


Zadzwoniłem do Mario. Zaćpany do nieprzytomności klął.  Zdziwiłem się, że w tym stanie odróżnił telefon od sedesu i w ogóle odebrał.
-Dobrze- pomyślałem – Jutro zobaczy, że dzwoniłem, ale nie będzie nic pamiętał, ani słowa.
Za kolejnym razem zostawiłem mu wiadomość.
– Powiedz swojemu wspólnikowi, żeby nic nie robił. Ona jest w ciąży ze mną i zostawiam ją w budynku.
Zadzwoń jutro-.
Musiałem wymyślić, coś co Włosi zrozumieją. Pussy. Zawsze pussy. Nie dość, że naćpani murzyni, to jeszcze wkurwieni Włosi byli mi potrzebni.
Przypomniała mi się nasza pierwsza rozmowa. Sandry i moja. Staliśmy przed restauracją, kiedy jej ludzie zawieszali szyld z nazwą “Simbi”.
– Co to znaczy?- zapytałem.
– To imię jednej z karaibskich bogiń- odpowiedziała i zatrzymała wzrok na mnie dłużej. Nagle znalazła się w całkiem innym miejscu.
– Czy myślisz, ze jestem Polką? – w jej głosie wyczuwalny był żal. – Znajomi mówią, że wyglądam na Polkę-
Przypomniało mi się, co Dawid opowiadał o niej, kiedy była jeszcze z Dale.
Rodzice porzucili ją, jako niemowlę. Była oddana do adopcji. Zgubiona w poszukiwaniach korzeni, już na zawsze.
Dręczyło ją to. Nie chciałem jej zrobić przykrości, mówiąc, że wygląda na Rumunkę, na kogoś z jakiejś dziwniejszej, ciemniejszej Europy, o ciemniejszej karnacji, może Turcji?
– Wyglądasz, jak ktoś z południowej Polski. I jeszcze te zielone oczy- powiedziałem najcieplej, jak umiałem.
Ucieszyła się:
– Jak się mówi zielone oczy po polsku?
– Zielone oczy.
Pomogłem jej parę razy powtórzyć, słowo po słowie i zrozumiałem nagle chorobę Davida. Uzależnił się od niej, bo była ciepła, szczera, prawdziwa. Miała w oczach mądrość człowieka, który nie tylko rozumie innych, ale też siebie. Jadła jabłka tak, jak ja, z pestkami, nic nie zostawiając. Nigdy nie wpadała w panikę z powodu problemów, rozwiązywała je z determinacją i spokojem. Ta restauracja od początku to były same problemy. Szkoda, że widziałem tych wszystkich, których nie powinienem był widzieć. Jednak na pewno, wiedziała co robi. Między nami nie byłoby porozumienia, mimo podobieństw. A może z powodu podobieństw nie mogło być porozumienia. Chodziliśmy własnymi drogami, które tylko czasami się krzyżowały, ale nie po to, żeby było łatwiej. Po to, żeby było dalej. Prawie same kłótnie.
– Ty też masz zielone oczy-
dotknęła mi policzka dłonią. Spuściłem głowę, pożegnałem i odszedłem, udając, że się spieszę, wiedząc, że uciekam od siebie w niej.
Miesiąc później Dawid zapewnił mnie, że nie nie będą się spóźniać z czynszem.
– Ona dostaje działkę od handlarzy narkotyków. Trzech ma dobry biznes. Bez strzelaniny. Jak nigdzie.

XIII

– Uspokój mnie, oszaleję –
– Przez telefon? Jak? Co chcesz, żebym ci powiedział?
Cisza w słuchawce. Czekanie.
– Ewa?
Błagalny głos znowu:
– Przyjedź po mnie. Zabierz mnie gdzieś-
To nie była prośba. To była tłumiona rozpacz.
– Gdzie mieszkasz?
– Niedaleko. Wyślę ci adres.
– Za godzinę?
– Nie. Błagam. Przyjedź szybciej-
– Daj mi skrzyżowanie to zacznę już jechać. Jestem w samochodzie-
– Chicago Avenue zaraz na wschód od Ashland-
– Wyślij adres. Za 20 minut będę-
– Dziękuje. Tak ci dziękuję-
Zdziwiło mnie, że do mnie zadzwoniła. Jedyne, co zawsze wiedziała to to, że chciałem z nią iść do łózka. Jak maniak. Namawiałem ją parę razy. Pierwszy raz kiedy Honorata, jej najbliższa koleżanka, powiedziała mi, że zrywa z chłopakiem i żebym do niej zadzwonił. Wyszła przed dom, oparła się o samochód i tak stała przede mną, milcząca. Uniosłem ją, posadziłem na masce i zacząłem całować jej szyję, ramiona, ale delikatnie mnie odpychała, wstrzymywała, aż opór zmęczył mnie, dałem spokój, poirytowany, zniechęcony. Chciała rozmawiać o związku, ja chciałem rozmawiać czym innym i dopiero później słowami.
Następnym razem poszliśmy do kubańskiej restauracji, pełnej ludzi, muzyki na żywo, wrzawy. Musieliśmy się przekrzykiwać, ale to wtedy zrobiliśmy pakt, że jeżeli nasze związki się rozpadną , musimy w końcu przespać się ze sobą. Była tym rozbawiona, ale i podniecona. Bawiła się myślą o nas przez cały wieczór, ja zasypywałem ją dowcipami i delikatnymi dotknięciami, moje dłonie wędrowały po jej ramionach, udach, biodrach. Pozwalała mi na to bez żadnego już wahania i tylko czasami czerwieniła się uśmiechając i patrząc mi w oczy, sprawdzając czy mnie też to odurza, tak, jak ją: bliskość i radość spędzania czasu razem. Jej chłopak był pięć lat młodszy od niej, ja dziesięć. Nie wyglądała na swoje lata, wyglądała młodziej ode mnie, ale moje dążenie ku niej, od kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem, wynikało nie tylko z chemii, ale z jej naturalnej elegancji i nienagannych manier. Miała klasę, spokój, zawsze trzymała poprawnie intrygujący dystans, lubiła się śmiać z dobrych dowcipów, w dobrym towarzystwie, przy dobrym winie. Tworzyła klasę naokoło siebie, była wymagająca, nie ustępowała, nie była na sprzedaż, nie imponowały jej zabawki.  Kiedyś pracowałem przy swoim jachcie. Zajrzała do mariny i kiedy myślałem, że wreszcie ją mam, wymigała się, że jest za duży bałagan zarazem w prost mówiąc, że na pewno dostanę od niej to czego chcę i więcej, o wiele więcej, ale nie teraz.
– Nie tutaj.
– Gdzie?
– Nie spiesz się. Poczekajmy, aż będziemy mogli być naprawdę razem.
Miałem wrażenie, że trzyma mnie w zapasie, na wszelki wypadek, gdyby rozpadł się jej związek i kiedy nie będzie już odwrotu. Wtedy dopiero wejdzie we mnie, da mi siebie i że mnie od siebie uzależni nie miałem żadnych wątpliwości. Widywałem ją na koncertach, obiadach, w czasie świąt od dziesięciu lat i mimo upływu czasu oraz nieoczekiwanych zmian w naszych życiach, zawsze pragnąłem kochać się z nią. Powiązała się ze swoim chłopakiem pieniędzmi, pozą idealnej pary,
manieryzmem dojrzałego, odpowiedzialnego związku. Każdy dzień zmieniał się w ich wspólny bagaż, z którym z jednej strony nie dawała sobie rady, ale nie potrafiła go także porzucić, nawet na jedną noc. Noc ze mną: tym uporczywym i przez lata nie ustępującym, molestującym wariatem. Prosiła mnie o rady finansowe, sercowe, pogodowe, ubraniowe, każde. Znalazłem jej dom. Zarobiła sto pięćdziesiąt tysięcy w parę miesięcy. On z nią. Znalazłem jej drugi. On nie chciał. Okazało się, że mogli zarobić jeszcze  więcej. Miałem nadzieję, że pieniądze ją wyzwolą i dadzą jej wolność podejmowania decyzji bez niego. Wiązały ich jeszcze bardziej. Nie snułem, żadnych planów z nią związanych, chciałem po prostu kochać się z nią, kiedy tylko zapragnąłem. Niewiele kobiet w moim życiu tak na mnie działało. Jeżeli miałem jakikolwiek plan, to mieć w niej orgazm. Jeden za drugim. Wyobrażenie orgazmu w kobiecie, której pragnie się każdą komórką ciała, ociera się o religijny obrządek składania hołdu przychylnemu i opiekuńczemu bóstwu, otwiera cię na sfery widzialne i niewidzialne i wszystko między nimi, prowadzi do miłości.
Jechałem do niej przez rozpalone światłami miasto, pod Księżycem wiszącym na niebie, jak pod jedna z miejskich lamp, której blask magicznie oddalał mnie od rzeczywistości i wprowadzał w łunę marzeń o spełnieniu, nagle jasną i oczywistą w moim umyśle.
-Znowu Księżyc -pomyślałem –  jego płynność w coraz bliższe nieznane.

Nie poznałem jej. Ubrana w bardzo luźny, popielaty dres, w kapciach, cała rozdygotana i biegająca w tą i z powrotem, ciągle coś tłumacząca o nim, co kompletnie nie robiło sensu. Zaskoczyła mnie. Nigdy nie widziałem jej tak zagubionej i w tym zagubieniu tak kobiecej, słabej, proszącej swoim zachowaniem o oparcie, decyzję, jakiś plan. Obserwowałem ją chwilę i kiedy była blisko, schwyciłem za dłoń, pociągnąłem ku sobie, by usiadla  na chwilę, obok, na sofie.
Z przerażeniem zrozumiałem w ułamku sekundy, że pragnęła seksu, bezwolna, bezsilna że liczyła, że zacznę ją od razu aranżować zgodnie z pożądaniem i przejmować kontrolę nad jej ciałem. Nawet to ubranie, pod którym nic nie miała, było krzykiem o dotyk. Poczułem wstręt. Gdybym ją wziął, stałbym się automatycznie padlinożercą, oportunistą. Uciekłem w ojcowskie przytulenie, abyśmy przebrnęli w inną częstotliwość, w opanowanie i rozum, w nie wykorzystanie człowieka na dnie przerażenia i samotności. Nie chciałem też być lekarstwem na niego, pogotowiem ratunkowym. W tym stanie i w tym ubraniu nie była sobą.
Kiedy ogarnąłem ją  ramieniem, poczułem jej idealne ciało. Dwudziestoletnie kobiety nie miały takiej figury, jędrności. Zawsze dbała o dietę, regularnie chodziła ćwiczyć parę razy w tygodniu. Mogłem potraktować ten dzień, jak bezmyślny wyczyn sportowy. W tej konkurencji bez konkurencji nie miałbym satysfakcji. Jej oczy były kosmosem bez gwiazd, cierpiącym.
– Daj mi najlepszy-
Usta Rudej rozlały się od ucha do ucha w najszerszym uśmiechu, jaki można sobie wyobrazić na okrągłej, piegowatej twarzy. Zeszła po paru stopniach z za lady, minęła mnie i podeszła do regału z wibratorami, którego wcześniej nie zauważyłem. Po drodze minęliśmy wejście do kina skąd dochodziły stęki, zamknęła drzwi, drugą ręką sięgnęła po jednej z sylikonowych członków.
– Najlepszy- podała mi.
– Skąd wiesz?
Znowu się uśmiechnęła od ucha do ucha. Była ładna, młoda, pewna siebie, w ogóle nie speszona i na pewno grała od czasu do czasu w filmach porno. Inaczej by tu nie pracowała.
– Kobieta wie-
Zaczęła mi tłumaczyć, dlaczego jego budowa, działanie było najlepsze. 100% wodoszczelny.
– Daj mi jeszcze analny-
Przeszła na drugą stronę regału i chwilę coś przekładała.
– Delikatny, czy coś ostrzejszego?
– Delikatny. Ona chyba tego nigdy nie robiła-
Jak wróciła na moja stronę, patrzyła już na mnie inaczej. Ciekawa. Podobała się jej chyba moja pewność siebie i nieskrępowanie.
Odniosłem wrażenie, że da mi numer telefonu, jeśli zapytam.
Zwlekała z powrotem za ladę, gdzie stał jeszcze drugi sprzedawca, brodaty, wysuszony zboczeniec albo onanista w okularach, ze sterczącym nosem. Zaczął  nas śledzić, jakby jej nie ufał, bał się jej, albo tego, do czego jest zdolna.
Wiedziałem, że w takich miejscach wiele jest dozwolone.
– Dostanę darmową demonstrację?
Zaśmiała się wyraźnie zadowolona z pytania:
– Nie darmową i nie tutaj.
– Telefon? … Może?
Gostek za ladą słyszał naszą wymianę. Odniosłem wrażenie, że jest przestraszony.
Może był jej boy-friend’em…w dni parzyste, albo nieparzyste, może niepłodne.
– Jak wrócisz. Wygląda na to, że dzisiaj masz zajęcie-
Wsadziła mi dildo i wibrator w ręce, wróciła do kasy i ciągle się uśmiechała.
– Krem?
– Tak-
– Proszki?
– Nie-
Zapłaciłem i wyszedłem, wiedząc, że nie wrócę. Bawiłem się sytuacją i była ruda.
—-
– Nie wiem, jak ci pomóc. Musisz mi powiedzieć, jak to ma się skończyć-
Milczała, pewnie bała się  powiedzieć mi prawdę, że chce, aby on wrócił.
-Chcesz z nim być?
Poruszyła się – Nie wiem-
– Musisz się określić, wtedy będę wiedział, jak postępować-
– Chcę, żeby cierpiał. Żeby wrócił upokorzony.
– OK. Weźmiesz go z powrotem?
– Nie wiem. Wiem, że chcę, żeby wrócił i wtedy zadecyduję-
– Daj mi telefon-
– Co chcesz zrobić?-
– Ewa, umówmy się, albo mnie prosisz o pomoc i nie ma żadnych dyskusji, albo robisz to sama-
Podała mi telefon. Zacząłem spokojnie czytać ich SMS-y z ostatniego tygodnia.
Widać było, że próbuje się jej pozbyć, ale nie tak brutalnie, jak myślałem, umywa ręce, jest wyraźnie zdecydowany zacząć nowe życie, ale nie chce jej pogrążyć w rozpaczy, dramatach.
– Kto jest na koncie bankowym?
– Powiedział, że nie chce żadnych pieniędzy.
– Ile macie pieniędzy?
– Koło dwustu tysięcy.
Skończyłem czytać sms-y. Popatrzyłem na nią.
– To nie będzie trudne. On wróci, ale zastanów się czy na pewno go chcesz-
– Chcę, żeby najpierw wrócił, jak zbity pies-
– Jeżeli ona rzeczywiście jest jedną z kurew, którą zamawiali do biznesu w piątki, to daje im miesiąc. Nie więcej.-
Zamilkłem. Obrzydliwym było dla mnie to, że tak wyjątkowa kobieta rywalizuje z chorym na głowę plebsem.
– Zaczynamy?-
– Tak.-
Chwilę pomyślałem i wysłałem mu pierwszą wiadomość z jej telefonu. Od niej.
Tej innej, wyleczonej, która w ciągu paru dni doprowadzi go do szału zazdrości.
– Co napisałeś?
– Później przeczytasz. Kiedy ostatnio ci odpisał?
– Przedwczoraj.
– I kompletna cisza?
– Cisza.
Wstała z fotela i usiadła koło mnie.
– Zły jesteś?
– Nie. Przykro mi widzieć cię w takim stanie. On jest za głupi dla ciebie.
– Wiem. Przyzwyczaiłam się. Tyle lat razem…. od kiedy umarł mój mąż.
– Jutro przełożysz wszystkie pieniądze tylko na siebie. Możesz?
– Mogę.
Był pod jej butem i odpowiadało jej zarządzanie ciałem i umysłem młodszego, przystojnego mężczyzny. Ze mną byłoby to niemożliwe. Wiedziała o tym i mojej woli ulegała w czasie naszych przypadkowych lub nagłych, zrozpaczonych otarć się o siebie. Teraz też. Przyłożyła swój policzek do mojego, objęła mnie ramionami.
– Co robisz jutro wieczorem?- zapytała szeptem.
– Zabieram cię gdzieś-
-Gdzie?-
– Nieważne. Dotrwaj do jutra i bądź sobą –
Nie chciałem jej powiedzieć wprost, że jej stan odpycha mnie.
– powiedz gdzie?-
– Tajemnica.-
– Jak mam się ubrać?-
Jej telefon wydał dźwięk. Odsunąłem ją delikatnie.
– Zobacz co odpisał.-
– Skąd wiesz, że to on?- w jej głosie była nadzieja.
– Wszystko wiem. On nie jest skomplikowany-
Patrzyła w ekran telefonu parę stóp ode mnie. Nie wierząca.
– Chce się spotkać-
-Co napisał?-
– “O co ci chodzi? To nie brzmi, jak ty. Kiedy możemy się spotkać?”-
Był głupszy niż dawałem mu kredyt. Nigdy go nie lubiłem. Bufon.
Powoli zapytałem, żeby dotarło do niej:
– Nadal mamy “deal”, czy już mnie nie potrzebujesz?-
Nie zawahała się:
– Potrzebuję. Naprawdę. Bardzo  –
– Dobrze. W takim razie nie wolno ci odpisywać, dzwonić do niego bez mojego zezwolenia. W ogóle. Usuń go jutro rano z konta-
Znowu usiadła koło mnie. Teraz ja przyciągnąłem jej twarz do swojej. Wsadziłem rękę przez dekolt pod bluzę i ująłem jej pierś. Zacząłem całować.
-Załóż swoją ulubioną sukienkę jutro-.
– Dobrze- zaczęła mi rozpinać rozporek, ale ją powstrzymałem. Wsadziłem drugą rękę miedzy jej uda, otarłem o wilgotne łono i zostawiłem.
– Bądź, jak dzisiaj, bez stanika. Przejadę po ciebie o siódmej-
Wstałem. Wyszedłem.

Akurat zwolnił się pierwszy stolik przy lekko podwyższonej scenie, na której kobieta przebrana za clowna grała na fortepianie i darła się do mikrofonu, śpiewając jakąś tragikomiczną piosenkę o mężczyznach ogłupionych miłością. Słyszałem o tym kabarecie, ale byłem tu pierwszy raz. Uważnie nam się przyglądała, jak siadaliśmy i bałem się, ze nas skomentuje, byliśmy za elegancko ubrani, jak na to miejsce, którego tłumek był kompletnie nieamerykański na pierwszy rzut oka. Obdarta, albo  niekonwencjonalnie ubrana, rozwrzeszczana i rozbawiona cyganeria, o której nie wiedziałem, że w ogóle istnieje w tym mieście. To był kompletny underground i miejsce, gdzie poczułem się bezpieczny, psychicznie i nastrojem wkomponowany. Jej też się podobało.
Nie dość , że nikt nas nie znał, byliśmy kompletnie in cogito, to zarazem niedaleko od domu na wypadek, gdybyśmy mieli ochotę iść do łóżka. Wreszcie wieczór kiedy nastąpił koniec pretensjonalności, jakichkolwiek pozorów. Całowaliśmy się, jak dzieci. Zanim kelnerka przyniosła nam drinki zaciskałem dłonie na jej  piersiach tak, żeby nikt z tyłu nie widział, mocno, pewnie, bez litości. Z nią działo się to samo. Kobieta, która zawsze trzymała fason, wydawałoby się chłodna, zawsze kalkująca, w tym miejscu kompletnie straciła głowę. Było jej wszystko jedno. Znowu kobieta-klaun  na scenie co chwilę uśmiechała się do nas, śpiewając kolejne piosenki, bo jako jedyna widziała dokładnie co się  dzieje. Była pod wrażeniem naszego nieopamiętania, wydawałoby się na pierwszy rzut oka poważnych ludzi.  Stała się naszym cichym sojusznikiem i bardem. Pasowaliśmy do tego miejsca i pasją i odwagą aktu, spontanicznością. Nie wyglądem.
Zbyt długo dręczył nas oboje głód spotkania, który właśnie zaczęliśmy w gorączce zaspokajać. To były lata, które musieliśmy pokonać w jedną noc.

Podjechałem pod jej dom od tyłu, zgasiłem światła, zamknąłem oczy, czekałem, aż odezwie się pierwsza.
– Wejdziesz na górę? –
– Co będzie, jak przyjdzie w nocy? Mieliście się dzisiaj spotkać.-
– Będzie problem. – rzuciła drwiąco, moment milczała, aby po chwili stwierdzić za mnie :
– Lubisz problemy. Chodź na górę-
Powoli przybliżyła swoją twarz do mojej, czułem jej oddech, alkohol, perfumy, pocałowała mnie w szyję.
Nie poruszyłem się, nie otworzyłem oczu. Poprawiła się na siedzeniu pasażera, aby jej ciało łatwiej sięgnęło mojego, delikatnie ugryzła w to samo miejsce, w które wcześniej pocałowała.
– Będziesz miał znak, że tu byłam. Jak się wytłumaczysz?
– Założę golf.-
– Jak długo jeszcze z nią będziesz?
– Czekam, aż jeden z jej popychaczy wreszcie ją weźmie do siebie-
– I co wtedy?-
– Nic –
– A ja?-
– Ty zależysz od siebie, nie ode mnie-
– Chodź na górę-
– Jak przyjdzie, będę musiał go wyrzucić z mieszkania. To będzie wasz koniec.-
Oparła mi głowę na ramieniu, rękę wsunęła pod marynarkę i trzymała rozpostartą dłoń na klatce:
– Nie wiem, co robić. Chcę cię, ale jesteś jeszcze młodszy od niego-
W mieszkaniu zapaliło się światło. Najpierw na froncie, później w łaziance i w końcu z tyłu.
– a jednak – rzuciłem patrząc do góry. Odsunąłem ją od siebie.
–  przyszedł –
Zadarła głowę, oniemiała. Odwróciła twarz do mnie, drżała z podniecenia.
– Co robić?-
– Daj mi przynajmniej dwie minuty, później możesz iść na górę.-
– Nie pod domem, odjedź-
Zapaliłem motor i powoli, bez świateł przetoczyłem auto o kilkadziesiąt metrów, za róg, na tył śpiącego budynku apartamentowego dla samotnych starców.
– Kiedyś tu skończymy –
– Nie mów tak –
– Milczę –
– Całuj mnie – znowu było jej wszystko jedno i znowu miała rozmarzone, radosne oczy.
Rozchyliłem jej uda, wepchnąłem dłoń za spodnie, palce w łono, wilgotne, marzące, jak jej oczy, wyjąłem powoli, rozpiąłem jej koszulę, obsunąłem stanik, zacząłem całować, wróciwszy dłonią w jej wnętrze.
– Kiedy mi dasz siebie naprawdę?-
– Dam, obiecuję, dam.-
Znowu gryzła mi szyję, jej ręce wędrowały bez żadnego skrępowania po moim ciele, kiedy ja ssałem jej piersi, moja dłoń coraz mocniej napierała w jej wnętrze.
– Dam, ale teraz nie. Wysiądę tutaj, nie podjeżdżaj-
– Mam coś dla ciebie- szepnąłem.
Nie wydawała się być zainteresowana. Nie wyjąłem z niej dłoni, przytrzymałem, dopóki nie czułem, że jej uwaga znowu skupiła się na mnie.
Uniosła delikatnie biodra, przytrzymując moją rękę swoją. Wyjęła mnie z siebie.
– Co dla mnie masz?-
Sięgnąłem po torbę na tylnym siedzeniu. Wyjąłem z niej wibrator.
– to wsadzasz sobie tam gdzie była moja ręka. Tu się włącza.-
Następnie wyjąłem analne dildo, mniejsze, tego samego koloru.
– A to wsadzasz wiesz gdzie i doprowadzasz się do orgazmu-
Trzymała obydwa urządzenia w rękach i patrzyła na mnie:
– A ty? –
– To nie jest zamiast mnie. To jest zamiast niego, żebyś nie oszalała-
– No dobrze, a ty?-
– Jak będziesz chciała być dla mnie dobra, to pierwszy raz pozwolisz mi to zrobić dla ciebie-.
Schowała wszystko do torebki, pocałowała mnie w usta i wysiadła.
Znowu zamknąłem oczy i rozpostarłem się wygodnie na siedzeniu, odchylając głowę do tyłu. Ciężkie myśli.
Wróciła. Otworzyła drzwi. Przytuliła całym ciałem.
– Nie będę z nim spała, obiecuję-
– Tak bym wolał – westchnąłem.
– Brzydzę się go.-
– Wyślij go do lekarza- rzuciłem lekko poirytowany.
– Dzisiaj wyrzucę go z domu –
– Wyślij do lekarza – powtórzyłem.
– Jutro zadzwonię –
Poszła.
Odjechałem, żeby nie widzieć, nie słyszeć tego co mogło się dziać i żeby przypadkiem nie wróciła ponownie. Ta noc nigdzie nie prowadziła. Ta noc była moim sukcesem i klęską: wrócił mazać się i ślinić na kolanach. Psy spodlone instynktem, na głodzie, gwałtownie omamione zetknięciem z kurwą, nigdy nie zaskakują.
– Gdzie byłeś tak długo? –
– W pracy, mieliśmy urodziny –
Wiedziałem, że poczuje damskie perfumy i zignoruje. Zdradzała mnie już od dłuższego czasu i czekałem, aż któryś z jej przydupasów weźmie ją do siebie.
Podstawiałem jej znajomych. Każdy był tchórzem. Bali się pięknych kobiet i obowiązków. Bóg nie miał litości nade mną, nie miał litości nad nią. Męczyliśmy się. Pierwszy raz zdradziłem ją z niemiecką kurwą na Florydzie.
Jechałem cały dzień i całą noc, żeby przespać się z rudą dziewiętnastolatką.
W ten sam week-end ona zdradziła mnie z Meksykaninem ze studiów. Miałem nadzieję, że się zaręczą, że odejdzie wreszcie.
Wziąłem prysznic, położyłem obok. Zaczęła mówić coś o dzieciach, że chce mieć dzieci. Znudzony, zasnąłem. Na początku myślałem, że przeszkadza mi to, że jest dziewiętnaście lat młodsza, później to, że jest za delikatna i wrażliwa. Wreszcie dotarło do mnie, że nie kochałbym dzieci z niej, bo nie kocham jej. Wziąłem ją bezmyślnie ze względu na urodę, oszukując pożądanie jej wyglądem. Nigdy nie pragnąłem jej ciała.
Miałem wrażenie, że jest człowiekiem z innego stada, dzikszego, mniej ludzkiego. Jakiejś hordy z Kaukazu. Po poznaniu rodziców brzydziłem się każdego zbliżenia, bo tak było. Jej ojciec doprowadzał mnie do szału. Była fałszywa, jak ojciec.

– Zapraszam cię na obiad-
Zadzwoniła po paru tygodniach.
– Żyjesz?-
– Tak. –
– Z nim ?-
– Nie do końca –
– Z jakiej okazji obiad? –
– Chcę sobie popatrzeć w twoje oczy –
– Coś z tego będę miał?-
– Mnie –
– Tak, jak ostatnio? –
– Wyjeżdża na tydzień na Florydę –
Zamilkłem. To wymagało zastanowienia.
Obchodzenie jajka nie dla sztuki, ale dla pewności siebie. Chwilowa koncentracja myśliwego. Potrzebowałem pragnąć. Fakt, pragnąłem jej tak samo, jak Niemki. Była od niej starsza o trzydzieści lat, a mimo to, moje zmysły domagały się jej ciała nie mniej. Ciała i duszy. Bez cierpienia i zawodu.
“Czy powinienem zgodzić się na samo ciało, czy poprzez ciało zawładnąć jej duszą?”
– Gdzie chcesz się spotkać?-
– Blisko mojej pracy –
Dałem jej nazwę kameralnego miejsca niedaleko od budynku, w którym pracowała i kląłem, że będę musiał w piątek pchać się w korku do wnętrza downtown i w tym wnętrzu urodzić parking dla samochodu. Klątwa.
—-
Serce miasta śmierdziało starymi, zmęczonymi ludźmi, którzy stracili oszczędności życia w ostatnim załamaniu gospodarki przez bank centralny i bezwiednie, garbaci, wlekli się do swoich domów – wiezień na przedmieściach po harówce w klatkach wieżowców downtown. Kawiarnie, restauracje straszyły pustkami. Chore miejsca po ludziach, których nie było, bo nie było ich na nic stać tylko my. Siedzieliśmy przy oknie trzymając się za dłonie. Oczekujący i szczęśliwi.
– Masz jeszcze zabawki ? –
– Czemu pytasz ? –
– To moje marzenia z tobą –
– Jak ze wszystkimi wcześniej ?-
-Nie-
Zrozumiała natychmiast szczerość. Napięcie prawdy w gwałtownym zaprzeczeniu.
Znała moje trzy dziewczyny na przestrzeni lat. Z jedną pracowała, z inną mieszkała w tym samym budynku.
– Czemu ze mną ? –
– Jesteś najdojrzalsza, masz najwięcej klasy, mówić dalej? Nawet nie wiesz, jak czesto marzę o tobie –
– O czym dokladnie ? –
– O wszystkim. O rzeczach z pogranicza. –
Teraz ona patrzyła mi w oczy, aby niczego nie ukrywać. Milczła.
– Pragnę cię od tylu lat. Ciągle tak samo – dodałem – Obiecałaś mi kiedyś i czekam-
Zasłoniła czoło i oczy dłonią, chwilę myślała, tą samą dłonią odsunęła kawę na bok i przeplotła moje palce swoimi.
– Przyjedź w niedzielę. O drugiej. I proszę zrób ze mną wszystko. Wszystko, o czym marzysz-

Jechaliśmy samochodem z jej szkoły. Milczeliśmy. Ona miała swój świat, ja miałem swój świat. Nie było komunikacji, ani nawet przeszłości wartej dyskusji. Powoli strupieliśmy w tym związku. Pisałem jej wypracowania do szkoły, ona rysowała fenomenalne rysunki, często według moich wizji, uchodziła w akademii za geniusza. Była oczkiem w głowie akademii. Amerykańscy nauczyciele przyzwyczajeni do durni nie mogli wyjść z podziwu dla niej.
O tym czasami rozmawialiśmy. O sztuce, o ideach, o wartościach. Nie o naszym życiu.
Kiedy byliśmy już niedaleko od domu, zadzwonił telefon. Dochodziła druga.
– Kiedy będziesz ? –
Głos szczęśliwej, znowu namiętnej, emocjonalnej Ewy.
– Piotrek?- zapytałem.
– Słucham ?- nie zrozumiała mojej gry.
– Piotrek, nie mogę teraz rozmawiać, jestem w samochodzie.-
– O której będziesz?- zdziwienie, rozdrażnienie w głosie.
– Zadzwonię, jak będę w domu, za dwadzieścia minut-
Rozłączyłem się.
Ona na pewno słyszała kobiecy głos w słuchawce. Nie zareagowała. Wyszedłem na przekreślonego durnia. Jednak w domu nie spuszczała ze mnie oczu, po kwadransie zmieniła się w ciepłego kota i przytulona nie puszczała mnie na krok. Telefon dzwonił jeszcze parę razy. Dwa miesiące później oni wyprowadzili się na Florydę. Przywróciłem im manierę bycia związkiem, w czasie, kiedy łamałem swój. Goiło się, łamałem znowu.
Jeszcze parę razy w amoku jechałem dwadzieścia godzin na Florydę, żeby przez chwilę mieć Niemkę. Kupić ją dla siebie. Marzyłem na rok, na dwa. Uratować siebie i ją. Wyprowadzić z bagna i po wyprowadzeniu na prostą oddać światu i młodości. Po ocaleniu zostawić. Szalałem za jej ciałem. Zaszła w ciąże z murzynem z getta, zaczęła brać narkotyki, coraz cięższe pastylki, okrutniejsze, aby poronić. Przepadła. Podobno wróciła do Detroit, do matki. Ja wróciłem do piekła. Piekło ma boleć, więc wchodziłem w nie żyjącym człowiekiem. Nie rzucałem jednej kobiety, jak psa, żeby uciec w drugą, jak pies. Hodowałem i ukrywałem w sobie ból rozdwojenia.

XIV

Odsypaliśmy regaty. Bujanie się na dystans, przebieganie jeziora po najdłuższej przekątnej było dla mnie trochę nudne, bez sensu. Przygoda, której znaczenie często zależało od nastawienia i humorów załogi przez trzy dni i dwie noce. Bywało różnie. Czasami była to męczarnia, jak w celi więziennej, albo psychiatryku, czasami spacer po parku pełnym zaczarowanych niespodzianek z wiatru i gwiazd.
Regaty po trójkącie były o wiele bardziej fascynujące. Natężony śledzisz ciągle co robią inne łodzie: prehistoryczne wodne ptaki ciągnące sznurem jeden za drugim od boi do boi, zdeterminowane , co raz to składające to rozpościerające skrzydła, krzyki komend, brzdęk kabestanów, gwałtowny łopot, przechył, zwrot. Kondensacja energii wodnych ludzików w opętaniu technologii z poprzednich wieków. Lśniące burty i stal oprzyrządowania. Prowadzenie lub dochodzenie. Napięcie i smak zwycięstwa lub gorycz porażki o jakieś śmieszne sekundy. To nas czekało w Harbor Springs.
Zostało nas tylko trzech. Reszta załogi wróciła samochodami do Chicago, my mieliśmy przeprowadzić jacht, przygotować na następne regaty za tydzień i dopiero po nich czekał nas niekontrolowany i radosny skok przez jezioro do domu. Zobaczyć czy downtown jest ciągle w tym samym miejscu, sterczące z jeziora, w którym je zostawiliśmy dwa tygodnie wcześniej. Nie musieliśmy się spieszyć.
-Płyniemy?
– Po co? Jeszcze jeden dzień. Andrzej zapłaci.
Olek miał na myśli właściciela łodzi.
Może chciał zwiedzić wyspę, a może jako najbardziej doświadczony z nas wszystkich, na którym spoczywała największa odpowiedzialność w czasie regat, chciał po prostu odpocząć, odreagować stres.
Mi było wszystko jedno, czy będziemy stać w marinie na wyspie, czy później w Harbor Springs. Na wyspie miałem wspomnienia. Poprzednim razem zaraz po regatach, po obejściu barów, mariny i po tańcach  jedna ze znajomych zaciągnęła mnie za rękaw do wynajętego pokoju, w którym na ogromnym łóżku spała już jej koleżanka. Obudziliśmy ją i zaczęliśmy mieć seks we troje, najpierw nieśmiało, za chwilę coraz odważniej i zapamiętale. Straciłem pamięć. Nieprzespane noce, zmęczenie, trochę alkoholu i gdzieś padłem między nimi dwoma, nagimi, niezaspokojonymi,wykończony, żeglarski trup. Rano wziąłem prysznic, przywiozłem im kawę i pojechaliśmy rowerami naokoło wyspy.
Byłem znowu nieśmiały. Później żałowałem, bo obydwu pragnąłem tak, jak w nocy. Ich łon, piersi, ud. Podniecało mnie bezlitośnie, kiedy jedna patrzyła zafascynowana, co robię z drugą, bo wiedziała, że za chwilę będę to robił z nią. Nieśmiałość w takich sytuacjach to tragiczny błąd, który boli do końca życia. Poranek mógł być tak piękny, jak piękna była noc. Częściowo był, ale tylko z jedną. Druga spała.
O nich myślałem, kiedy następnego ranka odbiliśmy od kei i wzięliśmy kurs na nowy dzień na jeziorze, żeglując w nowy port, w innych ludzi, lecz było mi żal, że opuszczam to miejsce i czas nie może się cofnąć, aby z życia wycisnąć to, co z perspektywy przemijania było najsłodsze i w krainie wspomnień już tylko.
Chyba też nie szukałem już przygód. Znowu byłem w związku i moja nowa miłość była czymś zupełnie innym. Bardziej odpowiedzialnym, kobieta była dużo młodsza, tym razem naprawdę dużo młodsza. Za dużo. Nie miałem prawa jej skrzywdzić. Dawałem jej zupełną wolność i swobodę, niczego nie narzucałem i te regaty to były dni bez siebie, kiedy powierzaliśmy nasz związek zaufaniu i chyba udawało się nam być razem. Była piękna, niezwykle utalentowana. Ubolewałem tylko nad jednym. Nie było chemii. Od pierwszej nocy nie było chemii.

– Jesteście Rosjanami?
– Nie, Rosjan jemy na śniadanie. Teraz chcemy obiad.
Nie podobała się jej ta odpowiedź. Nie dbaliśmy. Młoda, głupiutka Amerykanka z Północnego Wisconsin.
– Szkoda.
– Czemu? zapytałem.
– Bo uczę się rosyjskiego w college.
Zrobiło mi się jej trochę żal, że tak odpowiedziałem.
Byłem z dwoma żeglarzami z Polski, młodymi, jak ona, pomyślałem, że naprawię trochę sytuację, żeby poznali dziewczynę.
– Wiesz, mój pradziadek był oficerem w carskiej kawalerii, ale Polakiem. Zginął walcząc z bolszewikami podobno.
– Naprawdę? To pewnie znasz historię rewolucji.
– Prawie każdej. Z grubsza. Rewolucje są dla idiotów.-
– Czemu?
– Długa dyskusja. Innym razem.-
Nie odchodziła, nie pytała się co zamawiamy do jedzenia, zapadła dziwna cisza.
– A ty jakiego jesteś pochodzenia?
– Moja rodzina i ze strony matki i ojca pochodzi z Niemiec.
– Miło. Macie jakieś niemieckie dania w menu?
Przypomniała sobie, że jest kelnerką i zaczęła wymieniać potrawy dnia , znowu w pracy.
Zanim wyszliśmy poznaliśmy nasze imiona. Uśmiechała już się i biegała miedzy kuchnią i naszym stolikiem radosna. Stała się z minuty na minutę milsza, bardziej przystępna, dałem jej wysoki napiwek, żeby nas zapamiętała. Nie dawało jej spokoju , że byliśmy ze Wschodniej Europy, mówiliśmy językiem podobnym do rosyjskiego i to była jej jakaś, niezrozumiała dla mnie fascynacja. Na pożegnanie wymieniłem z nią parę grzecznościowych zwrotów po rosyjsku. Miała bardzo silny nie rosyjski akcent.
– Jutro też tu pracuję, od południa-
Nikt jej nie pytał.
– biedna gimnastykuje się o napiwek- przyszło mi do głowy.
W restauracji Yacht Klubu oprócz nas siedziało przy małych stolikach tylko parę osób. Starych ludzi. Starych bywalców.
My zabłysnęliśmy obcym językiem rozmowy  jako nietubylcza atrakcja. Załogi innych jachtów jeszcze nie dopłynęły.
Zresztą na tych regatach byliśmy jedynymi nie Amerykanami. Chyba, że Laluś też się przyplącze. Coś mruczał na Mackinac, że przypływa.

– Polak, co pijesz?
– Co macie?
– Wszystko…. Co chcesz?
– Spać.
– To jesteś w złym miejscu.
Inni wychylili się z za niego, aby popatrzeć na mnie, nieźle przyćmieni już piwem, rozbawieni.
– Dawaj do nas. Nie siedź sam.
Mieli rację. Nie było szans zasnąć koło nich. Salwy śmiechu, muzyka, brzdęk butelek.
Dwie godziny później ledwo trafiłem na naszą łódkę, tylko parę stóp od ich krypy.
Zgromadzenie padło. Wszyscy gdzieś wypełzali, pochowali się, usnęli.
Nie chciałem iść spać w takim stanie, ledwo chodzącym, ledwo myślącym. Marina zamrożona ciemnością milczała, środek nocy, nigdzie żywej duszy. Chrapanie i łopot lin o aluminiowe maszty, odległe komendy cumowania i gwiazdy, jak pomarańcze w sadach na Florydzie. Ogromne, ciężkie, tuż nad głową, jakby za chwilę miały spadać w odmęty jeziora.
Rozebrałem się do kąpielówek, ubranie rzuciłem do kokpitu i zszedłem po drabince z kei do wody, zanurzyłem po szyję.
Paskiem od spodni przywiązałem do ostatniego szczebla pod powierzchnią i z głową ponad taflą zasnąłem.
Obudziłem się drżący z zimna, trzeźwy. Fosforowe cyfry zegarka powoli docierały do mnie. Było zaraz przed pierwszą w nocy. Na łódce rozpaczliwie zacząłem szukać czegoś, żeby się zawinąć, ogrzać, ale w końcu wytarłem w podkoszulkę, założyłem spodnie,  przez białe skarpetki przesiąkała krew. Porżnąłem stopy o skorupy maleńkich małży przymurowanych do szczebli drabinki. Założyłem kurtkę i siedziałem skulony czekając na ciepło. Najgorsze, że czułem się wyspany. Trzeba było pójść z chłopakami do motelu. Pogadalibyśmy o Polsce, pogodzie, dziewczynach, zasnęli w pościeli. Zero alkoholu. Na szczęście piłem tylko whiskey z colą. Gdybym pił wódkę i piwo, jak Amerykanie, umarłbym.
Hi – głos znikąd, gdzieś z góry, z pomostu, delikatny, bardzo kobiecy.
Odwróciłem się. Kelnerka. Szok.  Najpierw niewyraźna, za chwilę pełna dziewczęcych kształtów, ciekawa.
–  co tu robisz, tak późno?
Chwila zastanowienia. Jakby chciała uciec.
– skończyłam pracę, przyszłam pooglądać łodzie –
Nasz jacht był jednym z najlepszych w marinie. Zrobił na niej wrażenie. Podeszła, żeby porozmawiać z postacią na pływającym ferrari, a to Polak sprzed paru godzin. Była zaskoczona, nieprzygotowana.
– Wejdź – zaprosiłem.
– Nie –
Odniosłem wrażenie, że się mnie boi. Widać było po mnie, że piłem alkohol.
– piękny jacht- powiedziała – jakiej konstrukcji
 ?
– Farr 49 –
– Jak wam poszło na Mackinac?-
– Nie wiem, nie sprawdzałem. Te regaty są dla nas ważniejsze. Wejdź, nie bój się –
Widać było, że przez chwilę walczy ze sobą.
– Nie. Muszę jechać do domu wyspać się. Jutro też pracuję-
– Boisz się mnie, tak?
– Trochę.
– Masz rację – zaśmiałem się.
Złapała oddech, jak tonący. Znowu ta sama pauza co wcześniej i nagle pytanie:
– Przyjdziesz na obiad? -zapytała trochę dziecinie, trochę za szybko.
Zrobiło mi się ciepło. Ego dostało pożywienie, rozum doradzał ostrożność:
– Jutro przyjeżdża reszta załogi z Chicago. Wszyscy przyjdziemy na obiad.-
– To przyjdź na lunch. Samemu. Porozmawiamy o Rosji, rewolucjach-
“A jednak” – pomyślałem.
– Dobrze.. Porozmawiamy o idiotach, którzy robią rewolucje.
Zaczęła tłumaczyć mi swój, odmienny punkt widzenia, jak dziecko, amerykańskie dziecko, dobre dziecko, ale ja byłem już gdzie indziej. Puszczałem wodze fantazji, patrząc na jej figurę, ciekawe, trochę hipisowskie ubranie. I to przekładanie włosów dłonią z jednej strony twarzy na drugą, jakby był to wykrzyknik między jednym zdaniem, a drugim.
Obudziłem się z rozmarzenia.
-Jedź do domu, bo nie wstaniesz do pracy-.
Zamilkła. Rewolucje mnie nie interesowały. Ona mnie interesowała.
-Przypomnij mi, jak masz na imię – zapytałem.
– przepraszam?-
– Jak masz na imię? – powtórzyłem.
– Adriane-
– Piękne. Ja Robert-
– Pamiętam – posmutniała na twarzy – Jutro tłumaczysz się dlaczego nie pamiętałeś mojego imienia. Z idiotów też.
– tak-
– I pokażesz mi łódź-
– tak-
posłusznie przytakiwałem, jak chłopiec, który wie, że jutro tez narobi balaganu. Jeszcze wiecej.
– Dobranoc- udziela.
– Nie po rosyjsku?
– Nie-
Powoli poszła w kierunku club-house  przyglądając się łodziom. Kiedy spałem, parę ścigaczy przybiło do pomostu, , marina powoli zapełniała się konkurencją.
Zdziwiło mnie zainteresowanie moją osobą, osobą, w którą wiarę traciłem.
Zmieniałem się w człowieka bez właściwych słów i bez twarzy, człowieka nie do poznania, obcego z rana i wieczorem, zmęczonego życiem, porażką w czasie załamania gospodarki. Była młodziutka, ostrożna, mądra. Chciałem ją i w restauracji i teraz. Tak dobrze, że nie weszła. W tym stanie zacząłbym popełniać błędy. Nie z desperacji, ale z braku cierpliwości, z niepokoju.
Zszedłem pod pokład, ległem na koję. Po alkoholu orgazm jest głęboki, niespokojny, do bólu. Zanim zasnąłem, chodziła mi jeszcze po głowie przez godzinę. Naga, delikatna, młoda.
I te rewolucje, z których mam się tłumaczyć, z ogłupionych idiotów od mordów związanych i zakneblowanych. Zasnąłem.

Wiatr padł. Zupełna flauta zrządzeniem regatowego losu, jego ironii. Nieruchoma dziura, w której siedzimy bezradni.
Kolejnym jachtom udaje się dojechać nas i na wyciągnięcie ręki, gdzie nie spojrzysz, buduje się  pogorzelisko unieruchomionych kadłubów z pływakiem pierwszej boi gdzieś miedzy nimi. Nikt się nie rusza, wszyscy spoglądają na swoich kiprów, jakby mieli zapas wiatru pod kurtkami, w kapturach, skąd cudem doświadczenia go wytrzepią, by wyłudzić przynajmniej pół węzła i wyjechać z  kłębowiska rozpaczy. Większość próbuje zbliżyć się do brzegu licząc na jakąś zaplątaną, prawie nierealną bryzę od lądu. Andrzej z Polski, nasz kierowca, omawia z jedynym Amerykaninem w załodze, żaglomistrzem, który zrobił nam nowego foka, naszą taktykę. Tom chce iść w jezioro, od brzegu, w oddali delikatne zmarszczki na tafli wody zapraszają do siebie na taniec, kuszą, syreny zaplatnego powietrza. Zbawienie albo pułapka.
Nikt nie wie.
Andrzej podejmuje decyzję, siermiężnie, zaczynamy tworzenie szwajcarskiego zegarka z pięćdziesięciostopowej regatówki, kiedy oni omawiają warianty manewrów, po cichu, żeby inne załogi nie podchwyciły.
Teraz są absolutną duszą naszego wysiłku. Jeżeli ktoś może nas stąd wyciągnąć, to tylko oni.
Na razie siedzimy, kury na grzędach, nieruchomi, ale przyczajeni do kontrolowanego, drapieżnego zrywu, kiedy tylko wiatr zacznie grać swoją piesn i znowu nas opęta.
Łapiemy pierwszy, delikatny szkwał. Pocałunek bogini przelotnego, ożywionego na ułamek sekundy powietrza. Wysuwamy się na kilkadziesiąt stóp z bałaganu. Piękny oddech. Szukamy następnych i jak w egipskim labiryncie, delikatne zmarszczki na wodzie w porywach przezroczystych i ledwo widzialnych, w zwolnionym tempie, ale boleśnie dla innych, pozwalają nam odkleić się od reszty stawki i magicznie przesuwac na srodek zatoki. Nikt nie rozumie zjawiska. Wszyscy martwi, oprócz Polaków. Wyraźnie to nie był przypadek, że na boi byliśmy pierwsi. I pierwsi w dziurze. I pierwsi ja pożegnaliśmy.
Tortura flauty kończy się regatowym gwałtem na zalodze. Zaczyna wiać, coraz mocniej, bardzo mocno, ale dopiero tam, gdzie dotarliśmy tylko my. Nikt inny. Ferrari przestaje być szwajcarskim zegarkiem, wracamy do pojazdu bojowego na żaglach i  do głośnych, nieukrywanych komend, zrywu miesni i organizacji przyzwyczajonych do eksplozji kontrolowanego szaleństwa. Jest moc. Dopiero po  pół godzinie dopada nas siedemdziesiątka, ważka, o niebieskim kadłubie, w przechyle unosząca się ponad taflą wody. Kury na jej burcie patrzą na nas, jak na bogów.
Nie ma płaczu. Choćbyśmy zaczęli łowić sumy kotwicą, są przeliczeni.
… … …

Stala pod tablicą z wynikami. Przemknęła tylko, ale wyraźnie wczytywała się w wywieszone kartki.
Po pierwszym dniu prowadziliśmy. Na moment nasze spojrzenia spotkały się i dopiero wtedy przypomniałem sobie o lunchu. Zapomniałem.
Z powodu flauty nie było szans.
Yacht Klub wystawił jakieś zakąski, odświeżacze płynne i niepłynne, owoce, od emocji  wygranej wszystko ustawiło się w innym porządku. Regaty były co prawda po trójkącie, ale ramiona trójkąta po kilkanaście mil, nawet dwadzieścia, do tego fala, słońce, zmęczenie. Szczególnie po młynku. Łapy przylepiały się do kolan.
“Jak Boga kocham, dziewczyno, zapomniałem, uśmiechnij się” – pomyślałem.
Odchodziła w kierunku parkingu, do samochodu,  skończyła pracę. Najwyraźniej nie miałem  prawa zapomnieć. Spoglądałem za nią czy się odwróci, ale uciekała od tłumu kilkudziesięciu podpitych, głośnych mężczyzn,  przede wszystkim ode mnie, uciekała pełna zawodu i złości, złość manifestując determinacją, aby tu nie być.
Nocą zabawa zamieniła się w party w siedzibie klubu. Rozpanoszyliśmy się przy najlepszych stolikach, połączyliśmy je w polską biesiadę wzdłuż okien wyglądających na marinę. Amerykanie w pijaństwie nie ustępują Polakom, ale nasze karty kredytowe fruwały szybciej i te roześmiane mordy, bardziej dzika, naturalna zabawa przyciągnęły w naszym kierunku parę dziewczyn z innych załóg, jedna namawiała mnie na seks od rana. Brunetka o rysach Włoszki, albo arabki. Jej pewność siebie, zaborczość  i zacięcie zraziły mnie. Zastanawiałem się za długo, czy dać jej numer telefonu, żeby spotkać się po powrocie do Chicago. W łóżku na pewno darła prześcieradła.
Były też dziewczyny z okolic szukające miękkiego lądowania z jakimś żeglarzem-właścicielem. Prawnikiem, dentystą
innym zębiarzem od szerokiego uśmiechu. Jednak nam lepiły się do rąk.
Tomek obok  na kolanach miał dwie blondynki, na prawym matkę, na lewym córkę, bawiły się nim, jak pluszowym misiem, kokietując i śmiejąc. Amerykanie nie mogli uwierzyć w to, co się dzieje. W oczach mieli tylko nasz kompletny triumf, byliśmy na fali. Na jeziorze i w klubie.
Zobaczyłem ją późno. Trzymała się przeciwległego końca sali. Nie podchodziła w naszym kierunku, światła były przyciemnione i ci wszyscy ludzie między nami. Zasłona. Od początku obsługiwała nas inna kelnerka.  Miały swojej rewiry. Wstałem. Na szczęście nie dotykałem alkoholu, zmęczony poprzednią nocą, tylko trochę szampana, trochę ostryg i jej za mało. Znowu zapomniałem, że istnieje i dopiero teraz śledziłem ją oczami, jak głodny drapieżnik.
Unikała mojego wzroku, jak podczas czytania wyników. Chowała się w tłumie.
Wyszedłem z sali, czekałem po drugiej stronie drzwi do kuchni z ogromnym okrągłym oknem tak, aby być widocznym. Niosła tacę z pustymi szklankami. Nie ruszyłem się. Minęła drzwi.
– Możemy porozmawiać? zapytałem.
– Zgubisz kolegów-.
– O której kończysz pracę?
– Zapomnij-
– To niemożliwe. Chcę cię dzisiaj kochać.-
– Każdy chce. Jesteś piąty, który mi to mówi-.
– Ale ja jestem trzeźwy. Jak byłem pijany, nie powiedziałem tego.-
Zamiast ominąć mnie i zanieść tacę w głąb kuchni, czego się spodziewałem, pod zmywak, położyła ją za mną, na stole, o który się opierałem.
– O trzeciej. I co teraz wymyślisz?
– Pod prysznicami?
– dla mężczyzn czy dla kobiet?
– Bez znaczenia. Nikogo nie będzie-.
– Nie.-
Nie akceptowałem “nie”, nie zmieniłem tematu:
– Na łódce są już inni ludzie-
Milczała.
– Proszę, zaufaj mi-
Ujęła tacę , odstąpiła krok do tyłu.
– Możemy wykąpać  się w jeziorze-
Powiedziała to powoli, ale bez żadnego zawahania, automatycznie, jakby nagle zrozumiała, ze pojutrze wszystko wróci do normy i snu małego miasteczka, nas już nie będzie.
– Tu nie ma plaży- powiedziałem. – W marinie są ludzie ciągle-
– Pół mili stąd jest. Kiedy ostatnio kochałeś się w samochodzie?-
– Nigdy- skłamałem.
– Masz dziewczynę?-
– Dzisiaj nie, może jutro już tak-
Pochyliłem się, żeby ją przyciągnąć i pocałować, ale odsunęła się. Dwóch Meksykanów z kuchni obserwowało nas, śmiejąc się i wykrzykując coś po Hiszpańsku.
– Wyjdę wyjściem od parkingu, lepiej bądź tam-
odeszła w ich kierunku, ja nabrałem głębokiego oddechu i otworzyłem drzwi do szaleństwa. Nie spodziewałem się, że będzie tak łatwo. Nie tylko łódź, wschodnio-europejskość, która ją przyciągała, nasze prowadzenie, ale też łatwość, z jaką przejęliśmy klub wieczorem i nadawaliśmy ton zabawie dał jej do myślenia. Myślenie było o mnie i za to byłem jej wdzięczny. To była jedyna noc, kiedy mogłem ją mieć. Rano przyjeżdżała moja dziewczyna z Chicago.
— — —

Ktoś kopnął mnie w nogi.
–Obudź się. Nie śpij na pokładzie, zmokniesz-
Zlazł na dół po zejściówce, zataczając się i klnąc.
Popatrzyłem na zegarek. Po czwartej. Alarm nie zadziałał. Pomylka. Ustawiłem na trzecią po południu, nie rano.
-Dziewczyna wpadnie w kompleksy przeze mnie-
powoli wstałem, połamany od lin i kabestanu. Żałowałem okazji do wrazen, coraz przytomniejszy i zły na siebie.
-Dziecko, delikatne, wrażliwe i stary dureń, który jej  zawraca w głowie. Niepotrzebnie-
Chciałem ją kochać dziko, porwać na strzępy i zszyć rozkoszą, chciałem, żeby nikt mi już nigdy mi nie dorównał, żeby bezwolna i zaspokojona, ale wciąż obca i jednopnocna, zapamiętała ten sex do końca życia.  Choćby dlatego, ze nie lubiłem kochać się z moją dziewczyną.
— — —-
Dziobowy był nieprzytomny, popełniał błędy. Mieliśmy murowane zwycięstwo, jednak nie. Zajęliśmy drugie miejsce. Właściciele pokłócili się, nie odebrali nagrody.
Moja dziewczyna chodziła uśmiechnięta, przytulała się do mnie, cały dzień rozpromieniona. Pogoda była z nieba. Niedziela.
Po południu w restauracji była kelnerka , która nas obsługiwała poprzedniej nocy.
Kiedy moja dziewczyna wyszła do łazienki spokojnie zapytałem:
– Arianne nie pracuje dzisiaj?
– Nie. Zadzwoniła, że jest chora-
– Dasz jej mój numer telefonu?-
Popatrzyła na mnie nieprzyjemne, ze złością.
– Wróć za tydzień i sam jej daj-
– Nie mogę-
– To twój problem-
-Wiem. Nie jeden.-

XV

Piłem whiskey z kolą na dole, w barze, który był częścią restauracji w białym, kolonialnym budynku na samym brzegu plaży, mrocznej już i na krawędzi przyczajonego w ciemności oceanu. Rozleglej i nieprzeniknionej zagadki żywiołu z falami załamującymi się gdzieś daleko, na pierwszym pierścieniu raf, poniżej wyraźnie dostrzegalnego, tajemniczego bukietu gwiazd i poświaty horyzontu, na którym zasypiała stygnąca, tropikalna noc.
Odwrócony twarzą w oddech leniwej bryzy słyszałem, jak opodal werandy, na poboczu ślepej ulicy kończącej się wydmą, zaparkował samochód. Zgasły światła, nikt nie wysiadł. Przez moment podniesione głosy tłumionej kłótni wdarły się do zmysłów, po chwili umilkły, wróciła monotonia muzyki przeplecionej śmiechem i brzdękiem szkła, ciche komendy kelnerów przed zamknięciem kuchni , sporadyczne, tłumione salwy śmiechu. Ogarniała mnie senność, zmęczenie całego dnia spędzonego na oceanicznym kajaku dawało o sobie znać, najpierw walka z tropikalnym zaduchem i upałem jedynej na wyspie rzeki, później wzdłuż wybrzeża, aby odkryć jaskinie wydrążone w jego wysokich, wulkanicznych klifach, pokonać kłębowiska prądów i natarczywych fal. Ciało i umysł domagały się teraz odpoczynku, ukojenia.
– Kawa?
Podniosłem wzrok, patrzyła już na innych, wzdłuż baru. Na tle oświetlonych półek z butelkami jej profil z płaskim, azjatyckim nosem, wlepionym w twarz jakby od niechcenia i oczy ukryte pod długimi, sztucznymi rzęsami były z bajki, w której zapragnąłem uczestniczyć bardziej niż półprzytomnym, kolejnym pajacem . Usta w karminowej szmince, uśmiech, pożądanie: pijane i słodkie wpisane w pracę, a pod tym wszystkim kryło się, jak węgiel, magiczne spojrzenie orientalnej bogini.
Odwróciła się do mnie ponownie, żeby sprawdzić, czy jeszcze tam jestem, odezwała:
– Nie śpij – wsparła obydwoma dłońmi o ladę po obu stronach mnie, wypielała tors jak zapaśnik sumo przed zrywem, zniżyła głowę szukając mojego wzroku, wyszeptała:
– okradną cię, podróżniku-
Skojarzenie, bo miałem na głowie kapelusz z szerokim rondem, z zawiniętą na nim siatką przeciw insektom i okularami.
Syk pary wyrwał ją ode mnie, nie czekając na odpowiedź odeszła i za chwilę postawiła przede mną espresso w kieliszku do wódki. Jak na Azjatkę miała ogromne piersi i powabnie delikatną, białą skórę: magnes, któremu nie mógł się oprzeć żaden z mężczyzn tutaj, szczególnie młody rybak z Alaski. Rozmawiałem z nim zanim zasnął, przyleciał do pracy na zimę.
Wyraźnie przypadł jej do gustu. Co chwilę, dotykała jego brody, targała blond włosy na głowie, budziła, jak mnie teraz.
Myśl o powrocie do hotelu, napawała mnie wstrętem, za daleko, na samym obrzeżu miasteczka, zbyt nijaki, zbyt martwy. Wyczytałem w lokalnej gazecie, że bankrutował i jego kupno rozważał japoński inwestor. Na pierwszy rzut oka wszystko działało idealnie, ale nie przynosiło zysku. Ogromny budynek stał prawie pusty, położony na wysokiej skarpie, nie miał w sobie życia. Czułem się w nim bardziej samotny niż naprawdę byłem. Z rana obserwowałem błękit oceanu i gaikos w placach zarośli, na ścianach, przed snem przeglądałem magazyny i znowu gaikos. Tresowałem je, nieskutecznie, żeby nie uciekały. Tu było moje łózko. Poza tym całe dni wypełnione były górami, albo co raz to nowym nurkowaniem, od jaskiń do raf, półek i podwodnych kominów lawy.
Teraz, po zmierzchu, życie baru, krótkie rozmowy, wlewały się we mnie tęsknotą za towarzystwem, piłem z rybolem, zabijałem czas między mną, a świtem. Rybol z pochodzenia był Norwegiem. Jego opowieść o pracy na kutrze, podekscytowanie, przypomniały mi Alaskę, łowienie ryb, jej bujność, dzikość, ale też obcość, której nigdy nie czułem na Hawajach, na żadnej z wysp.
– Czekasz na kogoś?-
Barmanka zabrała pustą szklankę, popatrzyła na mnie z troską kobiety, która rozumie, ze mężczyźni nie powinni być sami w nocy.
– Chyba tak – odpowiedziałem -Dziewczyna, która sprzedaje bilety w biurze za rogiem, powiedziała mi, że tu będzie-
– Piegowata brunetka?
– Tak-
– Jest zaręczona. Marian?
– Tak-
– Jesteś sam?
– Sam-
– Czemu nie zadzwonisz do agencji?
– Nie robię tego-
– To idź na taras, do tiki bar na dachu. Tam przychodzą miejscowe dziewczyny, żeby spotkać swojego księcia- w jej głosie nie było ironii.
– do tego się chyba nie nadaję- odpowiedziałem.
– pozwól im zadecydować-
Zapłaciłem, poszedłem. Taras na dachu był wyłożony mahoniowymi deskami, mahoniowe stoliki i krzesła przyciągały głębią starego drewna w blasku przygasających na wietrze oliwnych lamp, ich  trzask i szarpanina wplątane w muzykę bardziej z kontynentu niż z wysp. W kwadracie baru uwijały się dwie zgrabne, zadbane blondynki. Klienci byli lepiej ubrani, weselsi niż na dole. Santa Monica prawie, kobiety nie siliły się już na żadne tubylcze pretensje, akcenty, wyglądały jak europejskie modelki, niektóre podstarzałe, niektóre dzieci prawie,w eleganckich sukienkach, żeglarskich szortach, koszule, jak na safari rozchylone, makijaż nienagannie nęcący.
Wdychałem zapach cygar, pieniędzy i nonszalanckiej pewności siebie.
Miasteczko z tarasu przypominało rozświetloną choinkę położoną wzdłuż wybrzeża z czubkiem wbijającym się w odległą ciemność, gdzieś gdzie widniał cieniem na wyniosłej skarpie mój opustoszały hotel.
Usiadłem z daleka od baru z  drinkiem w dłoni i spoglądałem w kameralność życia. Przestawiałem dekoracje przeszłych wydarzeń, byłem wdzięczny losowi, za szczodrość mimo, że nie przyszła. Dziewczyna z biura podroży, myśli o której nie dawały mi spokoju. Po kolejnej rozmowie wybiegła z biura, machała ręką , kiedy odjeżdżałem. Szkoda, że miała chłopaka: wymarzona kandydatka na tropikalny, wakacyjny seks, miłość może. Uciekła na Hawaje z Seattle tak, jak ja z Chicago. Nie miałem odwagi rzucić wszystkiego i przenieść się do raju. Tłumaczyła mi, jak wygląda jej sztampa, co kocha i czego jej brakuje. Przede wszystkim pieniędzy i odczułem też, że miłości. Oparcia w mężczyźnie.
Nasza pierwsza rozmowa zaczęła się od mojego zainteresowania personalną łodzią podwodną, która była wystawiona przed jej biurem. Nie miała pojęcia, jak działa, wytłumaczyłem jej koncepcje wehikułu, zażartowałem, że gdyby była dwuosobowa moglibyśmy razem udać się na rafy następnego ranka. Zapytała, w którym hotelu się zatrzymałem. Wtedy zacząłem marzyć. Kiedy już wszystko było jasne powiedziała, ze nie możemy spędzić następnego dnia razem, ale że przyjdzie do baru wieczorem. Dała mi jego nazwę.
Nie przyszła.
Ryzyko małego miasteczka. Wszyscy wszystkich znają. W jednej z restauracji dzień wcześniej kelnerka, też dziewczyna z lądu, napisała mi swój numer telefonu i imię na rachunku. Zdarzyło mi się to parę razy w Chicago, nigdy nie dzwoniłem. Teraz też nie.
Nie przyjechałem szukać tu kobiety, ale spokoju od kobiet. Jednak podświadomie chcesz omotania. Brunetka z biura podróży, z kasztanowymi oczami i piegami na nosie, z najszczerszym, słodkim uśmiechem stałaby się największa atrakcją nie tylko tych wakacji, ale pewnie całego roku. Może życia, gdziekolwiek tylko ta nić mogłaby nas poprowadzić. Może dla niej osiadłbym na Hawajach. Rzucił etniczne szaleństwo i pazerny burdel Chicago.
Oparłem się o balustradę deku i spoglądałem na plażę pode mną, znowu wróciły krzyki kłótni. Teraz widziałem ich źródło.
Z samochodu wysiadł chłopak, podszedł do dziewczyny w białej sukience, na obcasach, nieporadnej i skulonej w sobie, ujął ją silnie za ramię i zaczął ciągnąć za sobą, z bocznej ulicy w kierunku głównej, biegnącej  między szpalerem gasnących biznesów. Musiało to być nie pierwszy raz.
Nieomal biegła za nim, potykając się, słychać było jej płacz i błaganie, w pewnym momencie chciała opaść na kolana, ale nie pozwolił jej, złapał ją w obcięcia i tuląc szeptał coś do ucha, przestała płakać, odsunęła się po chwili i zaczęła przytakiwać głową, szlochając. Otarł jej łzy pocałunkami. Poszli razem w kierunku głównej ulicy, po chwili on pozostał z tyłu, ona wyszła na chodnik i zaczęła spacer w tą i z powrotem, patrząc w okna przejeżdżających samochodów. Nie mogli mieć więcej niż po dwadzieścia parę lat. Obydwoje piękni. Młodzi. Para stworzona dla siebie.
Biały samochód zatrzymał się, pochyliła się nad oknem pasażera i rozmawiała z kierowcą. Pokręciła głową. Odjechał. Zaczęła znowu chodzić wzdłuż ulicy, jej towarzysz podszedł, znowu głośno dyskutowali, on wyraźnie zły, ona w rozpaczy.
Obserwowałem to kilka minut, piłem whiskey, żaden samochód się już nie zatrzymał, było blisko północy. Dziewczyna w białej sukience i na obcasach wyglądała prześlicznie, a może jej prze-śliczność wynikała z tego, ze nie chciała tego robić i gdyby nie perswazje i agresja chłopaka, nigdy by jej tam nie było.
Powoli wstałem, zapłaciłem kelnerce i zapytałem, czy ich zna.
– Nie.
– Dlaczego to robią?
– Przyjeżdżają z lądu, za chwilę braknie im pieniędzy, a pracy nie ma. Wyspy nie mają tej ekonomii, co kontynent.
Zszedłem po schodach na ulicę i widziałem ją w oddali, jak błądzi w tą i z powrotem, bez przekonania, bez doświadczenia.
Auto ciągle pachniało perfumami Marian.
To byłaby piękna noc, gdybyśmy byli teraz razem, zawsze żywa w pamięci lawa słów, dotyku, później pewnie orgazmów.
Nie zapalając świateł podjechałem powoli. Jej ramiona zastygły, obróciła się.
Nie wiedziała czy podejść, ale im byłem bliżej, wydawało mi się, na jej twarzy pojawiła się ulga.
– Ile chcesz za całą noc?
– to nie wchodzi w rachubę.
– zapytaj swojego faceta. Czterysta dolarów i zwracam cię o ósmej rano.
– on się nie zgodzi.
– zapytaj go.
– Nie.
– Ja się zapytam.
Zjechałem na pobocze przed nią, wysiadłem i poszedłem prosto na niego, zły, niepotrzebne ceregiele, zostawiając ją przy drodze.
Obserwował nas. Wyglądał na kogoś kto pali za dużo marihuany. Niechlujny, nieogolony, piękny.
– Czterysta dolarów, o ósmej rano ją odwiozę.
Popatrzył mi przenikliwie w oczy udając kogoś groźnego, pewnego siebie. Kurwa męska.
– w którym hotelu jesteś?
Powiedziałem mu.
– pokaż klucz z numerem pokoju.
Wyjąłem z kieszeni. Popatrzył.
– Dwieście teraz i dwieście dasz jej. Przyjadę po nią o ósmej.
Dałem. Liczył, śmierdział potem, miał ją w dupie. Pieniądze były ważniejsze. Narkoman.
Odwróciłem się i wróciłem do niej przy samochodzie.
– wsiadaj.
– co powiedział?
– przyjedzie po ciebie o ósmej rano.
Spojrzała za nim, pokiwał głową.
Wsiadła bez wahania, jakby uciekała, bała się, że on zmieni zdanie.
Zamiast pojechać wzdłuż wybrzeża do hotelu, skręciłem w drogę w kierunku gór.
–  Jak chcesz spać, rozłóż sobie siedzenie i śpij. Piłem kawę. Muszę się przejechać.
***
Światła reflektorów plątały się na zakrętach, chaotycznie przerzucane z jednej ściany roślinności na drugą, ze skał w pustkę przesiek kończących się niebem.
Spała. Sukienka zsunęła się z kolan do łona prawie. Śpiąca twarz zmęczonej, młodej, delikatnie zbudowanej białej kobiety. Zgubionej, bezbronnej.
Dziecka prawie, które zaufało szczeniakowi. Pieniądze mnie nie bolały. Ona mnie bolała. W lusterku widziałem jeszcze, jak jej chłopak poszedł prosto w kierunku baru, z którego wyszedłem. Okrucieństwo, które wystąpiło z brzegów i zalewało jej raj. Kiedy na drodze pojawił się zjazd na punkt widokowy, powoli zahamowałem, żeby jej nie obudzić. Wyłączyłem silnik. Byliśmy sami. Wyjąłem nóż do nurkowania z torby, parę owoców, obrałem, pokroiłem, poukładałem na kartce papieru, na której robiłem notatki do reportażu. Miałem je już nagrane. Nie otwierając oczu zapytała się, gdzie jesteśmy.
– Nie wiem. Dwadzieścia minut od hotelu.
– Odwieziesz mnie do domu?
– Gdzie to jest?
Wymieniła nazwę miasteczka surferów po drugiej stronie wyspy. Od strony tego wściekłego oceanu, który często nie daje spać.
– Nie dam rady.
– To jedźmy do hotelu. Jestem bardzo zmęczona.
– Nie dziwię się. Zjedz ze mną.
Wziąłem połowę “passion fruit”, ona bez ociągania sięgnęła po jabłko.
Popatrzyła na mnie.
– Jedź już- szepnęła.
– Zaraz- Wyjąłem dwieście dolarów z portfela, włożyłem jej do ręki. Schowała do torebki patrząc mi w oczy, czytając moje zamiary. Nie zgadła.
Zjeżdżałem z góry wolniej niż jechałem pod górę. Najpierw położyła mi dłoń na udzie, później na karku. Bawiła moimi włosami, jak bartenderka Norwegiem dwie godziny wcześniej. Zabrnęliśmy w spokój z niedawnego jeszcze mroku. Nabrałem nadziei, że wydostanie się z matni, że stłumi lęk samotności i zostawi szczeniaka.
Kiedy wjechaliśmy z powrotem do miasteczka, było opustoszałe, brzydsze. Energia ludzi czyni cuda, teraz jej nie było.
– gdzie jest twój chłopak?
– Nie wiem.
– Dlaczego z nim jesteś?
– Nie wiem.
– Co wiesz?
Mijaliśmy właśnie galerię sztuki, jej wnętrze wychodzące na ulicę, teatralnie oświetlone, pełne obrazów i rzeźb. Odwróciła się do mnie.
– To się zaczęło od pozowania nago fotografom. Dwa miesiące temu. Podobno moje zdjęcia były wystawione w galerii w San Francisco-
wymieniła nazwę.
-Jak zabrakło nam pieniędzy na czynsz i nie było już pozowania, jeden z nich zapłacił mi za seks. Mój chłopak się dowiedział.
Nie chcę go stracić. To wszystko moja wina.-
Nie skomentowałem. W hotelu wziąłem prysznic samemu, poprosiłem ją, aby założyła mój szlafrok.
Położyła się obok mnie, rozchyliła jego poły. Dziecko. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia jeden lat.
– Śpij.
Nie była zdziwiona.
– Nie chcesz?
– Nie.
Uniosła się na łokciach, uśmiechnęła – to dobrze-
niezgrabnie odsunęła na brzeg łóżka, oplotła w kołdrę, zastygła, jak rzeźba kamiennej kobiety oplecionej ciepłem zwierzęcych skór – bo jestem w drugim miesiącu ciąży-
– twój chłopak wie?
– nie.
– wiesz z kim?
– z nim.
– powiedz mu.
– powiem- zawahała się
-albo nie. Ty mu powiedz. Powiedz, że nie spaliśmy ze sobą, bo jestem w ciąży-
– za co zapłaciłem? zapytałem.
– oddać ci pieniądze?
– Oszalałaś? Oczywiście, że nie. Zapłaciłem, żeby cię nie uderzył.
Zamyśliła się, zaczęła mówić:
– Wiesz…ja jeszcze nie miałem seksu z nikim, innym niż on i fotograf. Każdego z ulicy udało mi się przekonać, żeby nie było penetracji-
Przysunąłem się, zacząłem rozplątywać ją z kokonu materii, przykryłem nasze nagie ciała, odwróciłem ją plecami do siebie i przygarnąłem, tuląc od tyłu
– powiem mu, ale czuję do niego wstręt-
– on nie wie-
Zamilkła. Po chwili wstałem i położyłem się na podłodze przy łóżku przykrywając kocem.
Przed zaśnięciem starłem się sobie przypomnieć, gdzie schowałem portfel. Chyba pod siedzeniem w samochodzie.
Obudziłem się, jak korzystała z łazienki, podeszła do mnie, kleknęła, wsunęła pod koc, przytuliła.
– Możemy wrócić na łózko razem?
– Możemy.
– Dziękuję.
Czekał rano na parkingu. Stałem na balkonie. Patrzyłem na nich, jak na gaikos. Bez emocji. Jedno z nich oswoiłem.
On wyciągnął rękę po torebkę. Szukał pieniędzy. Kłócili się, jak w nocy. Wróciłem do pokoju. Obiecała, ze powie mu sama.
Na stole ciągle taca z bałaganem po śniadaniu. Na krześle portfel. Zapomniała wziąć. Uprała swoją sukienkę i bieliznę.
Po pół godzinie pukanie do drzwi. On.
Nie wszedł. Patrzył mi w oczy.
– Przyszedłem po portfel.
– Wiem. Poczekaj.
Wróciłem do drzwi. Podałem przez próg.
– wiesz, że musisz jej wybaczyć?
– wiem.
– Między nami nic nie było. Ona potrzebuje ciebie. I wasze dziecko też.
-Wiem.
Chciał zejść schodami, zatrzymałem go. Ściągnąłem windę, zjechaliśmy razem nie patrząc na siebie.
– Powodzenia- podałem mu rękę i miałem wrażenie, że on rozumie, że próbuję go odbudować słowem, jak ją, w nocy.
Wyszedł głównym wejściem, portier otworzył mu drzwi. Ukłonił się.
Zamiast na nurkowanie poszedłem spać. Świat nie ma końca.

XVI

(coming: Jola i Iwona)

LAST CHAPTER

Zrozumienie jest w oczach. Zrozumienie poprzez ulotne spojrzenie w oczy jest czasami tak gwałtowne, że można jest nazwać mgnieniem zrozumienia . Kiedy następuje, to znaczy, że spotkały się dusze, które chcą się sobie przyjrzeć, reszta zależy od ludzi, czy mają respekt do swoich dusz, czy będą gnać za złotym cielcem, zegarem, kolejnym mirażem pomijając tęsknotę dusz za poznaniem. To było wtedy, kiedy myślałem, że aktorka, którą widziałem w jednej ze sztuk uratuje mnie, nauczy chęci do życia. Byłem pod wrażeniem jej urody, gry, grała fenomenalnie pewną siebie, zepsutą wariatkę z damską torebką, którą wymachiwała ze złości, tupała w podłogę, zawsze stawiała na swoim. Najseksowniejsza diablica, jaką widziałem kiedykolwiek na scenie. Jej wzrok czasami zawieszał się na mnie i tkwił, niewidzący, zamrożony.
Na drugim przedstawieniu usiadłem w pierwszy rzędzie. Ocierała się o mnie, kiedy ja, starałem się czytać jej każde słowo, mimikę, gesty, prowokując ją, ale tą prawdziwą, Po trzecim przedstawieniu dyrektor teatru przedstawił nas sobie w kuluarach. Była mile zaskoczona, że ktoś chce ją poznać: ruda, histerycznie wesoła, naturalnie przyjazna i rzeczywiście pamiętała mnie, kojarzyła twarz, ale kiedy ująłem jej dłoń i rozmawialiśmy patrząc sobie w oczy, zrozumiałem, że pragnę nie jej, ale osoby, którą grała.
Nie była nią. Umiała tylko nią się stawać. Wszystko padło w ułamku sekundy, sprowadzone na ziemię potłukło, jednak umiejętność bycia kimś tak odmiennym od siebie, wzbudzała podziw dla jej kunsztu, mimo młodego wieku:
– Chcę, abyś grała w sztuce, którą teraz piszę.
– Naprawdę? O czym?
– O miłości. Sztampa bycia razem we wnętrzu zjawiska zwanego czasem. Na jego przestrzeni. Będziesz fenomenalna w niej.
– Dziękuję. Miło. Znajdziesz mnie?
– Znajdę. Obiecuję.
Wykorzystałem innych ludzi, którzy czekali na rozmowę z nią, aby rozpłynąć się. Nie szukałem tam aktorki do sztuki. Znalazłem, ale naprawdę szukałem muzy. Szukałem kobiety, dla której zapomnę o nieznośnych bzdurach codzienności, gimnastyce małpy i oddam się pisaniu, pod wrażeniem jej duszy, urody, częstotliwości.
Szukałem nieznośnego, codziennego wkręta do mózgu z platonicznie kochanej kobiety. Ona nią nie była. Pomyliłem się. Stała się moim objawieniem na dwa tygodnie, trzy przedstawienia i czar nagle prysł po rozmowie, dotyku dłoni.
Zmysły pozostały w stanie ogłuszenia, czekając na cud nagłej ekstazy zachłyśnięcia drugim człowiekiem.
Wkrótce nadeszły śnieg i samotność Wigilii. Zimne noce. Drzewa rozpostarte konarami z bezlistnej nędzy i rozpaczy w szare niebo kolejnego brzasku. Paliłem drewnem w kominku, czytałem bzdurne książki, razem z samotnością czekaliśmy do wiosny. Powoli trawa zaczęła mieć kolor życia, niebo nieba, psy zaczęły biegać po parku bez smyczy na grzbietach. Chciałem być psem. Wyć z radości widząc kwiaty w sobie i w ludziach naokoło. Oddychać powietrzem z nieuzasadnionego szczęścia, oderwać się od wszystkiego czym byłem i znaleźć na ulicy nowe, porzucone życie. Założyć je na siebie, jak kurtkę z kieszeniami pełnymi nowych ludzi i możliwości. Zacząłem chodzić do kawiarni niedaleko teatru, po drugiej stronie bulwaru, godzinami przesiadywać w pajęczynie ciepła i spokoju kilku włoskich jeszcze ulic, czytając scenariusze filmowe i robiąc portal internetowy ze wspólnikiem w Polsce, przez telefon i przez sieć.
Wracałem do spokoju i opanowania, może nie siebie, ale swoich uczuć. Świadomość nie musiała niczego przede mną ukrywać, ciało niczym przejmować. Żyłem i żyć uczyłem się bez pieniędzy i przyjaciół wiedząc, ze tylko w ten sposób znajdę równowagę, aby kochać. Straciłem wszystko co miałem, oprócz ciekawości następnego dnia w sytuacji żywcem z piekła: biedy i odrzucenia, przy ciągle zdrowych zmysłach i zdrowiejących z minuty na minutę instynktach. Świat nie kończył się na mnie, obolały, zaczynał się .

***
Usiadłem na zewnątrz. Na deku. Nogi w butach założyłem na balustradę i patrzyłem pod słońce na stoki. Wszędzie biało, wszędzie mieniące sie w puchu ziarna światła. Świeży śnieg rozwiewał wątpliwości. Puder idealny na deskę. Mrówki ludzi kwitnące jaskrawymi kolorami w kryształowym blasku poranka, spływały jedna za druga w dolinę. Apartament wrzał. Nasi kotłowali się ze sprzętem, przez szklane drzwi dochodziło tupanie butów narciarskich i ponaglanie. Mike, jak zwykle wyszedł pierwszy, uśmiechnięty, nachylił nade mną, święty Mikołaj nad dzieckiem:
-specjalne zaproszenie? zapytał.
– spotkamy się na gorze – odpowiedziałem- Poczekam na Ryszarda, jeszcze jest pod prysznicem-
– OK. Deskarze to nie nasza liga-
Poklepał jeden z moich butów i zszedł po schodkach na stok, powoli zjeżdżając w kierunku stacji kolejki na gore. Za nim poszli inni poklepując mnie i ponaglając.  Trzech multimilionerów, jeden miliarder. Mieszkanie było w wymarzonym miejscu, sto metrów ponad początkiem wyciągu. Wstałem i wróciłem na sofę w środku. Ryszard wszedł ubrany , ale wyraźnie się nie spieszył. Położył lekarstwa na stole i zaciskał i rozprostowywał palce dłoni.
-Musze dojść do siebie po wczorajszej kolacji.
– Ciśnienie? zapytałem
– Wszystko. Za dużo wina, za dużo jedzenia.
– Chcesz kawy? zapytałem.
– Tak. Czarnej.
Wstałem i zacząłem robić dla nas śniadanie.
Ser, chleb, łosoś, zielska na to.
– Co się stało z Martą?
– Wróciła do Polski.
W jego sypialni ciągle wisiał namalowany przez nią obraz. Uwielbiał ją.
– Powiedz mi jedną rzecz Robert.
– jaką?
Kładąc talerz i kubki na stole, usiadłem na przeciwko.
– Skąd zawsze bierzesz takie piękne dziewczyny?
– Nie wiem. Przekleństwo. Znajdują mnie, wiec biorę.
– Co z tą było nie tak?
– Za młoda. Nie miałem sumienia marnować jej życia.
– Znałem cztery i nie wiem, która była piękniejsza. Ile miałeś dziewczyn?
– za dużo. Naprawdę… za dużo.
– A teraz?
– Teraz dochodzę do siebie. Jestem sam. Spadłem.
Wiedział, ze popełniłem błędy, straciłem majątek, byłem w szpitalu, ale nie, że ledwo przeżyłem i to nie raz.
Sześć razy.
– Masz jakąś koleżankę dla mnie?
Popatrzyłem na niego z troską, nie zaskoczony tylko zmartwiony. Sześćdziesiąt parę lat. Multimilioner, zadbany, wysportowany, ale już dobiegający końca energii normalnego życia. Najgorsze, ze nie miał na myśli sześćdziesiątki, nawet czterdziestki. Późna trzydziestka to była jego górna granica. Aby nie utknac we ciszy zastanowienia spokojnie odpowiedziałem, bez wahania:
– Zapytam po powrocie. Znam parę ciekawych dziewczyn, które czekają na księcia z bajki-
Kłamałem. Nie zamierzałem nikogo uszczęśliwiać na siłę.
-Smakowało ci?
Pokiwał głową, wstał, zaczął zbierać talerze i kubki ze stołu, zamyślony, nienaturalnie ciężki, jak na kogoś, kto miał figurę nastolatka i zawsze zaczynał dzień w Chicago od przebiegnięcia sześciu mil.
– Gdzie jest twój partner?
Miałem na myśli John’a. Zniknął wczoraj przed kolacją, myślałem, ze może źle się czuje, byłem najmłodszy z całego towarzystwa i jedynym deskarzem. Może ponaciągał się na nartach, przeziębił. Większość z nich była starsza ode mnie w okolicach dwudziestu lat.
Ryszard usiadł po drugiej stronie pokoju w głębokim fotelu, rozcierał i masował dłońmi nadgarstki, spoglądał raz na mnie, raz za okno na stok, wyraźnie nie spieszył się, westchnął, mówił zamyślony:
– Wieczorem pojechał na lotnisko. Umarła matka jego kuzyna i samolot zbiera rodzinę po Ameryce na pogrzeb.
– Kim jest jego kuzyn?
– Właścicielem Victoria Secret. Opowiadał ci te historię?
– Coś obiło mi się o uszy tu i ówdzie, ale nie wiem dokładnie.
– Jak jego kuzyn kupował Victoria Secret przyjechał do Chicago pożyczyć od Johna dwieście tysięcy i zaproponował mu wspólnictwo.
Ten odmówił. Teraz jego kuzyn ma biliony i zbiera rodzinę prywatnym Boeingiem po całych stanach, a ja z Johnem męczymy budynki w Chicago-
Wyprostował nogi, odchylił się do tylu, jakby medytował. Z zamkniętymi oczyma, nieruchomy rzucił z lekkim uśmiechem:
– Ta dziewczyna, którą chciałbym poznać, jak masz kogoś oczywiście, nie musi wyglądać, jak modelka z Victoria Secret.
– A co musi?
– Nic nie musi. Byłoby fenomenalnie, gdyby lubiła się  śmiać i podróżować. Wiesz, że będzie w raju.-
– A może wyglądać, jak z Victoria Secret, jak innej nie znajdę?-
– Z twoim szczęściem to możliwe. Nie powiem nie. Wspomnij tylko ile mam lat.
….

– Proszę , obudź się. Nie musisz wstawać–
Otworzyłem oczy. Była piękna, młodziutka. Nie zapaliła światła, wpadało przez uchylone drzwi z korytarza. Pretensjonalna smuga, a w niej twarz egzotycznej, azjatyckiej bogini-dziecka.
– Czy ja śnię?
– Nie.
– Czemu widzę anioła?
Zaśmiała się, uradowana.
– chcesz to cie uszczypnę- znowu śmiech. Daj rękę, muszę dać ci lekarstwa przez IV-
– Która godzina?
– Druga w nocy.
– Wszystkie anioły przychodzą o drugiej w nocy?
– Tak.
– Skąd jesteś?
– Z Nepalu-
– Moja księżniczka z Nepalu-
– Jeszcze nie twoja-
– OK. Anioł z Nepalu-
Zniżyła głowę, jak  czarująca  przez moment wiedźma w szkolnym przedstawieniu, groźnie zmrużyła oczy , maskując dziecinne rozbawienie.
-Mój ?- zapytałem.
Znowu śmiech. Nie zaprzeczyła. Jej delikatne dłonie sprawnie przestawiały podłączenia rurek, strzykawka, ciepło najpierw w skroniach, morfina w żyłach, tlen. Wydech. Piękna chwila tylko. Piękny sen.
Drugiego dnia przyjechał znajomy z synem. Znajomy był Polakiem, syn już Amerykaninem. Amerykanin bał się krwi. Polak cieszył się moim upadkiem. Chciał go zobaczyć na własne oczy.
Przywiózł mi ładowarkę do telefonu. Odetchnąłem kiedy poszli.
W nocy nastąpił atak silnego bólu. Wyrwał mnie z istnienia. Spełzłem z łózka i najpierw skulony leżałem na podłodze, w końcu podniosłem się  i oparty o parapet okna starałem się oddechem uspokoić wnętrze, które zapadało się gdzieś poza mnie, ciągnąc mnie boleśnie w nieprzytomność. Weszła pielęgniarka. Ogromna, dojrzała kobieta z Afryki. Na widok mojej  pozy stanęła, jak wryta, przestraszona.
– Zawołać lekarza?
– Nie.
– Przecież cierpisz.
– Nie.
– Zawołam lekarza.
Zacząłem wpadać w dreszcze.
-Proszę cię, nie rób tego. Zaraz mi przejdzie – wyszeptałem.
Nie mogła patrzeć, jak oddycham, wiję się na tle okna, jakbym rodził koniec swojego świata. Byłem przyzwyczajony do bólu, ten jednak ogłuszał, rzucał na kolana, wykręcał całe ciało. Przy kolejnym spaźmie, pielęgniarka wpadła w panikę, chciała wybiec –
Nie mogłem na to pozwolić.
– Poczekaj, zostań jeszcze chwilę – krzyknąłem wyczerpany. Nie miałem siły walczyć z ciałem i z nią naraz. Nie chciałem lekarza,  napięcia ratowania życia. Ponad to życie, chciałem spokój.
Została i zaczęła płakać, przestraszona, posłuszna. Zrobiło mi się jej żal.
– Co ty? Płaczesz? Przestań. Zaraz mi przejdzie.-
Nie potrafiłem puścić brzegu okna i podejść do niej, przygarnąć.
Wiedziałem tylko, że miłosierdzie jest możliwe. Nadeszło. Ciało wróciło do mnie, jak posłuszny pies, pokorne i własne. Ból zanikł tak gwałtownie, jak przyszedł. Doszliśmy do łóżka razem, położyła mnie, pobrała krew, wyszła, wykończona epizodem, nie mniej niż ja.
Piąty dzień. Chyba wyjdę. Słońce wpadało przez okno zapowiadając odrodzenie ziemi, niebywałe, ciepłe, nawet jak na wiosnę. Najpierw przyszła hinduska. Nie wiedziała, jak zacząć, usiadła na krześle i patrzyła na mnie. Wewnątrz drwiłem z tych skrępowanych lekarzy, którzy wychodzą z założenia, ze wszyscy pacjenci boją się złych wiadomości i śmierci. Drwiłem ze śmierci, jak z lekarzy. Już raz umarłem.
Wtedy umarło wszystko: związek, majątek, marzenia, oprócz jednego celu przed śmiercią. Hinduska wydeklamowała co miała wydeklamować: o sześciu miesiącach do dwóch lat, o przerzutach na wątrobę, zapytała czy mam rodzinę. Poszła. Wspomniała, że zostanę impotentem. Oczywiście od lekarstw.
Chora galeria ironicznego końca. Była w niej jeszcze piękna blondynka, usiadła na brzegu łózka. Rozmawialiśmy o jej ciele, o kulturystce, którą uprawiała, o sile, o tym, że jest pół  Polką, pół Niemką, o świętach wielkanocnych, pierogach i pogodzie, powoli przygotowywała mnie do opuszczenia szpitala.
– Wstaniesz sam?
Zanim odpowiedziałem, dorzuciła:
– przytulę cię, oprzyj się o mnie-
Niebieski fartuch pasował do koloru jej włosów, błękitnych oczu, różowych ust.
Staliśmy wsparci o siebie, kiedy zapinałem zegarek, koszulę. Rzeczywiscie przytuliła mnie. Mocno.
– Przepraszam. Byłem za słaby, żeby wziąć prysznic – wyszeptałem.
– Wiem. Nie szkodzi. Jesteś bohaterem tutaj. Nikt nie wierzył, że przyjechałeś samochodem do szpitala samemu, w tym stanie-
Czułem każdy jej mięsień na ciele, cudownie zgrabna, drobne piersi, nie puszczała mnie. Mieliśmy chemię,  jaką tylko może mieć pacjent z pielęgniarką na brzegu niezagojonego dramatu. Przy windzie było to samo, przytulenie i łzy w oczach. Nie rozumiałem tych ludzi. Pielęgniarek. Lekarzy. Ich chorób. Szpitali. Zrozumiałem tylko, ze będę żył w coraz większym bólu. Ból rozumiałem już od lat, każdy, jaki jest w arsenale życia. Nawet rozstanie z nią, nieznajomą, było zerwaniem kolejnego plastra z  resztek poprzedniej, chorej rzeczywistości, która odchodziła w przeszłość. Samochód na parkingu szpitala był oblepiony mandatami. Prezent od miasta na kilkaset dolarów w ramach nowego początku. Wsiadłem, jak na konia, jednym, gwałtownym rzutem ciała do kabiny i nie odwracając się za siebie, odjechałem przez szkliste smugi świateł latarni po krawędzi najbardziej zdesperowanej i czarnej dzielnicy miasta.
Mieszkanie miało zapach o wiele dłuższej nieobecności. Wszedłem i pozostałem w nim przez tydzień, śpiąc i budząc się , wijąc i bełkocząc, przypominając sobie, ze jestem przecież zakochany. Trzymanie się przy życiu jest okropnym przyzwyczajeniem, herezja, która powinna być karana wszystkim, tylko nie powrotem.

— — —
Wpadłem do kawiarni w ostatnim momencie przed zerwaniem chmury, mokry,
z łomotem niezgrabnej przybłędy, potykając się o próg. Zdjąłem kaptur, wyjąłem zeszyt z notatkami spod kurtki, laptop, telefon. Szukałem pieniędzy po kieszeniach. Burza nabierała mocy, deszcz strugami pełzał po budynkach na przeciwko, po drugiej stronie ulicy, ludzie chowali się w drzwiach małych biznesów, wchodzili do galerii i sklepików.
Przywitały mnie pustki, ale o ogrodzie nie było mowy, nie miał zadaszenia. Położyłem bałagan z rąk na kanapie przy ścianie, szykowałem się, aby usiąść, kiedy poczułem ciężar spojrzenia na sobie. Rzuciłem torbę, podniosłem wzrok, zaniepokojony, ku mojemu zdumieniu, w najcudowniejszą twarz, jaką widziałem od lat. Bliską ponad każdą nieznajomość. Magicznie bliską i wymienialną na milion najdelikatniejszych, najsłodszych emocji, które w sobie chowałem na taką okoliczność: spotkania z marzeniem.
“Zrozumienie poprzez ulotne spojrzenie w oczy jest czasami tak gwałtowne, że można jest nazwać mgnieniem zrozumienia . Kiedy następuje, to znaczy, że spotkały się dusze, które chcą się sobie przyjrzeć, reszta zależy do ludzi, czy mają respekt do swoich dusz”. Stała za ladą, miedzy gablotą z ciastkami i ekspresem do kawy, patrzyła na mnie zdziwiona, wydawało się, oczekująca. Jakby moja obecność w tym miejscu była odpowiedzią na jakiejś jej ukryte pytanie, prośbę. Tak to odebrałem. Zanurzyłem się w tej duszy, zachłysnąłem, bo stała bezbronna, gotowa, jakby od zawsze, na moją duszę. Ocean ukojenia.
Piękna, szczupła, o smukłej, delikatnej twarzy blondynka, patrzyła mi prosto w oczy, obserwowała, bez zniecierpliwienia czekając, spokojnie, aż podejdę, wybiorę kawę, ciastko, uśmiech dla niej i uśmiech w środku dla siebie, byliśmy sami. Zupełnie. Zawieszeni.
Żadnego hałasu, zakłócenia, odpłynęliśmy w jedność.
– Pada – szepnęła.
– Tak. Leje – odpowiedziałem.
Odurzony jej urodą, nie umiałem się powstrzymać. Zahamowania przestały istnieć.
– Jak masz na imię?
– Ashley.
– Nigdy cię tu nie widziałem.
– To mój pierwszy tydzień.
– No tak. Wypiękniało to miejsce, od kiedy tu ostatnio byłem.
Śmiech, cudowny śmiech. Śmiech bogini szczęścia i radości dziecka po udanej psocie.
– Ty nie jesteś z Chicago. W Chicago nikt się tak nie śmieje-
– Jak?
– Tak szczerze.
– Washington state. Wiesz gdzie to jest?
– Tak. Jesteś z lasu.
… śmiech znowu. Melodia jej głosu, niesamowita, jakbym czekał na nią wieki.
– Musisz mi powiedzieć, jakiego jesteś pochodzenia, wiesz?
– Czemu?
– Zapytaj rodziców.
– co pijesz?
– Earl Gray. Duży… zapytasz?
– Dlaczego?
– Bo muszę wiedzieć.
– Bo…
– Bo to nie jest normalne, ze tak się śmiejesz i ze jesteś taka piękna.
-Trzymaj kubek, chcesz cukier?
– Tak.
– To sobie weź. Jest za tobą. Jak masz na imię?
Roztargniony wróciłem do rzeczy na kanapie.
– Przepraszam, Robert-
Ciągle mnie obserwując, udając powierzchowność przestawiła puszki z herbatą na półce, zapytała:
– jak myślisz, jakiego pochodzenia jestem?
– nie wiem, ale jakiegoś, które też jest we mnie.
Usiadła na stołku, oparła łokciami o ladę, patrzyła we mnie przenikliwie, z uśmiechem i ciekawością kogoś gwałtownie zadrażnionego i niezaspokojonego jeszcze.
Wszedł następny klient. Zamówił, zagadał, pokręcił w miejscu, jakby był z innej bajki. Amerykański ugrzeczniony cicholudek z komiksu o przyczesanych językiem. Zgubił się, zbity z tropu wyszedł. Spojrzała na mnie ponownie.
– Zapytam.
Powiedziała to bardzo cicho więc udałem, że nie słyszę, zatopiłem w notatkach. Nie chciałem wiele. Dokładnie tyle, ile dostałem: jej radosnych oczu i zainteresowania przez krótki, nieistotny moment, z którego zrobię okład na mózg przez cały ten czas, kiedy, wiedziałem to od razu, moje myśli będą za nią wyły. Jej ujrzenie było wstrząsem dla każdej komórki w moim ciele. Każdej, która chciała jeszcze żyć.

***
Wiadomość na telefonie, drżący dźwięk , gdzieś między podłogą, a poduszką. Zimno. Ręka niechętnie wypełza ze śpiwora. Macam brzegi ciemności, dostrzegam wreszcie błękitną poświatę. Ekran ożył.
Spojrzałem na godzinę. Trzecia rano. Ikona jej twarzy. Westchnienie: Bóstwo mnie woła. Za oknem nagie konary zatopione w świetle pochylonych latarni , zmieszany ze śniegiem mrok, zbliżające się wycie ambulansu i radiowozu, przemieszana dyskoteka, jakby zawodzący sygnał jednego pojazdu nie wystarczał. Rytuał najbardziej czarnego miasta w Ameryce. Zimna noc środkowego-zachodu i utopionego w nim miasta. Wiozą postrzelonego w gettcie, po drugiej stronie parku, do medycznej rzeźni za rogiem. Strzelają się w środku nocy. Zwierzęta. Budzą zwierzę we mnie.
– Nie zasnę już- pomyślałem.
Każdy w dzielnicy musi oszaleć. Kot obudzony wyciem podchodzi pod moja dłoń głaskając samego siebie, dotyka mokrym nosem moich palców, ociera wilgotną krawędzią ust o nadgarstek.
Spojrzałem na jej twarz na ekranie. Święty obrazek ust i oczu. Modlitwa o miłosierdzie.
– czy na pewno ją teraz chcę? kiedy leżę na polowym łóżku, wciśnięty w dwa śpiwory,w nieogrzewanym syfie apartamentu, za który od dwóch miesięcy już nie płacę, apartamentu, w którym tylko choruje albo chory zasypiam?
Podnoszę się na łokciach. Czeka. Przecieram oczy, pije łyk lodowatej kawy, z kubka stojącego na książce o parapsychologii, której nie potrafię czytać bez bolesnych przerw, zamyśleń, przez co ciągle leży koło łóżka, niedokończona, rozdrapana tylko.
Ona pisze znowu.
-Śpisz?-
– nie-
– Jesteś zły na mnie?-
– Jeszcze nie wiem-
Zawsze rozmawiałem z nią jedynie w kawiarniach. Kończyłem swoja pierwsza sztukę . Była moim oddechem życia, powiewem wielkiego świata, wyzwoleniem od myśli o przemijaniu, degeneracji ludzkiego istnienia, którego doświadczałem na sobie.
Jej twarz wróciła na rozrzażonym ekranie, w niebieskiej poświacie najpiękniejszego portretu młodej kobiety, lekko uśmiechniętej, pogodnej, spowitej wszystkimi odcieniami pożądania, które do niej czułem od pierwszego spojrzenia na jej zdjęcie.
Czekam. Ona pisze. Wymazuje, albo waha się, zaczyna znowu, wysyła.
Czytam.
– Jak się czujesz?
– Swietnie- odpowiadam – A ty?
– Też, tylko trochę samotna.
– Tak długo piszemy do siebie i nic z tego nie wynika, a mógłbym być teraz koło ciebie.
– Przecież chciałam, żebyś przyjechał na Karaiby, albo do Nowego Jorku.
– Przepraszam, wtedy nie mogłem.
– Przyjedż teraz.
Nie miałem odwagi przyznać się, że nie stać mnie na benzynę.

to be continued

– W

Szmaciarz /Ragman

Siedzieliśmy na wersalce. Jego ojciec wszedł bez słowa i usiadł przy biurku nie patrząc na żadnego z nas. Nasza rozmowa ucięła się. Zaskoczony, nie rozumiałem ani młodego mężczyzny obok mnie, ani tego dziwnego ojca. Jeden zamiast zapytać się czy jestem głodny, przez pół godziny czytał mi swoje wiersze, drugi usiadł bokiem do nas i milczy, napięty, jak bokser przed walką.
Za oknem gdańska starówka zaczynała jarzyć się światłami nocnego życia. Zmrok zapadał szybko. Zdezorientowany zapytałem:
– Idziemy na miasto?
– Poczekaj chwilę.
Zacząłem się zastanawiać na co mam czekać. Siedzę ze znajomym ze studiów w jego pokoju, w pięknym mieście, do którego dopiero co przyjechałem pociągiem z miasta oddalonego o pół dnia jazdy, głodny i zmęczony i ciągle mam na coś czekać. Jego ojciec siedzi nieruchomy i zamarły,  słucha nas, nie odzywając się.
– Masz herbatę? zapytałem.
– Mam, oczywiście.
Młody poderwał się i wyszedł do kuchni. Ale to jego poderwanie się, to było poderwanie kaleki, cierpiącego na brak koordynacji. Tak samo, było z mową, szczególnie, kiedy się zdenerwował. Zaczynał się jąkać i jedno słowo zabierało dwadzieścia prób, zanim zostało wykrztuszone.
Kiedy wyszedł do kuchni, ojciec odwrócił się do mnie.
– Nie przedstawił nas. Ja mam na imię Felix, a Ty?
– Robert.
– Długo go znasz?
Zdziwiło mnie, że mówi o nim w trzeciej osobie, nie używając jego imienia.
– Zaczęliśmy studiować razem trzy miesiące temu- odpowiedziałem.
Jego twarz stężała. Nie patrzył mi w oczy.
– Nie w domu. W domu jest córka.
Powiedziawszy to wstał i wyszedł.
Marian wrócił za chwilę z dwoma szklankami herbaty.
Zamknął za sobą drzwi, po cichu i powoli, jakby było to nielegalne.
– Ro…ro …rozmawiałeś z moim ojcem?
– Poznaliśmy się. To wszystko.
– Pytał się ciebie o co…..co….cooooooś?
– Nie rozumiem?
– Nieeee waaaażne.
Postawił z trudem obie szklanki na biurku, stanął koło okna.
– Piękny wieczór. Sta ..statek wycieczkowy zaraz będzie wracał do poooortu. Chcesz iść poo….pooglądać ludzi?
– Czemu nie? Chodźmy. W Warszawie tego nie ma.
Powiedziałem to, bo woda w herbacie była tak mętna, że odechciało mi się pić. Miała zapach i smak nawozu. Zresztą bałem się, że znowu zacznie czytać wiersze, męczyły mnie. Nie rozumiałem emocji, które trawiły jego poezję, a tym bardziej jego duszę i chore ciało. Krztusił się i ślinił, dostawał ataków niemówienia, niereguralnego oddychania.
– Jak wrócimy, akurat wystygnie- mówiąc to wstałem, żeby się nie rozmyślił.
Założyłem kurtkę i zastanawiałem się nad ogłuszającym ciężarem przebywania w tym domu.
Marian był kaleką i chyba, z tego powodu istniały jakieś zadrażnienia między nim, a ojcem. Miał silny charakter,  był uparty, inteligencją przewyższał całe to stadko owiec na studiach. Odwiedziłem go, bo dawno nie  widziałem morza i chciałem spędzić parę dni z daleka od Warszawy, w innym mieście, które dawało poczucie Zachodu bardziej niż stolica Polski. Za oknem ciągle parszywa morda komunizmu, ale w Gdańsku nie szydziła z życia tak bezczelnie, jak w Warszawie. Gdańsk żył, Warszawa była administracyjna, bezduszna, trzymana za pysk krótko. Deformacje marksizmu to był standard. Na naszych studiach,  na sześćdziesiąt przyjęć co roku, sześćdziesiąt miejsc  z góry rezerwowali dla dzieci komunistów. No i my.  Obydwaj mieliśmy teksty w gazetach, jako nastolatkowie i to nas odróżniało i połączyło. W całym tym szmacianym cudactwie zwanym dziennikarstwem na uniwersytecie, pełnym dzieci aparatczyków, komunistycznych bandytów, czerwonej arystokracji.
Przyszłe ‘elyty’.

Szliśmy powoli wzdłuż nabrzeża mijając spacerujących ludzi, zakochane pary i wracających późno z pracy.
– Ostatni raz byłem tu żaglowcem, na rejsie, na “Zaruskim”. Gaff ketch.
– Co to jest Gaff Ketch? Zapytał udając zainteresowanie.
– Rodzaj ożaglowania. To trzydziestometrowy żaglowiec szkoleniowy.
– Wielu was było?
Oprocz nas dwóch i trzyosobowej załogi  piętnaście dziewczyn ze studium dla przedszkolanek. Marian, czy ty wiesz co to jest raj?
– Długo się znaaaaliście? zapytał.
– Z kim?
– Z koooolegą.
– Od dziecka. Razem chodziliśmy do podstawówki.
Uniosłem rękę, żeby mu wskazać miejsce.
– Staliśmy tam, zaraz za Żurawiem. To była jedna z najpiękniejszych nocy w moim życiu. Spaliśmy na deku zwinięci w śpiworach, żaglach. Ja między dwoma najpiękniejszymi dziewczynami. Ech, ale byłem głupi.
– Cze…Czeeemu?
– Czemu? Bo nic nie było. Obie piękne, przytulone.
Marian odwrócił się i zaczął patrzeć na statek wpływający do portu.
– Ile miaaaałeś laa..aat Robert?
– Osiemnaście. To było trzy lata temu. Czas leci.
Odniosłem wrażenie, że mnie nie słucha, tylko jest ciągle czymś zdenerwowany. Ojcem? Siostrą? która jak mnie zobaczyła nie przywitała się, bez slowa odwrociła i zamknęła w sypialni. Matka też wyszła do kuchni na mój widok i tam już została. Za zamkniętymi drzwiami.
– Toooo wycieczkowieeeec, o którym móóóówiłeeeem-
Światła statku odbijały się w jego okularach.
Poszliśmy w kierunku podstawianej rampy. Na pokładzie ludzie przygotowywali się do zejścia na ląd, ale atmosfera  zabawy wypełniała port. Światła, jak w karnawale, głośna muzyka, kobiety w strojach wieczorowych. Tego Warszawa nie miała. Innego świata. Warszawa tonęła w szarości: ponura, centralna i napięta bardziej niż Gdańsk. W Gdańsku czuło się powiew Zachodu, głównie z powodu Niemców i Skandynawów, co rozrzedzało atmosferę komunistycznego podbucia i codzienności trzymanej za mordę przez milicję. Przypływali na promach przez Bałtyk dla tanich kurew i taniego alkoholu. Komunistyczny stan wojenny parę lat wcześniej zrobił z Polski zdesperowany zaścianek, republikę bananową w środku Europy, w której nikt nie czuł się w domu oprócz mundurowych i wykorzystujących stan upodlenia narodu  zagranicznych hien i zboczeńców.
Usiedliśmy na ławce.
– Podobały ci się moo….oooje wiersze?
O Boże- pomyślałem – tylko nie to – Tak. Oczywiście.
– A który naaa…ajbardziej?
Nie wiedziałem co odpowiedzieć, bo żadnego nie pamiętałem.
– Ten, przy którym zamilkłeś.
Nie chciałem powiedzieć ten, przy czytaniu którego tak się zagmatwałeś w emocjach, aż odebrało ci mowę.
– Teeeen jest bardzo osobisty. O miłości – uspokoił się.
Odwrócił się do mnie i jego ręka powoli powędrowała z oparcia ławki na moje ramię. Spojrzał mi w oczy.
Zastanawiał się przez chwilę i nagle jego twarz stężała, oczy nalały ołowiem powagi i zmęczenia, wykrztusił:
– Roooo…bert, kochaaaam cię.
Zaczął głaskać mnie po głowie, napięty, błagający.
Spojrzałem mu głęboko w oczy.
– Marian, czy ty jesteś homoseksualistą?
– Taaa …ak.
Myślałem, że się porzygam. Wstałem i z góry patrzyłem na człowieka, który z zadarta głową, pokorny i przestraszony, umierał z oczekiwania, człowiek -kaleka, któremu ja, nie mogłem w żaden sposób pomóc. W żaden.

***
Z Bożeną uciekaliśmy na długiej przerwie przez boisko do piłki ręcznej. Mieszkanie moich rodziców było pięć minut od szkoły. Za którymś razem zrozumiała, ze tracimy niepotrzebnie czas na rozmowy i ceregiele, więc później, gdy tylko zamknęliśmy drzwi, zdejmowała sukienkę i pończochy, wchodziła do sypialni starszego brata, kładła się na plecach, rozstawiała nogi i dopiero wtedy zaczynała wysuwać swoje delikatne piersi spod stanika, nawet nie zdejmując bluzki, tylko ją rozpinając. Nigdy nie mieliśmy stosunku w czasie przerwy w szkole. Doprowadzałem ja do orgazmu ssąc jej łono, łechtaczkę, zupełnie ubrany, później całowałem absolutnie piękne i sterczące piersi, szyję, ramiona. Rumieniła się i spokojna, śpiąca, milczała. Nigdy nie starczało nam czasu na mój orgazm, ani kolejny dla niej.
Cała szkoła mi jej zazdrościła, głównie nauczyciele. Niektórzy wyżywali się na mnie za nią, szczególnie perwert od rysunku technicznego. Teraz wiem, po latach, że po prostu tak jak ja, znał się na kobietach i kochał te szczególne.  Jej sex-appeal i energia porażały od pierwszego spojrzenia. Podobna do jednej ze znanych piosenkarek, która była wtedy bożyszczem nie tylko ze względu na swoje piosenki i głos, Bożena nie dawała szans. Chciałeś ją mieć tylko dla siebie. Z wyglądu jednak piękniejsza, jak młodsza, udoskonalona siostra.
Pierwszy stosunek mieliśmy u niej. Najlepszy przyjaciel jej chłopaka zauważył nas przez przypadek i śledził.
Kiedy wychodziłem z nią z mieszkania, zaczął iść prosto na mnie wściekły, gotowy do bójki. Był straszy, wysoki, silnie zbudowany.
– Nie bój się go. On cię nie uderzy.
Nie bałem się, ale wiedziałem, że nie dam mu rady.
– Ma wyrok w zawieszeniu za pobicie.
To miało mnie pocieszyć. Dostać po mordzie przy dziewczynie, która cię kocha, za to, że cię kocha. Bałagan.
Miała rację. Prężył się i górował, wulgarnie pastwił, ale nie dotknął.
Szedł za nami do przystanku klnąc. Zapalił papierosa, wściekły wrócił w kierunku blokowiska.
Ona śmiała się. Szesnastoletnia dziewczyna, która już wtedy wytresowała swojego starszego chłopaka i jego kolegów.
Wyraźnie dominowała w związku. Tym bardzie podobało mi się, jak milkła i przytulała się w czasie orgazmu. Dziecko. Jej chłopak dowiedział się tego samego dnia. Płakał absolutnie bezradny. To był jej świat. Jej życie. Jej wola.

***
– Robert, Robert chodź do kuchni, chodź tu do mnie. Ratuj swojego profesora.
Śmiech.
Jego głos i jego śmiech to było jedno. W jego życiu wszystko było żartem, ja też. Wszedłem do kuchni. Siedział opierając oba łokcie na stole, głowa w dłoniach, patrząc na kieliszek.
– Zobacz, jak się do mnie uśmiecha ten maluszek.
– Daj spokój Grzesiek, nie pij już.
– Chcesz wietnamskiej wódki?
– Nie.
Wiedziałem, że próbuje mnie upić. Nie chciałem, żeby znowu się podwalał do mnie. Jak był pijany nie panował nad tym. Przestawał być nauczycielem i kolegą, zaczynał być  klaunem.
– Przywiozłem z Wietnamu na specjalną okazję.
– Za maturę już piliśmy, za egzaminy na studia też. Może skończmy.
– No to żeby zapomnieć o tych psach.
– O jakich psach?
– Ja tam pojechałem, oni mają to święto i jedzą psy. Pisać artykuł z czegoś tam, a te psy wiedzą i całą noc przed zarznięciem wyją. Jak wściekłe. Ja piszę, one wyją. Idę spać, wyją, budzę się, wyją. Napij się ze mną, bo będę wył.
– Nie chcę.
– No to usiądź i porozmawiaj, bo cię obleję po maturze…wódką cię obleję i zliże.
– Grzesiek, idź spać, odbija ci.
– Wiesz, że wyrzucili mnie z pracy?
– W gazecie?
– Nie, w szkole.
– Jak to?
– Nie pracuję już w szkole, ale to nie ma znaczenia, bo jest po maturze.
– Czemu?
– Za ciebie.
– Nie rozumiem.
– Powiedziałem, że to ja napisałem te artykuły.
– Po co to zrobiłeś?
– Bo nie daliby ci zdać matury. Na szczęście nie przyszło im do głowy, że ty je mogłeś napisać. Darli mordy na mnie.
Mówił o artykułach, które dawałem do szkolnej gazety. Wściekli się, zamknęli gazetę. On zaniósł je do znajomych w jednej z warszawskich czerwonych brukowców, takie było moje zdanie o nich, czerwona zaraza.
Wtedy pokłóciliśmy się.
– Nie chcę, żeby mnie puszczali w tej gazecie.
– Gówno wiesz. Tam zaczynali najwięksi polscy dziennikarze. Łącznie ze znanymi anty-komunistami dzisiaj.
– Nie można było mnie uprzedzić?
– Po co?
Zrobili z nich felietony. Jeden na tydzień. Zaproponowali pracę. To on kazał mi pisać pod pseudonimem podobnym do swojego. Doprowadził ciało pedagogiczne do szału. Uczył w szkole, bo lubił patrzeć na młodych chłopców, drażnić i edukować na mężczyzn.
Nigdy nic głupiego nie zrobił. Ze mną się zaprzyjaźnił. Był zazdrosny o Bożenę, ironizował, ośmieszał najpiękniejszą w szkole. Męczył strasznie przy całej klasie,  jak inni. W końcu musiała zmienić szkołę. Na mniej techniczną, gdzie było więcej kobiet. Któregoś dnia spotkałem go na Starym Mieście. Poszliśmy na tani obiad, bo nigdy nie miał pieniędzy.
– Dlaczego pan tak męczył Bożenę, panie profesorze?
– Dlaczego? Bo była głupia. Mów do mnie Grzesiek.
– Jakie to ma znaczenie? W tym wieku każdy jest głupi.
– Zasługujesz na kogoś lepszego. Kogoś na twoim poziomie.
– Tego nie wiem.
– Posłuchaj, jak poznasz następną dziewczynę, przedstaw mnie i powiem ci, czy jest warta zachodu. Nie marnuj życia, młodości, na durniów. Ja zmarnowałem, ale ja żyję w innym świecie.
– W jakim świecie?
– Jestem pedałem, młody człowieku. Pedałem. Nie chcesz być pedałem, uwierz mi.
Był dwanaście lat starszy ode mnie. Brzydki, inteligentny, zawsze albo radosny, albo w depresji. Teatr skrajności.
– Nie mów w szkole, bo cie zgwałcę.
Śmiech. Poklepywanie po plecach.

***
Zawody karate odbywały się w szkole przy hucie. Na ważeniu okazało się, że o ćwierć kilo przekraczam limit.
– Jak zdejmę kimono będę w sam raz. Legalny.
Człowiek od ważenia podszedł do komisji, zgodzili się. Byłem najcięższy w swojej kategorii. Starałem się nikogo nie znokautować, bo nie chciałem zamieszania. Dostawałem te niezdary, a czekałem na tego najlepszego, który był podobny do mnie i trudny, bardzo dynamiczny, atakował całymi kombinacjami, jak w zapasach . W drugiej walce ośmieszyłem innego, który był cichym faworytem, skakał, jak piłka pingpongowa od kopnięć, bo z nim nie mogłem sobie pozwolić na żarty. W ochraniaczach można prać, więc prałem go bezlitośnie.
Jego trener wściekł się, zrobił komisji awanturę. Zważyli mnie znowu. Ćwierć kilo za ciężki. Propozycja rozebrania się do naga i ponownego ważenia nie przeszła. Kimono było już zupełnie mokre, na pewno ważyło kilogram. Nie zdyskwalifikowali mnie, ale przerzucili do wagi super ciężkiej i byłem w niej najlżejszy. W pierwszej walce dostałem Grubego, oczywiście najcięższego. Na obozie w lato prałem go, aż zdychał, ale tu były ochraniacze. Ile czasu można tłuc górę tłuszczu i nie paść? Pierwszą rundę wygrałem. Drugą przegrałem, trzecią przegrałem. Obie na punkty. Postanowiłem go otłuc na jakimś zgrupowaniu za karę, ale tu musiałem się zgodzić z werdyktem.
Już następną przegrał z kimś, kogo oklepałbym po głowie nogami nie potrzebując rąk. Przyszedł po walce, żeby się przeprosić, za to, że go nie pobiłem.
– Zły jesteś, co?
– Zrozpaczony- odpowiedziałem i popatrzyłem na niego, poczciwinę, jak na brata. Przejął się chyba.
– Nie jestem, żartuję -rzuciłem i to była prawda.
Miał opuchnięty policzek i pękniętą wargę.
– To ja?
– Nie. Ten drugi.
– Szkoda – zaśmiałem się.
On też się uśmiechnął.
– Jedziesz na zgrupowanie w zimie?
– Nie mogę – odpowiedziałem – uczę się na egzaminy na studia.
– No tak i dziewczynę masz fajną. Szkoda czasu.
– Jaką dziewczynę?
– Tamtą.
Wskazał na postać stojącą przy drzwiach do hali.
– Wychodziła z siebie, jak walczyliśmy – dodał.
Wstałem z ławki.  Była tęższa i nie lśniła, już nie biła z niej energia młodego bóstwa, które niedawno jeszcze kochałem.
Podszedłem.
– Co tu robisz?
– To moja szkoła teraz, tu przeniosłam się z technikum i ty tutaj… rozbijasz się.
– Tak. Ja. Dostaję łomot. Masz czas?
Nie widziałem jej dwa lata. Nawet nie pamiętałem, jak skończyliśmy ze sobą. Ostatni raz chyba na przystanku, odprowadziłem ją na autobus, a później nigdy nie było czasu. Mieszkaliśmy na przeciwległych końcach Warszawy.
Miałem dużo zajęć. Karate, zapasy, języki. No i ona miała chłopaka.
– Co z tym zrobimy? – zapytała.
– Z czym?
– Spotkaniem.
Przed zawodami biegałem po schodach z parteru na trzecie piętro, żeby zrzucić wodę i mniej ważyć, później wziąłem prysznic w jednej z łazienek. Teraz na wyższych piętrach wszystko było pogaszone. Ciemne.
– Na górze jest prysznic- ująłem jej dłoń.
– Wiem. W damskiej czy męskiej?
– W damskiej.
Pocałowałem ją delikatnie w usta i odszedłem.
Spakowałem rzeczy do torby, pożegnałem z trenerem. Nie był przejęty tak, jak i ja. Spokój.
– Mogłeś być mistrzem Warszawy, w każdej kategorii.
– Zagoi się.
– Szkoda, że trafiłeś na Grubego w pierwszej walce. Nie doszedł nawet do finałów.
– Marek, wszystko jest OK, przejdzie mi.
– Jasne.
Nie myślałem już o zawodach. Nie było na nich mistrza Polski, który był jedynym dla mnie wyznacznikiem, szczytem wartym zachodu. Dowiedziałem się o nich przez telefon dzień wcześniej i na nic nie liczyłem, wszedłem na matę z biegu, oderwany od książek, nieprzygotowany.
Teraz myślałem już tylko o Bożenie.
Zdziwiło mnie, że nie zapaliła nigdzie światła, tylko kąpała w zupełnej ciemności. Naga.
Zdjąłem kimono, wszedłem pod prysznic, ukląkłem, żeby dostać się ustami do jej łona.
– Nie – szepnęła -Teraz ja-.
Ona uklękła.
Była dojrzałą kobietą mimo, że miała osiemnaście lat. Po tym, jak miałem orgazm, całowała mój brzuch, uda, zaciskała dłonie na moich pośladkach. Tuliła do bioder.
– Jesteś jeszcze z nim? – zapytałem.
– Jesteśmy zaręczeni.
Jej chłopak miał dwadzieścia pięć lat. Był mniejszy ode mnie i mniejszy od niej. Zawsze modnie ubrany karakan. Nic specjalnego.
– Dlaczego z nim jesteś?
– To już pięć lat. Od dziecka. Jego ojciec ma dom pod Warszawą, pieniądze, wrócił z Ameryki.
– Myślałem, że go nie kochasz?
– Nie kocham.

***

Mały, łysy, wreszcie się odważył.
– Można? – zapytał udając pewność siebie. Sztywny i karłowaty.
– Można – odpowiedziałem.
Inni udawali, że go nie obserwują, ale kręcili się na krzesłach i spoglądali na nas, jakby zwieracze nie dawały rady sraczce z podniecenia. Tylko barmanka, jedyna kobieta, spoglądała na mnie z politowaniem, na nowego, ale i wstrętem.
Od razu nie lubiłem tego miejsca. Bałem się ich, tak, jak oni bali się mnie. Mały, łysy zaczął łagodnie.
– Nigdy cię tu wcześniej nie było.
– Nie.
– Czemu tu przyszedłeś?
– Nie wiem. Sam się zastanawiam.
– Potrzebujesz pomocy?
– Każdy jest samotny. Każdy potrzebuje pomocy.
Myślałem, że spadnie z krzesła. Aż go zatkało.
– Ile masz lat?
– Osiemnaście.
– Nie powinieneś tu samemu przychodzić. Masz ochotę pojechać do mnie?
– Nie. Musimy się lepiej poznać.
– Moje mieszkanie jest idealne do tego. Mam dobre alkohole, filmy. Jesteś z Warszawy?
– Tak.
– No to czego się boisz?
– Samotności.
Znowu zamarł i nie wierzył w swoje szczęście, ale zmienił taktykę.
– Znasz dowcip o kogucie i kurze?
– Nie sądzę.
Powiedział dowcip i sam się z niego śmiał. Nie zrozumiałem go. Chodziło o to, że kogut na farmie wolał zwalić konia z koniem, niż mieć seks z kurą. Coś takiego. Nabrałem do niego obrzydzenia. Jak się śmiał, pot zaczął występować mu na czoło, miał włosy w nosie, na nosie i był prawie łysy.
Mały i ciągle napięty, nie potrafił się rozluźnić.
Piłem już trzecią kolę i zachciało mi się szczać. Szczanie w knajpie dla pedałów nie jest łatwe. W tej szczególnie, bo nie było łazienki.
Trzeba było wyjść na zewnątrz, przejść przez ulice i w centrum miasta, na skwerku stała okrągła, metalowa rotunda z pomalowanej na zielono blachy i wzmocniona metalowymi słupkami, jak labirynt zrobiony z pojedynczej spirali, do którego wchodziło się z jednej strony, a wychodziło z drugiej, tym samym wejścio-wyjściem. Sikało się do okrągłej rynny wzdłuż ściany.
Kiedy kończyłem nagle wszedł za mną, było ciemno. Dyszał. Patrzył mi w oczy rozpinając spodnie i zsuwając je prawie do kolan i tak stał. Miał dużego członka. Patrzył na mnie z błaganiem w oczach.
Powoli odwróciłem się i zacząłem iść naokoło w kierunku wyjścia, myśląc, że jak pojawię się z drugiej strony, on będzie już ubrany i normalny. Nie był. Onanizował się, a w drzwiach stał inny mężczyzna z kawiarni, o wiele potężniejszy, blokując swoim ciałem wyjście i uśmiechając się do mnie. Oczekując przepychanki, zacząłem kalkulować, co zrobię, jeżeli ten duży spróbuje mnie złapać, zatrzymać. Nie bałem się, trenowałem zapasy i byłem niekoronowanym mistrzem obchodzenia przeciwników. Miałem doświadczenie, że więksi są łatwiejsi do obalenia, sztywni i powolni. Żaden z nich nie zaczepił mnie. Łysy się onanizował, duży tylko spoglądał to na mnie to na niego i głupkowato się uśmiechał. Na zewnątrz poczułem wolność podobną do wyjścia z więzienia. Nie zaczepili. Dobrze. Mogłem ich pozabijać. W głowie ciągle miałem to wydarzenie, kiedy wychodząc z basenów publicznych, lata wcześniej, zawolal mnie mężczyzna:
– Ej, chlopcze, Chcesz zarobić parę złotych?
– Tak.
Myślałem, że chodzi o wyrównanie żwiru na kortach tenisowych, albo przystrzyżenie trawy. Bylismy sami na bocznej uliczce duzego kompleksu spotrowego. Po basenach dzieciaki nigdy nie mają pieniędzy. Wzial mnie mocno za reke, co mnie zdziwilo i przestraszylo.
Odeszliśmy w park, później między gęste krzaki, nagle stanął i kazał mi obsunąć spodnie. Zrozumiałem, że jest to gwałt. Nikogo nigdzie nie było. Miałem jedenaście lat, on około czterdziestu.
– Chce ci się sikać?
– Czemu?
– Pytam to odpowiadaj.
– Tak.
Klęknął, zsunął mi spodnie, potem majtki, wsadził mojego zmarzniętego członka do ust i zaczął go ssać. Chciałem go zabić, ale zamarłem ze strachu. Jak nie zdążę uciec to mnie zgwałci i zabije.
Wyjął go z ust.
– Teraz sikaj.
Wsadził go znowu do ust i zaczął przełykać mocz. Głośno. Strasznie głośno.
Po drugiej stronie muru ktoś szedł, ale balem się krzyczeć.
Jak skończył, wstał i zapytał:
– Chcesz poczekać i zrobić to jeszcze raz? Dam ci więcej pieniędzy.
– Nie.
– Nie powiesz nikomu?
– Nie.
Wyszedł ze mną z krzaków na aleję przez park i szedł obok, aż minęliśmy kilka osób.
– Jesteś dobrym chłopakiem. Zasłużyłeś na to.
Dał mi dwadzieścia złotych i skręcił z powrotem w kierunku basenów, ja poszedłem na przystanek autobusowy cięższy o gwałt, cięższy o zboczenie. Martwy.
Dwadzieścia złotych wydałem na scyzoryk i baterie do latarki.

***

Z Andrzejem spotykałem się po zajęciach i szliśmy na kawę do małej restauracji kolo Uniwersytetu. Był wyższy, silniej budowy, brunet o pięknej twarzy i bardzo szczerym uśmiechu. Poznaliśmy się na wyjeździe do Wschodnich Niemiec z dziećmi wysoko postawionych komunistów, on był jednym z nich, ja na przyczepkę, dzięki układom. Z innej bandy, bo bandy komuny i antykomuny się przeplatały. Wdałem się w kłótnię z synem szefa ochrony Komitetu Centralnego partii komunistów. Wyglądał, jak Bob Dylan, tylko miał ciemniejsze włosy, bardziej kręcone, ale ten sam skrzecząco-chropowaty głos. Taka żydowska, pewna siebie pchła.
– Jak się tu znalazłeś?
– Nie twoja sprawa.
– Dowiem się. Jutro będę wiedział.
– Spierdalaj, szmato.
Mały, czarny Dylan chciał się rzucić do bójki i wtedy wkroczył Andrzej, większy od nas obu. Stanął między nami i spokojnie:
– Nic się nie dzieje, przestańcie pierdolić o polityce.
Wyprowadził mnie z pokoju. Tak się zaprzyjaźniliśmy i całymi dniami chodziliśmy na basen, albo robiliśmy pompki na korytarzu, rozmawialiśmy o historii, polityce, sztuce.
Żaden z nas nie dupczył Niemek. Wszyscy pewnie myśleli, że jesteśmy pedałami.
Jak się dowiedział, ze chce iść do szkoły teatralnej albo na dziennikarstwo, żeby dostać się później na reżyserię, z początku nie pomagał mi:
– Próbuj, ale tam nie ma miejsca dla ludzi z ulicy, a ty kolesiu, jesteś z ulicy. Przyjdź na prawo, pomogę ci.
On studiował prawo i nasze spotkania po powrocie do Warszawy były oswajaniem mnie z Uniwersytetem, do którego trudno było się dostać ludziom takim, jak ja, z ulicy, jak mówił. Przynajmniej na te wydziały, które ja chciałem.
Jego ojciec był szyszką w milicji, brat ojca, znanym i cenionym detektywem.

***

Kiedy wszedłem do mieszkania stała koło okna. Nie odwróciła się, nie powiedziała ani słowa. Skręciłem do kuchni, żeby nastawić wodę na herbatę, usiadłem na krześle.
– Długo jeszcze taka będziesz?
– Jaka?
– Jak teraz.
– Nie chcę, żebyś tam chodził.
– Wiesz dlaczego to robię.
– Nie chcę.
– Nie jesteś chyba zazdrosna?
– Jestem.
Wszedłem do dużego pokoju, gdzie wciąż nieporuszona patrzyła przez okno na zewnątrz. Słup goryczy. Objąłem ją od tyłu i zacząłem całować jej szyję, zaciskając dłonie na piersiach. Kochałem zapach jej włosów.
– Przestań.
– Aniu, nie wygłupiaj się.
– Śmierdzisz nimi.
Miała rację. W tych miejscach był dziwny zapach. Wszędzie ten sam. Potu, spermy, albo jakiejś choroby.
– Użyłem karuzeli po raz pierwszy. Może dlatego.
Odwróciła się do mnie. Wplątała jedną rękę w moje włosy, drugą w moją dłoń.
– Jesteś za młody na to.
– A na ciebie?
– Na wszystko. Mógłbyś żyć z kobiet, a tym bardziej z nich.
– Przesadzasz.
Powoli zacząłem zsuwać z niej, na biodra za duży, luźny sweter. Kochałem stanik, na którym, jak na tacy, spoczywały jej piersi.
– Daj.
– Nie teraz.
– A w wannie?
– Weź prysznic i przyjdę.
Czajnik zaczął gwizdać w kuchni. Wypletliśmy się z siebie. Ona usiadła przy telefonie.
Była prawie dwunasta w nocy.
– Dzwonię do twojej matki, że jesteś. Dobijała się sto razy. Idź się wykąpać.
Kiedy weszła, kazałem jej stanąć w rozkroku nad moją głową, wziąłem prysznic do ręki i strumieniem pieściłem jej łono. Później pociągnąłem ją na swoją twarz, zanurzyłem w nim język.
Po paru minutach pozwoliłem jej położyć się na moim miejscu, rozchyliłem jej nogi i zanurzałem się, znowu wpychając pod wodą w nią dłoń i język na zmianę.– Mogę już dać?
Uśmiechała się obezwładniona ekstazą, zupełnie oddana i pochłonięta miłością do mnie.
– Co powiedziała moja matka? – zapytałem.
– Żebyś już został na noc.
Zsunąłem ją niżej, pod siebie i wszedłem w nią.
Na moment przyszło mi do głowy, że to jeden z tych mężczyzn, którzy się dzisiaj mizdrzyli do mnie, pijani, trzeźwi, przystojni i obrzydliwi, każdy z nich odpychający.
Jak to jest w ogóle możliwe, żeby mieć z którymkolwiek z nich seks?
Te piersi na niej. Owoce. Zamiast tego owłosiona klatka i jęki samca. Wstręt.
Mieliśmy orgazm razem i czułem się, jak dziecko przytulane przez matkę, nie kochanek, więc wstałem z wanny. Wyprowadziłem ją za rękę i w ramionach zaniosłem do łóżka.
Zasnęliśmy obydwoje, znowu wtuleni w siebie, tak jak w wannie. Zawsze jednak, w pewnym momencie przebdzona,  odwracała się do mnie plecami.
Wtedy jej pośladki doprowadzały mnie do szału pożądania i wchodziłem w nią od tylu: w raj dojrzalej kobiety.

***

– Z tego robi się książka, a nie reportaż.
– Wszystko jedno.
Grzesiek zsunął okulary do czytania na nos i popatrzył na mnie.
– Nie musisz już więcej nigdzie chodzić. Ten materiał, który masz, w zupełności wystarczy. Pomogę ci go zredagować.
Popatrzyłem na niego.
– Co myślisz o Ance?
– Piękna kobieta. Piękna. Ile lat jest starsza?
– Dziewięć.
– Jesteś w w czepku urodzony, na prawdę wyjątkowa, wymarzona trzydziestolatka.
Miałem wrażenie, że się zmusza, że udaje.
– Nie do końca z tym czepkiem. Wolałbym pisać o niej niż o pedałach.
– To pisz, kto ci zabrania?
– Tak zrobię.
Grzegorz wyraźnie nie był zachwycony zmianą planów.
Żeby to ukryć, założył okulary i zaczął znowu czytać reportaż.
– Kochasz ją?
– Nie do uwierzenia.
– To pisz, ale zastanów się o co ci chodzi i pamiętaj, że zostały tylko dwa tygodnie do nadesłania tekstów.
– Zdążę. Chodzi o miłość do nauczycielki od szesnastego roku życia i tego, że trzy lata obydwoje czekaliśmy na siebie. Inaczej może poszłaby do wiezienia. Nie wiem, jak to działa. Musiałbym sprawdzić. Andrzej mi powie.
Grzegorz zdjął okulary. Patrzył mi w oczy.
– Z powodu AIDS, tekst o homoseksualistach jest na czasie. Ona jest ponadczasowa. Musiałbyś zostać Goethe, żeby napisać o niej.
– Zostanę.
Dziwnym zbiegiem okoliczności homoseksualistom zawdzięczałem bardzo wiele. Zawdzięczałem pierwsza dojrzałą rozmowę z nią. Wiedziałem co to znaczy być po drugiej stronie, być podrywanym, czarowanym, być obiektem pożądania. Zrozumiałem szczerość i manipulację. Nauczyłem się patrzeć w oczy i oczy czytać. Widzieć nagość intencji i intencji brud.
Po lekcji angielskiego, późno wieczorem pomogłem jej spakować książki i zanieść do biblioteki. Byliśmy zupełnie sami w całym gmachu.
Położyłem je na biurku i żadne z nas się nie spieszyło, a raczej każde z nas zwlekało.
Kiedy to zauważyłem, usiadłem przy okrągłym stole pod oknem i zapatrzyłem się na plac, gdzie powoli gasły światła biznesów.
– Widzisz te kawiarnie? zapytała.
– Którą?
– Tą z tym czerwonym neonem.
– Tak, czasami tam kupuje kawę.
– Nie chodź tam.
– Czemu?
– Tam młodzi mężczyźni sprzedają się za pieniądze.
– Wiem.
– Skąd?
– To tylko jedna z wielu. Nie uwierzyłabyś ile ich jest w tej okolicy.
Popatrzyła na mnie uważniej.
Usiadła obok. Blisko.
– Robert, czy ty jesteś homoseksualistą?
– Nie.
– Na pewno?
– Na pewno. Ale mam inny problem.
– Jaki.
– Kocham cię.
Opuściła głowę, jakby czekała na więcej.
– Co mam na to odpowiedzieć?
– Nie wiem.
Ująłem jej dłoń i zacząłem całować. Podniosła głowę, podniecona i szczęśliwa, próbująca ukryć to. Za późno.
– Przecież wiesz głuptasie, że też cię kocham.
– Wiem.
– Od czasu, jak pierwszy raz pocałowałeś moją dłoń.
Pamiętałem ten moment bardzo dobrze. Trzy lata.
Miała urodziny i paro-osobowa klasa wybrała, że ja wręczę kwiaty. Kupiłem niezapominajki i czekałem, aż wejdzie.
Nie była w ogóle zdziwiona. Wszyscy w szkole ją kochali i od rana powtarzała się ta sama sytuacja, co lekcję. Kwiaty, pocałunek w dłoń od najprzystojniejszego w klasie, życzenia, “sto lat”. Ludzie byli w różnym wieku, bo była to prywatna szkoła angielskiego, prowadzona przez Kościół Metodystów.
Przyszła moja kolej. Kiedy podała mi dłoń była pewna siebie i spokojna. Ująłem ją i patrzyłem na jej piękną skórę, szlachetne palce. Wsadziłem bukiet niezapominajek do kieszonki na klatce, dotykając jej piersi, powoli odwróciłem jej dłoń, rozchyliłem i pocałowałem jej wnętrze, ciepłe, pachnące.
Dotknięcie jej piersi i pocałunek zachwiały jej równowagą. Popatrzyłem w jej w oczy i widziałem, jak się płoszy, zdziwiona, ale i rozbudzona.
Trzy lata później, teraz, siedzę z nią w opuszczonej szkole. I właśnie wyznaliśmy sobie miłość.
– Po co tam chodzisz?
– Gdzie?
– Do tych klubów?
– Piszę reportaż o homoseksualistach, żeby dostać się na studia dziennikarskie bez egzaminów.
– Ale nie zostaniesz?
– Nie.
– Pewny jesteś?
– Zupełnie.
– Ukochasz mnie teraz?
– Tak.
– Jak mnie ukochasz?
Pociągnąłem jej rękę, aby wstała za mną.
Zadarłem spódnicę do góry i wsadziłem obydwie dłonie za rajstopy, zaciskając je na pośladkach.
Rozchyliłem je i tak trzymałem, po czym palcami powoli dotknąłem jej warg od tylu, powoli rozchylając je równie mocno.
Była zupełnie wilgotna, gotowa.
– Wytrzymasz?
– Co masz na myśli? – spytałem.
– Do soboty?
– Wytrzymałem trzy lata.
– Dobrze. To znaczy, że wytrzymasz.
Pocałowała mnie w usta, odsunęła moje dłonie od swojego ciała.
– Na pewno nie jesteś homoseksualistą?
– Na pewno.
– Tak piękni są tylko homoseksualiści.
– Na pewno.
– Naprawdę na pewno?
– Na pewno.
– Na pewno na pewno?
– Na pewno.

***

– Wchodź głupku – ponaglał mnie. Miałem stres. Aplikować o pracę w najpopularniejszej audycji radiowej, której słuchała cała Polska z biegu, jakbym kupował znaczki pocztowe w kiosku. Ktoś im powiedział o mnie i kazali przyjść. Zrobili próbę głosu, dykcji, wymowy. Poznałem dwóch najlepszych radiowców godzinę wcześniej, teraz szedłem do jakiegoś kierownika na ostateczną rozmowę.
Artur pomagał mi. On już się załapał jako student, ja miałem być drugi.
Nacisnąłem klamkę i wszedłem do biura człowieka od mojego radiowego życia i śmierci.
Siedział uśmiechnięty, kiedy nagle skulił się i zrobił cały czerwony. Mały, łysy z kawiarni dla pedałów.
Myślałem, że padnie trupem. Wiedział, że przyjdzie student, ale zamarł na mój widok. Po chwili wyszeptał:
– Idź stąd i nie wracaj.
Spokojnie popatrzyłem na niego, uśmiechnąłem i wyszedłem. Cały ciężar spadł ze mnie i miałem wolność z powrotem.
Może radio nie jest dla mnie.
Artur czekał na zewnątrz. Wysoki, jak koszykarz, pochylił się:
– Wiedziałem, że będzie szybko. Ale nie tak szybko.
– Wyrzucił mnie.
– Niemożliwe. Czemu?
– Długa historia.
Poszliśmy do stołówki piętro niżej. Minęło pół godziny.
– I tylko dlatego cię wyrzucił?
– Może dla niego to dużo.
– Przecież wszyscy wiedzą, że jest pedałem. Zaraz wrócę.
Po kilkunastu minutach był z powrotem. Nie wiedziałem co mu powiedział, ale wrócił zdrnerwowany.
– Idź do niego.
Wstałem od stołu.
Znowu mały, łysy.
– Nikt ma nie wiedzieć, nikt. Rozumiesz?
– Rozumiem.
– Nikt nie wie, że jestem homoseksualistą.
– Oczywiście. Ja to rozumiem.
– Rano będzie przyjeżdżała po ciebie taksówka, o szóstej. Musisz być gotowy. Najpierw zobaczysz co się tu dzieje, a później damy ci jakiś reportaż do zrobienia. Albo sam wymyślisz. Zacznij myśleć.
– Dziękuję.
– Ja też ci dziękuję. Idź już.
Szedłem długim korytarzem na drugi koniec budynku, do wyjścia. Artura już nie było. Przepadł.
W jednym z biur po drodze, poznany wcześniej dziennikarz – gwiazda  rozmawiał ze swoją dziewczyną przez telefon po francusku. Ręką dał mi znak, żebym wszedł i usiadł. Ogromny skórzany fotel,  zapachniało wielkim światem. Półka wyżej. Ze szmatławca do audycji radiowej nadawanej na cały kraj, której codziennie rano słuchały milony ludzi.
Czułem ulgę, w mojej głowie zamieniłem Moskwę na Paryż.

***

– To niemożliwe.
Zaraz jak to powiedziałem, zamarł i cierpiał. Cierpiał, jak najbardziej cierpiący człowiek na świecie. Z miłości. Nieuleczalnej i nieuleczalnie bolesnej.
To było absolutnie niemożliwe. Ja i on.
Raz w życiu tylko podobał mi się mężczyzna seksualnie. Przez pięć minut. Jeden z moich najlepszych kolegów, prześmieszny, kobieta by powiedziała przecudowny, przystojny, strasznie zdolny, żydowskiego pochodzenia.
Przez te pięć minut patrzyłem na niego oczami zaczarowanej kobiety i zrozumiałem, że mężczyznę da się kochać tak, jak mężczyźni kochają kobiety. Zacząłem zauważać jego wargi, oczy i gwiazdy w tych oczach. Na szczęście uczucie przeszło, nigdy nie wróciło.
Mogłem go wtedy pocałować i nie byłoby w tym dla mnie nic nienormalnego.
Z Marianem było to niemożliwe. Dlatego skulił się w sobie i cierpiał, jak najbardziej cierpiący człowiek na świecie.
– Co z tym robimy?
– Przejdzie mi- odpowiedział.
– Nie bądź taki załamany.
– Jestem. Za bardzo cię kocham.
Chciał dotknąć mojej dłoni, ale pokręciłem głową, żeby tego nie robił.
– Chodźmy lepiej na miasto.
Wyszliśmy z Uniwersytetu upić się. On z nieszczęścia, ja ze szczęścia, że wreszcie będę miał spokój.
To była najpoważniejsza rozmowa na temat mnie i jego. Nie razem. Nigdy, ale blisko.

***

– Przecież to gówno jest sztucznie promowane –
Andrzej usiadł na przeciwko, na stole położył książkę do łaciny, nogi oparł o krzesło obok mnie, odchylił sie do tyłu i nie spuszczał ze mnie wzroku.
– Wiem – odpowiedziałem.
– Za co wyrzucił cię z gazety?- zpytał trochę, jak na przesłuchaniu. Szorstko.
– Za artykuł o płaceniu za prace dyplomowe.
– Nie wierzę – odsunął książkę, jakby mu przeszkadzała w dochodzeniu – musiało być coś więcej.
– Kurwa było. Jak był w Moskwie –
nachyliłem się w jego kierunku, żeby zapamiętał:
– Zawsze, jak wyjeżdża do Rosji, a wyjeżdża często, puszczają najlepsze teksty, na pograniczu, żeby ratować gazetę. Jak tylko wraca jest wojna i lecą głowy.
– Czego się spodziewałeś?  To menda od trzymania gazety za mordę.
– Jebany szmaciarz – powiedziałem z pogardą.
– Raczej esesman – dodał i zaśmiał się.
– O czym był twój artykuł? – zapytał.
Teraz ja odchyliłem się, jakbym potrzebował więcej przestrzeni na spowiedź.
– O ich brudnych interesach, kurwach do Włoch, komputerach z Niemiec bez cła. Kazali mi przepraszać tych jebanych komunistycznych skurwysynów. Grozili mi, że mnie załatwią. Jeden był nawet ambasadorem, gdzieś w Azji, albo konsulem.
– Uważaj, oni nie żartują- Andrzej znał to towarzystwo. Gardził nim. – Mówiłem, żebyś poszedł na prawo. Prawników boją się bardziej niż dziennikarzy.
– Mam w dupie to wszystko, będę reżyserem.
– Na reżyserce dopiero zobaczysz co się dzieje. Chłopcze, tam nie ma w ogóle wejścia dla obcych. Zajęte na lata do przodu dla dzieci czerwonych misiów.
– Dajmy sobie spokój – miałem dosyć rozmowy.
Zdjął nogi z krzesła, złożył ręce na stole, jak do modlitwy, nachylił do mnie:
– Widziałem twoją kartotekę. Z tą kartoteką nie dostaniesz się w bardzo wiele miejsc.
Raczej wiedział co mówi. Jego koneksje w systemie poprzez ojca robiły wrażenie. Nigdy ich jednak nie używał, czy nie nadużywał. Dlatego był moim przyjacielem. Miał charakter i honor.
– Nie przejmuj się. Jeszcze mu odpłacisz. Oni go promują, ale on spadnie, pijaczyna.

***

Sprawdziłem pogodę w północnym Michigan. Miał spotkanie ze studentami na uniwersytecie. Szmaciarz  tak, jak wszyscy szmaciarze komuny , omijali Chicago. Bali się Chicago i Polaków w Chicago. Przyjeżdżali z Polski na płatne spotkania w Ameryce, jakby mieli coś do powiedzenia Amerykanom. Łgali, robili z siebie filozofów, a byli zwykłym komunistycznym śćierwem za trzydzieści judaszowych srebrników. Trzy godziny jazdy w jedną stronę i nie wiadomo, czy mnie wpuszczą. Znalazłbym sposób. Zawsze znajdowałem. Wydawało mi się, że jestem poważnym człowiekiem i że zapomniałem o sowieckim cyrku, że już nie dbam, że rana jest zaleczona i nie krwawi.
Jak przeczytałem notatkę w amerykańskiej gazecie o jego wizycie, wszedłem na internet i szukałem dokładniejszych wiadomości o jego spotkaniach w USA, w czasie amerykańskiej podróży. Żadne z Polakami, tylko z Żydami. W Los Angeles, jeszcze gdzieś tam na Zachodzie. Pewnie z tymi dziwkami, które wystawiły pomnik wyzwolicielskiej Armii Radzieckiej w mieście upadłych Aniołów. Czerwona Kalafiornia.
Tak wyzwalali, że zamordowali mojego dziadka i miliony innych w ramach sowieckich, komunistycznych czystek, po komunistycznym wyzwoleniu od niemieckich socjalistów. Podobnej zarazy i tak w kółko:  z okupacji niemiecko-języcznej znowu w mordy i łamanie narodu przez sowieckich Żydów. Piekło. Były prezydent Polski, który nie ma jednego spotkania z Polakami w Ameryce.
Pojechałem umyć samochód i myślałem o tym pytaniu, które chciałem mu zadać. Jeden z Meksykanów przyniósł mi pięć dolarów, które znalazł pod siedzeniem.
– Amigo, it is yours. It is money.
– Thanks.
Wziąłem banknot i poszedłem do maszyny kupić coś do picia. Dla siebie i dla nich. Wiedziałem, że umycie samochodu nie pomoże i nie pomoże nawet zdarcie skóry z siebie choćby do krwi. Ciągle będę przesiąknięty, brudny. Brudny nienawiścią do szmaciarza, żydowskiego pochodzenia bydlaka, którego rodzina była czerwonymi, wścieklymi psami napuszczonymi na Polskę i Polaków po drugiej wojnie światowej z tego załganego, morderczego, poharatanego komunizmem Wschodu.
Z myjni wyjechałem w polską dzielnicę, polską, bo pełną Polaków z Polski: przybłęd bez języka, bez pieniędzy, bez przyszłości, wyjechałem w margines tych, dla których Ameryka nie stała się jeszcze domem i pewnie nigdy się nie stanie. Oni nawet nie wiedzieli, że szmaciarz, za ich plecami,  przyjechał po pieniądze od Żydów.

***

– Kto cię pobił? – na karku jeżyły mi się włosy.
Zaciął się. Spod okularów ciekły łzy. Na policzkach miał ślady paznokci, fioletowe siniaki, podbite oko.
Doprowadzał mnie do szału. Starałem się zachować spokój, ale w środku zaczynałem być zwierzęciem. Jak przed walkami.
Myślałem, że może go zgwałcili w którymś z tych klubów do których chodziłem kiedyś, albo jakieś chłopki go dopadły i otłukły za bycie pedałem. Nie wiedziałem czy znowu odebrało mu mowę, czy nie chce mi powiedzieć.
– Marian, do kurwy nędzy, kto cię pobił?
Nie podnosił oczu, tylko chlipał i uparcie odwracał się do ściany, cały trząsł. Położyłem mu dłoń na głowie. Zadziałało. Uspakajał się.
– Powiesz mi czy nie?
– Pooo…poowiem. Nie teeeeeraz.
– Kiedy?
– Wieee…eeeee…
Zamilkł.
– Kiedy?
– Wieee…czorem.
Jadąc autobusem do domu z Uniwersytetu zastanawiałem się, jak można pobić kalekę, zupełnie bezbronnego, człowieka umysłu i miłości do świata. Jakim by ten świat nie był. Musiałem się dowiedzieć kto to zrobił i obić mu mordę. Od czasu, jak Anka wyjechała do Ameryki i zostałem sam, znowu martwy, on był jednym z najbliższych mi ludzi. Podobno już mnie nie kochał. Podobno zakochał się w wakacje. Nasza przyjaźń stała się lżejsza dla mnie. Zastanawiałem się czy to może nie jakaś kłótnia z jego chłopakiem i czy w ogóle powinienem się wtrącać. Przypomniałem sobie, jak pisałem reportaż o homoseksualistach i Andrzej tłumaczył mi, jak brutalne są zbrodnie miedzy nimi z powodu zazdrości. Wiedza, którą dostał miedzy innymi od swojego wuja, detektywa. Przynosił mi statystyki i tłumaczył pedofilię wśród homoseksualistów, morderstwa męskich prostytutek, homoseksualizm w więzieniach.
Zadzwonił przed piątą. Nie jąkał się już tak bardzo.
– Napisałem reportaż o esbeku, który spotkał kobietę zaraz po wojnie, zakochał się. Wszystkiego się o niej doooo..owiedział. Po miesiącu aresztował jej męża, bo był byłym AK-owcem i zamordował go w więzieniu. Ona o tym nie wiedziaaa..aała. Żeeee to on. Po roku został jej drugim mężem. Kiedy dzieci miaaaa..aaały już parę lat, ona się wszystkiego dowiedziała i go zostawiła. Jak Szmaciarz wyjechał do Moskwy, puścili mi to. Kazał mi przyjść do swojego gabinetu. Bił otwartymi rękami po twarzy. Złamał mi okulary.-
Na dworze było zimno. Czekałem na autobus, ale szukałem oczami taksówki. Wcześniej upewniłem się, że jest jeszcze w redakcji, ale było już blisko piątej. Odebrała młoda dziennikarka, którą kokietowałem, kiedy jeszcze pojawiałem się z tekstami. Teraz omijali mnie, jak dżumę. Była zdziwiona pytaniem o niego a nie szefa działu miejskiego, ja udawałem głupiego, że dzwonię porozmawiać o etacie i tylko się upewniam, czy jeszcze jest u siebie.
Redakcja była prawie pusta. Minąłem jakichś dyżurnych i poszedłem do jego biura piętro wyżej. Drzwi były zamknięte, kopnąłem. Cisza. Jeszcze raz. Nic.
Nie było go. Szybko i na temat chciałem go znokautować kopnięciem w twarz. Czerwoną świnię o zmieninym nazwisku na polskie.
Wieczorem, w akademiku Marian siedział i patrzył w telewizor, poprawiając ciągle okulary, jadł powoli bo usta, cała twarz były spuchnięte. Popatrzył na mnie w pewnym momencie i westchął:
– Proooooszę cię nie róóóóóob nic. Uspokój się.  Ja umiem tylkooooo pisać. Jak coś zroooobisz, niiiiiiigdzie nie dostaaaanę praaaaaacy w tym mieeeeście.

***

Ameryka i ja . Weszliśmy w siebie. Oni tutaj nawet nie wiedzą kim był Columb. Wszędzie im gadają bzdury o herbacie wyrzuconej ze statków,
Z mojej strony to była ściema ze zniczem wolności po obcej stronie oceanu i teraz, w tym obrazie bolesna pręga  pobytu szmaciarza tutaj. Przyjechał po jałumużnę. Ameryka mu płaci za szmaciarskie mądrości agenta czerwonej bestii, za pracę dla bestii. Wstręt. Zamiast do Michigan pojechałem do kobiety.  Poszliśmy do łózka, poźniej  na kolację, w końcu na spacer nad jeziorem.
Ślepe kółka małych ludzi.
Jeżeli tam pojadę to amerykańskie szczeniactwo na uniwersytecie nic nie zrozumie ani z mojego pytania do szmaciarza, ani z jego bełkotu w odpowiedzi. Pokrętny pijaczek, typowa czerwona, pewna siebie bolszewicka kreatura. Studenci to naiwne imbecyle. Przeżywione, zdeformowane w środku i na zewnątrz, skrzywione marksizmem, bo nigdy marksizm nie obił im mordy.
Moja kobieta miała oczy Bożeny, uśmiech Anny i akcent, tyko ja byłem ten sam.
Brudny nienawiścią do czerwonej zarazy.
– O czym myślisz?
Kiedy jej pytanie dotarło do mnie, skłamałem:
– O poniedzałku.
– Znowu mowiłeś do siebie.
– Naprawdę? Sorry – objąłem ją ramieniem- Co takiego?
Wtuliła się we mnie, podniosła głowę, obserwowała moją twarz:
– Powtarzałeś: “zabiję”.
– Niemożliwe.
– Możliwe. Często mówisz pod nosem. Nie lubię tego.
– Pewnie myślałem o jutrzejszym polowaniu.
****

Był w marines, służył w Japonii. W ochronie bazy-portu amerykańskich łodzi podwodnych. Nie pytałem go o to. On nie mówił. Urodził się w Polsce, jako dziecko znalazł w Stanach. Kiedy w bazie dowiedzieli się, że mówi po rosyjsku – tak, to była wschodnia Polska – dali go do podsłuchu. Tłumaczył rozmowy radiowe Rosjan z sowieckich łodzi podwodnych. To był człowiek skała, człowiek niedżwiedż.
Dom pokryty szarymi deskami, światło jedenej żarówki, szarość wnętrza, skrzypiąca podłoga. Czowiek skala na srodku.
Siedział w milczeniu na okrągłym drewnianym stołku i od czasu do czasu spogłądał za okno.
Pieczołowitość z jaką poprawiał moro, maskował twarz, aplikował eliminator ludzkiego smrodu zamienił w misterium.

Ode mnie wymagał podobnego przejęcia. Był profesonalistą i perfekcjonistą.
– Idziemy.
Kiedy zajeliśmy stanowiska było jeszcze ciemno. Las pachniał sosną tak, jak w moim dzieciństwie, jabłkami i kukurydzą, które rozrzucliśmy wzdłuż dróżki wydeptane przez sarny i jelenie między lasem, a drogą w kierunku farmy.On usadowił się w konarach topoli, na krzesełku, ja sto jardów na lewo od niego na ziemi, pod konarami świerku, osłonięty siatką maskującą. Polowaliśmy z łuków, ale na wypadek gdyby zaplątał sie niedżwiedż miał rewolwer. Oddał mi go.
-Czekaj na mnie.
Ustaliliśmy, że jeżeli on odda strzał sarna ugodzona śmiertelnie czy też nie najprawdopodobniej odskoczy w moim kierunku i da mi szansę dobić ją. Odpowiadało mi, że najprawdopodobniej on ją zabije, a nie ja. Nie lubił oprawiać zwierzyny, babrać się ze skórą, flakami, rozcinaniem kości.

Pewnie dlatego wziął mnie ze sobą. Lubił dobrze i celnie zabić. On robił to dla mięsa, ale oprócz zabicia wszystko po drodze do czystego mięsa męczyło go. Jako dziecko brałem kilkakrotnie udział w szlachtowaniu świń na wsi. Po stanie wojennym w Polsce, kiedy w sklepach nie było zaopatrzenia i komuniści wprowadzili kartki, jako nastolastek zabiłem i oprawiłem pierwszą świnię samemu. Mój wuj wypił za dużo na przywitanie rodziny i oddał mi siekierę.
-Trenuj, w końcu jesteś od nas.
Miał na myśli pochodzenie.
Zabiłem ją dopiero trzecim uderzeniem obucha w głowę. Nie miałem jeszcze wprawy, albo siły. Później cała rodzina, jej strona wiejska i miastowa obserwowała mnie ukradkiem, czy będę miał opory ze spuszczeiem krwii, wypatroszeniem, w końcu jedzeniem tego, co zabiłem. Nie miałem.  Uwielbiałem smażony mózg.
Sarny zaczęły pojawiać się między zaroślami, strzygąc uszami i podchodząc powoli w kieunku przynęty, ale w zasięgu była tylko koza z młodym. Popatrzyłem na topolę.  W prześwitach, na tle szarego nieba widziałem, jak Bart podnosi łuk, naciąga cięciwe, ale za chwilę opuszcza go i nie zwalnia strzały. Popatrzył w moim kierunku, ale dla niego byłem niewidoczny. Czekał na rogacza, ale ten nie podchodził do żarła.
Po chwili sarna podniosła głowę i odskoczyła gwałtownie w ścianę lasu, kożlę za nią. Łamanie gałęzi i szeleszczenie. Znowu cisza. Wiatr budził drzewa, las zaczynał nieść zwierzętom  ostrzeżenia, może nasz zapach, może naszą niecierpliwość. Minęła kolejna godzina. Dziki nie nadeszły od strony lasu.
Nadeszły od strony pól kukurydzy i farmy, tak, jak my. Cała watacha prowadzona przez ogromną lochę.
Na widok jedzenia stały się nieostrożne. Strzeliliśmy w tym samym momencie. Jego strzała przeszyła grzbiet, moja utknęła w łopatce największego odyńca. Próbował ujść w zarośla, ale potknął się na progu  śmierci, wyżygał dogorywając i kwicząc.
Szable umazane krwią oddechu i kukurydzą. Zabijanie. Bart myślał pewnie o mięsie, ja myślałem o szmaciarzu. O czerwonej świni, która przyleciała z Polski do mojej oazy, mojego nowego siedliska, aby je sponiewierać, znieważyć swoją obecnością.
Bart powoli zszedł z drzewa. Dzika zawiząliśmy na pałąku i w ciszy nieśliśmy go w kierunku zabudowań farmy.
– Pomogę ci go rozwiesić i jadę kupić coś do picia. Co chcesz?
– Whiskey.
– Wiadra i noże są w stodole.
– Jak będą mieli meksykańską coca-colę, weż meksykańską i lime- dodałem.
– Powinniśmy kiedyś zapolować na niedźwiedzia – rzuciłem jeszcze.
Bart ciężko dyszał, zatrzymał się żeby złapać oddech:
– niedżwiedź odarty ze skóry wygląda, jak człowiek. Na niedżwiedzie już nie poluję. Ale jak chcesz zapytam się Johna, czy by cię nie wziął ze sobą na niedzwiedzia.
Przerzuciłem pałąk na drugie ramię:
-Świnię zabija się za łatwo-
Po chwili milczenia odpowedział.
– wszystko jest łatwo zabić, potrzebujesz tylko powód i jesteś gotowy.
-Tak właśnie czuję. Że jestem gotowy.

 

Kobieta najbliższego wymiaru /Woman of closest dimension

Pochylony nad samochodem, jak pies, czekałem od strony kierowcy, aż odblokuje drzwi. Padał deszcz. Woda strugami po włosach, za kołnierz, spływała mi na plecy. Mokłem, byłem poirytowany. Parkując omal nie potrąciłem jej samochodu, który niezdarnie stał na podjeździe do mojego garażu.  Gwałtownie złapałem za klamkę, szarpnąłem. Podniosła oczy, uśmiechnęła z ironią, ostentacyjnie grała na zwłokę. Bez pośpiechu wkładała jakieś drobiazgi do torebki, spojrzała na zegarek i zamiast otworzyć drzwi, zsunęła tylko szybę. Jej twarz: rozpromieniona przez ścianę deszczu, cudownie lniane włosy, najzieleńsze oczy, o wiele więcej niż oczekiwałem.  Adrian miał rację. Piękna. Bajecznie piękna.
Chemia, pożądanie, czymkolwiek to jest, co prowokuje podbój, to uczucie nieopanowanej prznalezności, wyobrażenie kobiety absolutnie w twoich rękach i ona: równie zaskoczona, nie umiejąca ukryć pragnienia. Ulica, która w domyśle otwiera się w spontaniczność i zapamiętanie intymnych aktów dwojga ludzi.

Wysunęła rękę i pociągnęła mnie delikatnie za kurtkę, jak ktoś, kto szuka ciepła, ochrony, ucieka przed czymś. Dawno nie widziałem takiej radości w oczach kobiety, pożądania, na mój widok.
Krem i prezerwatywy położyłem na dachu samochodu , pochyliłem się zgodnie z jej oczekiwaniem, otworzyłem drzwi od wewnątrz, by wygarnąć ją, jak upolowane zwierzę i poczuć jego zapach, także zapach chwilowej władzy nad słabszą, bezbronną istotą. Chciałem  rękami zmieszać jej ciepło ze swoim , zburzyć jej opanowanie, jednocześnie oswajając ją z deszczem.
– Długo czekałaś? – zapytałem.
– Piętnaście minut. Następnym razem nie poczekam – zawahała się – Kłamię, poczekam. Ale więcej tego nie rób.
Wtuliła się pokornie i ponad moim ramieniem spoglądała gdzieś daleko, nagle oparła na nim policzek i od niechcenia, jakby znudzona pocałowała mnie w mokrą szyję, nie odejmując ust, szczypiąc i muskając ją wargami. Byliśmy sobą zahipnotyzowani od pierwszego spojrzenia. Ciekawi dokąd ta hipnoza nas zaprowadzi.
– Gdybym wiedział, jak wyglądasz, nie pozwoliłbym ci czekać. Jestem tak zepsuty.
– Nie kłam, że nie wiedziałeś.
– Nie.
Nie wierzyła.
– Kupiłeś królika w worku? – wyszeptała to w moje ucho, równocześnie wsuwając kolano miedzy moje uda i rękami zawieszając się na mym karku.
– Mówi się kota. Nie. Adrian nic mi nie mówił.
Rozluźniłem nogi. Pozwoliłem jej wsunąć kolano głębiej.
– Masz pieniądze? Idziemy na górę?
Czekałem na te słowa.
– Jeszcze chwilę. Polubiłem deszcz.
Zamilkła, zamknęła na moment oczy. Przytrzymywałem ją za pośladki przesuwając dłonie w najcieplejsze miejsce.
Oparła głowę na moimi ramieniu i wyszeptała:
– Dawaj, bo moknę.
Rozplotłem się z niej powoli i ze zdziwieniem uzmysłowiłem sobie, że na jej twarzy nie ma odrobiny makijażu. Szlachetnie piękna kobieta czekała na pieniądze bez słowa.
Wyjąłem z kieszeni trzysta dolarów, wsadziłem do jej dłoni, przeplatając jej palce swoimi. Zdziwiło mnie, że nie liczy.
– Kupiłem wino. Parę różnych. W domu mam tylko whiskey z colą i wódkę.
– W pracy nie piję – Odsunęła się gwałtownie – mam ciebie, man – po czym odepchnęła mnie z udawaną pogardą i ironicznym uśmiechem.
Krem i prezerwatywy z dachu samochodu wsadziła do torebki, spojrzała mi wyzywająco w oczy.
– To jak masz na imię ?
– Robert.
– To wiem, powiedz prawdziwe.
– Jakie to ma znaczenie, kochanie?
– Kochanie, żadnego – odpowiedziała – Wiem o tobie wszystko.
Wyjęła klucze z mojej reki, podając mi torebkę.
– Follow your instincts, Bob.

****   ****    
Kiedy weszła pod prysznic wyobraziłem sobie, że to żona. Ciągle kochana, pożądana, bliska w każdym detalu. Nigdy żony nie miałem, ale chemia nasunęła to wyobrażenie. Codzienny partner wszelkich fantazji. Kompletny komfort i u niej i u mnie, słodszy niż widok jej nagiego ciała. Po chwili zauważyła zabawki.
– Robert, ta druga nie wejdzie.
Jej czeski akcent rozbrajał mnie. Nawet nie pomyślałem o smutnych konsekwencjach jej słów.
– Nooo , może nadrobimy inaczej- westchnęła i  znowu ten uśmiech ustami, oczami, całą nią. Czarowała mnie i z czarów budziła bezlitośnie.
– Spiesz się, ja nigdy nie zostaję na drugą godzinę, żebyś nie płakał.
– To się zmieni.
– Nie. To się nie zmieni.
– Zobaczymy.
– Zobaczysz to sam, bo mnie za godzinę nie będzie. Za czterdzieści pięć minut dokładnie.
Ustawiła wodę na cieplejszą.
– Czy ten zegarek jest przynajmniej wodoodporny? Próbowała go odpiąć.
– Innych nie mam – rzuciłem.
– Zła odpowiedź, ale niech będzie, nurku. Podrapiesz mnie.
Kiedy odpięła pasek, chwyciłem ją za łokieć, odwróciłem, całowałem jej  ramiona, szyję, palcami rozchyliłem jej tajemnicę.  Powoli, lekko uginając nogi, szukając mnie jedną ręką, drugą przycisnęła moją dłoń do swojej piersi.
– Spiesz się, ten zegarek ci zaraz powie ahoj i dowiedzenia.
Kiedy dotykiem zrozumiała, jak bardzo jestem gotowy gwałtownie odwróciła się, prostując,  odgarnęła mi włosy z czoła i spojrzała w oczy. Szukała w nich czegoś więcej niż pożądania.
– To nie ja,  ale bierz sobie – wyszeptała.
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale fala nadpłynęła i porwała nas w inne miejsce.
Nagiąłem jej ciało w pół, aby położyła się w marmurowej wannie, włączyłem wszystkie natryski i powoli smarowałem jej brzuch, uda, kremem, przez który się spóźniłem. Lubiłem jego zapach na każdej kobiecie od dziecka. Ona zamknęła powieki i nuciła jakąś czeską piosenkę, po chwili uniosła głowę, spojrzała na mnie mrużąc oczy i z wyrzutem małej dziewczynki powiedziała uciekając przed strumieniem wody:
– Czterdzieści minut, proszę pana.
Obydwoje parsknęliśmy śmiechem. Zaczęła się krztusić, połkać i wypluwać wodę strumieniem na moją twarz.
Rozchyliłem jej wargi znowu i wprowadziłem dłoń tak mocno, aż jęknęła i uniosła na łokciach, w bólu uciekając przed jej siłą.
Chciała coś powiedzieć, ale nie dałem jej. Zawiesiłem się wyżej  i zrobiłem z niej niewolnicę z ustami pełnymi mnie, rytm podtrzymując ręką za głowę. Jednak pasja z jaką to przyjęła obezwładniła mnie. W jednej chwili miała kontrolę i to była teraz jej gra. Jej dominacja. Pozwoliłem jej być moją kobietą, za  śmiesznie małą sumę pieniędzy. Żal przyszedł później. Powinienem był wtedy tylko słuchać. Powinienem był słuchać stojąc na deszczu z nią w ramionach. Wyjść z iluzji mocy, jaką daje pieniądz, z jego pazernej ślepoty, upośledzenia w postrzeganiu świata. Słuchać jej serca.

15 LAT PÓŹNIEJ
Pies strasznie śmierdział, ale nie przeszkadzał mi ani widok starczej sierści, ani skundlony zapach. Jego ogrom wydawał się nienaturalny. Położył się przy klapkach urozmaiconych moimi palcami i zastanawiałem się, czy 
odgryzie mi jedną czy obie nogi naraz. Jednak leżąc plackiem, nie podnosząc głowy, cierpliwie patrzył mi w oczy, jakby chciał wyczytać mój charakter. Próbowałem go znutralizować, uśpić spojrzeniem, ale bez powodzenia. Za każdym razem, kiedy z kuchni dobiegały strzępy rozmowy, albo brzdęk talerzy, jego uszy odwracały się ode mnie, rozrzedzając ciężką atmosferę seansu, aby po chwili wrócić do pozycji “może ten przy stole coś powie”. Milczałem jednak. Oddychałem przestrzenią. Taras tej legendarnej budy z psem wielkości krowy był położony na skarpie tak wysokiej, że dżungla w dole wydawała się porastać inną planetę i kończyła kosmosem oceanu, jak daleko sięgał wzrok i dalej. Chmury na niebie odgrywały na jego powierzchni symfonię wszystkich możliwych odcieni niebieskiego, turkusowego, szarego i w tej błogiej mistycznej symfonii pies poruszył się. Z kuchni wyszła młoda dziewczyna z talerzem i kubkiem. Zaganiana, dojrzała już małolata koło trzydziestki, z całą swoją młodością niechlujnie na wierzchu i moim “italian beef”, na który namówił mnie kucharz. Ominęła zwierzę, jak górę z psa , postawiła naczynia na stole, przesuwając moje graty niebezpiecznie na jego krawędź. Zapytała czy wszystko jest OK. Oczywiście “pies-terrorysta” nie był tym pytaniem objęty, jednak coś zaświtało w jej głowie, kiedy przeniosłem wzrok z niej na niego.
– Ach… Max… sorry, nie musisz mu nic dawać.
Odwróciła się i zniknęła za bambusową firanką. Dwa dni z nikim nie rozmawiałem i kolejna szansa stracona. Został Max, ona poszła, tak szybko, jak przyszła mimo, że byłem jedynym klientem. Siódma trzydzieści w tubylczym świecie. Błogo. Rozejrzałem się po pustym pomieszczeniu i nieomylnie trafiłem na oczy towarzysza stróża.
– To co Max, lubisz wołowinę, tak?
Cisza. Sylabizuję:
-W o ł o w i n ę  l u b i s z?
Max myśli.
– Wołowinę?
Max zerwał się i niespodziewanie zatańczył oberka przednimi łapami, wydając z siebie wyziew, który miał być szczeknięciem, ale struny głosowe od patrzenia przykleiły mu się do żołądka. Ostudziłem jego zapał i przez chwilę patrzyłem na ocean daleko ponad psem-górą. Bawiłem się aparatem, najeżdżałem teleobiektywem na punkty na wybrzeżu, dachy domów, formacje skał i korali, o które załamywały się fale, zanim uspokoiła je wyniosła plaża. Pośród bujnej zieleni wynurzał się pasek pokrętnej, nieutwardzonej drogi i bardzo powoli,  mozolnie, jakby wspinając się, brnął po niej to podskakując to opadając styrany gazik powleczony kurzem i hałasem przeprawy. Droga kończyła się gdzieś przy skalistej zatoce i rosły tam już same palmy, coraz rzadsze, poniewierane wiatrem miotły.
Raj, otworzyłem swoją kanapkę. Do tego czasu Max stał się kompletną prostytutką. Lizał i wąchał moje klapki, więc wyjąłem wołowinę i zacząłem go uczyć “poproś” po polsku. Znowu zatańczył. Kochany, zmanipulowany łakomstwem, mlaszczący Max. Targałem jego grzywę, kiedy zza bambusów wychyliła się głowa kelnerki:
– Nie dawaj mu sałaty, bo będzie rzygał.
Schowała się.
– Kabaret –
 pomyślałem, właściciel knajpy namówił mnie na wołowinę, aby dożywić swojego psa. W kuchni mówili coś do siebie po niemiecku. Ja po polsku, z niemieckim psem układałem na migi i żarcie następny słodki poranek. Kelnerka wyszła i ocierając mokre dłonie o spodnie, podeszła do Maxa, złapała go za obrożę i wyprowadziła za siatkę na muchy i dalej za płot. “Gentle giant and little bitch in perfect harmony”.
Wróciła, usiadła na krześle obok mnie.
– Skąd jesteś ? 
– Chyba zapomniałem, a ty ?
– Z Drezna. W Niemczech. A w jakim języku mówiłeś do Maxa ?
– Po polsku.
– Tak myślałam. Wrócisz tu jutro?
– Będę tu wracał codziennie przed czternaście dni, zanim pojadę dalej.
– Wiesz, my otwieramy o dziewiątej, ale powiedziałam kucharzowi, że pewnie jesteś z Europy i zrobił ci kanapkę. Maxa o dziewiątej zamykamy w domu, ale tak masz przynajmniej prawdziwego przyjaciela na tej wyspie. Nie takie łatwe.
Max skomlał w oddali.
– Miło. Może pojedzie na plażę tam w dole ze mną?
– Tam nie jedź. Tam nie lubią turystów. To znaczy przyjezdnych z lądu. Specjalnie nie kładą asfaltu, żeby obcy tam nie wjeżdżali.
– To co mam robić ?
– Relaks. Po prostu relaks. Jesteś sam?
– Max się liczy ?
Zaśmiała się i wstała od stołu.
– Wracam do kuchni, a ty w takim razie jedź na plażę. To ukryty skarb. Pełno ryb i korali zaraz za pierwszą ławą. Jakby cię ktoś zaczepiał powiedz, że jesteś przyjacielem Rudi, z Niemiec. Albo nie,  z Polski. To nawet lepiej. Zapakować ci kanapkę?
– 
 Max nie je opakowań.
Powoli pozbierałem myśli o niej, inne graty, wyszedłem. Max oczywiście chował się przed słońcem pod samochodem, łeb większy od koła. Dałem mu resztę kanapki, żeby łaskawie wypełzł i wsiadłem do samochodu. Kawa była wyśmienita.
Mój nowy przyjaciel powąchał ją, zanim odstąpił dając mi do zrozumienia, że jest legalnie moja. Byłem “free to go”, jak nigdy.

PIĄTEK
Leżeliśmy mokrzy w mokrej pościeli  i przeszkadzało mi, że się do mnie tuli. Minęła mi ochota. Miała orgazm i z wibratorem i później ze mną w łóżku. Tłumiła emocje. Pod prysznicem zmoczyły się baterie i aż zdrętwiała mi ręka. Znowu mój orgazm był powierzchowny i mimo, że robiłem z nią przez godzinę wszystko co wymyśliłem wracając ze sklepu, nie potrafiłem odsunąć od siebie myśli, że inni mężczyźni  mają ją na codzień, jak ja dzisiaj. Z ulicy, na telefon. Prezerwatywy to koszmar, a ona zwykła dziwka i czemu się wstydzi orgazmu? Profesjonalizm? Profesjonalizm to orgazm udawać, żeby było szybciej i razem z facetem.
Jednak czułem, jak wiotczeje, opada na mnie nie do uwierzenia piękna roślina.
To ostatni raz. Nigdy więcej. Boże, jak możesz pozwalać, żeby tak piękne kobiety robiły to za pieniądze? To powinna być żona milionera, kobieta z dwójką dzieci, gdzieś na przedmieściach, skradziona z college, z koncertu w filharmonii albo z teatru. Stworzona dla jakiegoś życiowego analfabety po pięciu fakultetach z dobrą klatką od dużej korporacji w pracy i po pracy. Diament w ognisku domowym. Piękne kobiety są takie łatwe, naiwne, dobre i tak łatwo im w życiu nic nie robić, poza byciem pięknymi, kiedy tylko zmądrzeją.
A ta idzie do łóżka z kimś obcym za trzysta dolarów. Poczułem wstręt , ale też  żal do niej. Że nie dba o siebie. Żal do tego głupka, Adriana, że mnie namówił.
– Ile jeszcze mamy czasu?
– Za mało – wyszeptała nie otwierając oczu.
– Gdzie są twoje zasady?
– Nie mam zasad.
– Dwie godziny temu miałaś.
– Jestem kobietą.
– Nie spieszysz się do kogoś następnego?
– Nie. Odsypiam noc. Wczoraj miałam egzamin i jest mi dobrze teraz. Śpiąco.
– Dużo masz wspólnych zajęć z Adrianem?
– Tylko hiszpański. Zamknij się już.
Delikatnie odsunąłem ją od siebie.
– Spałaś z nim?
– Z nikim nigdy nie spałam. Tak masz myśleć. Pocałuj mnie w usta.
Pocałowałem ją w czoło.
– W czoło na pewno nikt cię nie całuje.
– Adrian mnie całuje w czoło.
– Spałaś z nim?
– Nie. Adriana nie kocham.
Chciałem wybuchnąć śmiechem. Powstrzymałem się.
– Jakie znaczenie ma miłość ?
– Każde i wszystkie i w każdym języku i za każde pieniądze.
Bez słowa wsadziła mi do ręki prezerwatywę i po paru minutach znowu byłem w niej. Przylgnęła mocniej i nic już nie ukrywała. Była owocem, który sam się otwiera i chce być jedzony powoli, oddana i bezwolna, wyczekująca dreszczy mojego ciała. Próbowała mnie pocałować, ale tak jak pod prysznicem unikałem jej ust, odprawiając  na niej rytuał z większym zapamiętaniem,  z jakąś dziką miłością. Była już kobietą, nie zabawką.
Jej jasne włosy zlewały się z beżową pościelą i widziałem tylko zieleń jej zmrużonych oczu, dopóki  nie zamknęła ich powoli dochodząc do jęku, na który tak czekałem za pierwszym i drugim razem. Zaczęła mi dawać wszystkie sygnały i odblokowałem się, wpadając w przepaść w tej samej chwili co ona. Moje ciało stało się częścią jej szczęścia.

15 LAT PÓŹNIEJ
– Ej, ty, skąd tu jesteś?
Przysnąłem, a ciepło słońca było jej ciepłem, ciepłem wspomnień. Sen zapomniał o sobie obudzony do nowej rzeczywistości, zanikł, piasek parzył. Starałem się dostrzec mówiącego, ale oczy odmawiały posłuszeństwa. 
– Pewnie się zgubił. Trzeba mu to wytłumaczyć.
Było ich dwóch. Stali koło pick-up’a, którego nie było wcześniej.
– Czekam na Rudi, ma tu zaraz być.
Odpowiedź nie przypadła im do gustu.
– Ta głupia kurwa przysyła tu wszystkich białych z tej knajpy na górze, lepiej stąd spadaj, zanim przyjadą inni.
– Nigdzie nie idę. Spać idę – odpowiedziałem kładąc głowę z powrotem na piasku. Zamknąłem oczy.
Słyszałem jak podchodzą bliżej, aż cień któregoś pokrył mą twarz.
– Idę spać – powtórzyłem na ślepo – I czekam na Rudi, bo to ma być jebany Raj i tak to zostawmy.
– Skąd jesteś? 
– Z  Polski .
– To nie jest z lądu?
– Nie, z Europy.
Cień opuścił moją twarz. Wyjęli z samochodu sprzęt do łowienia ryb. Odeszli. Słyszałem urywek rozmowy telefonicznej.
– Przychodzisz czy nie?
Po chwili zamknął telefon:
– Głupia niemiecka dziwka.
Potem poszli po kamieniach na drugi koniec zatoki, gdzie woda była o wiele głębsza i spienione fale uderzały o cypel ławy wysunięty najdalej w ocean. Nie mogłem już zasnąć, mimo, że chciałem wrócić do Marty. Do jej ud, pośladków i tego, jak posłuszne są kobiety za pieniądze. Zony, kochanki … do czasu.  Aż im się znudzi. Pieniądze jako magiczna różdżka na wszelkie konwenanse … do czasu. Dlatego dziwki są do czasu i tylko ściśle określonego. Dziwki są miłe, uczciwsze. Pomyślałem, że gdybym miał żonę chciałbym jej płacić za każde zbliżenie, żeby zawsze mieć seks bez oporu, bez zmęczenia sobą. Jeżeli to niemożliwe, to czemu tak pragnę właśnie jej i do niej wracam myślami?

*** ***
Patrząc w ocean prowokowałem przeszłość. Zadawałem pytania, na które odpowiedź nigdy nie nadeszła. Chciałem, aby wtargnęła we mnie nagle ożywiona, nieustępliwa tak, jak fale bijące w nabrzeże. I żeby zaszumiało mi w głowie.
Na końcu chciałem jej pokazać mój ulubiony film pornograficzny, ale zapytałem tylko, czy mogłaby przyjść z koleżanką.
– Czemu pytasz? Bo nie chciałam tej drugiej zabawki? Co wy macie z tą dupcią faceci? Naprawdę chcesz drugą?
– Tak. Ale dla ciebie. Mogę jej nie dotykać. Po prostu podzielę się tobą.
– Jak powiem, że nie chcę, to już nie zadzwonisz?
– Zadzwonię.
– No to nie  – uśmiech triumfu i zemsty – O  co wam chodzi z tą drugą dziurą?
– Nie wiem. Nie ma bardziej intymnego miejsca, totalne oddanie i zaufanie, dominacja, całość zaliczenia, pochodzenie od ślepych? Nie wiem.
– Wariujesz Bob. Taki chłopak w tak pięknym domu i mieszkasz sam.
– Skąd wiesz, że sam?
– Wszystko wiem i widzę po tobie. Kiedy się wyprowadziła?
– Wczoraj.
– No proszę. Dziewczyny są gorsze od żon. Droższe i bardziej przestraszone. Ciągłe kłótnie.
Mówiąc to ubierała się, a ja miałem wrażenie, że w tym monologu jest ukryte znaczenie, oprócz reklamy najstarszego zawodu świata. Obserwowałem, jak powoli zapina bluzkę, naciąga pończochy, wyjęła z torebki gumę do żucia i podeszła, żeby mnie pocałować w usta.
– Miałaś chłopaka dłużej niż dzień? – zapytałem.
– Pocaluj mnie na koniec przynajmniej.
– Nie chcę.
Przyciągnąłem ją do siebie, żeby mnie nie męczyła. Zrobiło jej się wyraźnie smutno.
Odsunęła się i patrząc mi w oczy powtórzyła.
– Pocałuj mnie, proszę.
– Wybacz, kochanie, ale nie .
– Masz rację i nie masz racji. Pocałuj .
– Zobacz jak późno. Dałaś mi trzy godziny.
– Dam ci jeszcze pięć minut, albo całe życie, chcesz?
Położyłem ręce na jej ramionach, aby zrozumiała, że ma klęknąć. Wzięła go do ust i zaczęła raz jeszcze. Jednak po chwili wysunąłem się, ukląkłem i pocałowałem ją w usta. Popatrzyłem jej w oczy:
– Nigdy więcej mnie o to nie proś, jeżeli mamy się spotykać –
Wstałem i poszedłem do łazienki. Słyszałem, jak zapala silnik i jak odsuwa się brama wjazdowa. Byłem znowu sam.
Spuszczony ze smyczy. To był dopiero pierwszy dzień wolności.

PIĄTEK
Spisałem numer Marty do pamięci telefonu z wizytówki Adriana. Chwilę słuchałem muzyki, dzwoniłem do klientów. Przeglądałem nasze zdjęcia w telefonie. Zrozumiałem, że nie chcę, aby została bez pieniędzy. Kobieta X, która postanowiła zostać ex. Ciągle nie docierało do mnie. Wczoraj trzasnęła drzwiami. Powroty były nowo-narodzeniem. Mszą szczęścia. W krytycznym momencie ostatniego roku była przy mnie i pozwoliła mi użyć wszystkie swoje oszczędności, prawie mnie nie znając, jakieś dwadzieścia tysięcy dolarów, które przetrzymało mnie przez najgorszy miesiąc. Teraz to pewnie wydała, czując się bezpieczna przy mnie. Miałem jeszcze mokre włosy, było zimno i zastanawiałem się, na którym koncie mam jakąś gotówkę, ale nie pamiętałem. Postanowiłem pojechać tam gdzie pracowała Ela. Młoda Amerykanka polskiego pochodzenia. Osiemnastoletnie dziecko, które samo pchało się w ręce. W końcu byłem na wściekłej wolności i nie wiedziałem, jak długo wolność i wściekłość trwać będą. Miałem nadzieję, że krótko i że moje oddanie i troska o X, jak zwykle złamie jej serce. Dobry seks i prezenty zawsze działały w przeszłości, fakt, że z czasem było tego coraz mniej. Biznes zastępował naszą  intymność, ale związek był silny i jak najbardziej szczery. Kochałem te Serbkę z całego serca. Dziewczyna z okładki. Jakiś  fotograf Playboya chodził za nią miesiąc, żeby zgodziła się na sesję, ale uparła się, że nie. I kiedyś tak uparła się na mnie, w mgnieniu oka, teraz znowu uparła się na koniec. Przyjechała z ciotką: Węgierką w czwartek i wytargła z domu wszystko, co miało jej zapach, wszystkie zdjęcia, kosmetyki, albumy, kwiaty w donicach. Tak, żebym istniał sam i tylko dla siebie, czyli wcale.To bylo wczoraj. Kiedy wychodziła zastąpiłem jej drzwi i spokojnie poprosiłem, aby się zastanowiła i jeżeli to gra, żeby broń Boże nie zostawiała mnie samego na weekend.
– Też jestem zmęczony. Nie chcę błędów, uwierz, nie chcę.
Zapłakana popatrzyła mi w oczy i wyszła bez słowa. Jej ciotka mrugnęła, dając mi do zrozumienia, że jej przejdzie. Ufałem, ale wiedziałem, że aby nie cierpieć i żeby szybciej minęla rozłąka, odbije mi. Wieczorem zadzwoniłem do Adriana.
Moje nieszczęście do kobiet polegało na tym, że zawsze miałem je piękne, najpiękniejsze. Nic tak nie wścieka, jak puste ściany ze sterczącymi  gwoździami.
Była to jedyna kobieta, która dosłownie gwałciła mnie. Mojego wzrostu, o niezwykle atletycznym ciele i tak idealnym, że strach było pokazać się z nią na plaży. Mężczyźni na jej widok ślinili się. Emanowała z niej nie tylko energia słowiańskiego bóstwa, ale i dzikość południowego pogranicza Europy, Bliskiego Wschodu, Turcji. Jej sex-appeal wywoływał natychmiastowe pragnienie. Czekaliśmy na siebie pół roku w milczeniu śledząc, czy rozpadną się nasze związki i kiedy nadszedł ten moment, zabrało nam tydzień, aby skończyć w hotelu z widokiem na jezioro i las. Było lato, rozbierałem ją powoli, każdą część garderoby wieszając na wiatraku nad naszymi głowami  i kiedy była już naga, patrzyłem siedząc w fotelu, wciąż ubrany, na jej skrępowanie, by rozumiała swe piękno, jako berło, tak, jak ja, jako dobro, jako władzę nade mną. I aby w moich oczach widziała wdzięczność za błogosławieństwo jej urody, wdzięczność najniższego poddanego. Zapisywałem ją w pamięci na przyszłość pojmowaną, jako zawsze, wieczność.
Kochaliśmy się powoli parę godzin, aż zapadł zmrok. Później poszliśmy do restauracji i poprosiłem o stolik przy oknie. Młodziutka hostessa oniemiała na jej widok, manager jeszcze bardziej. Wyszedł na salę, kazał jakiejś rodzinie przesiąść się. Nie było stolików przy oknie, ale dla niej znaleźli. Bezwiednie wyzwalała zachwyt w otoczeniu. Całą kolację unikałem wzroku wściekłego faceta w garniturze z żoną i dwójką córek. Słuchałem rozpalenia i szczęścia poplątanego z szampanem, byłem jej spłniającą się nadzieją.
To był ciężar od samego początku. Amerykanki takie nie są. Żyją chwilą, ona chciała na zawsze, natychmiast, na pewno.
Rok póżniej byłem zdecydowany poprosić ją o rękę.
Wspomniałem o “prenup”. To był blef. Chciałem, żeby  podpisała kontrakt tylko po to, abym w momencie oficjalnych oświadczyn podarł go na jej oczach. Wyznanie wiary, próba dojrzałości. Pokazała bałkańskie zacietrzewienie, ja polską zimną krew. Impas.

*** ****
Bank był okupowany tłumem imigrantów, którzy dostali swoje tygodniowe czeki. Miałem ochotę zawrócić, ale  zobaczyłem Elę przy biurku, pomachała, żebym podszedł. Miała błękitną sukienkę, pomarańczowe kozaki  i te swoje druciane okulary, jak jakaś młoda pani nauczycielka. Zamiast  dodawać jej powagi, podkreślały tylko jej dziecinność.
-Czego chceta, młodzieży?
-Ciebie i gotówkę. To napad-
-Ile  panu trzeba?
– Dziesięć tysięcy-
Widziałem, że suma zrobiła na niej wrażenie.
– O, niezły weekend się szykuje, balety?
Znałem ją na wylot i nie zmarnowałem szansy.
-Bez ciebie to nie będzie żaden weekend. To będzie jakiś “dead-end” bez puknięcia.
Spojrzała zainteresowana, przeczuwając atak.
-Tyle razy cię prosiłem. Jesteś gorsza niż świeże ateistki z Polski- szarżowałem.
-Cicho i wypisz czeka. Zobaczymy, co się da zrobić –
Za każdym razem, jak siadałem przy jej stoliku, szefowa Eli obserwowała nas. Kobieta w moim wieku, ale wyraźnie zmęczona. Uśmiechnąłem się do niej, ale odwróciła głowę więc przyglądałęm się ludziom, którzy przychodzą w piątek do banku rozmienić czeki i już w sobotę wysłać pieniądze do rodzin zagranicą. Przypomniałem sobie początki, kiedy nie miałem na czynsz, na jedzenie, na benzynę, ale codziennie rozmawiałem z multimilionerami: na ścianach wspólne zdjęcia z Bushem, Reaganem, XVIII-wieczne ikony skradzione z Ukrainy albo Picasso w łazience, gwiazdy Davida ze szczerego złota i tak w kółko o pustym żołądku. Jeden chciał mnie obwozić odrzutowcem po całym świecie, ale raz rozchylił szlafrok za moimi plecami i to był błąd. Nadawał się tylko do heteroseksualnej rozmowy, niczego więcej. Moje kolejne niezawirowanie z powodu ekskluzywnej miłości do kobiet. Na szczęście widok z okien miał ładny. Chicago z lotu zagubionego pod szlafrokiem koszernego ptaka.
Podeszła od tyłu :
-Modliłeś się ?
– O pieniądze ?- spytałem.
– O mnie, głuptasie-
-O ciebie modlę się od pół roku, złoto-
-Na kolana-
-Podała mi kopertę siadając po drugiej stronie biurka.
-Teraz, albo nici z week endu- uważała to za żart.
-Nie prowokuj, wiesz, że to zrobię-
-To zrób- wzdrygnęła ramionami, jakby jej to nie dotyczyło. Jednak nie spuszczała ze mnie wzroku, jak młoda sówka.
Zaśmiałem się głośno,  klęknąłem obok krzesła. Drugi raz tego dnia. Miałem fale od rana. Zgłupiała.
Ludzie zaczęli odwracać się w naszym kierunku rozbawieni lub wściekli, zależnie od rasy i powołania w życiu.
– Zadzwonisz jutro ?- poprosiłem.
-O której ? – spytała.
– Zadzwoń o jedenastej rano-
-Tylko odbierz, nie tak, jak wtedy- jej głos się lekko załamał.
Wstała od biurka i wyszła do łazienki zostawiając mnie, jak idiotę. Szefowa wyglądała tym razem na wyraźnie poirytowaną.
Pokręciła głową, wróciła do papierów, ale po chwili podniosła na mnie wzrok i zamarła. Rozumieliśmy się bez słów. Młodość i energia jagniąt podnieca. Ona jednak mówiła, że ma więcej do zaoferowania.
Ela regularnie dostawała kwiaty od wielbicieli, więc w banku byli już przyzwyczajeni do różnych cyrków, różnych pajaców.
Jedyna dziewczyna, która na swoim biurku musiała trzymać wazon.

15 LAT PÓŹNIEJ
Słońce stało wysoko. Prostopadłe do napiętego oceanu promienie obiecywały idealną widoczność pod wodą. Poszedłem do jeep’a po sprzęt do chodzenia po dnie, wynalazek o jakim mogłem tylko marzyć, jako szczenię, w czasach  szukania łańcuszków i wisiorków w basenach “Wisły” w Warszawie. Tak zaczęła się przygoda z “oceanem”.  Było to jedno z tych mądrych dzieł komunizmu w stolicy Polski, po zrównaniu jej z ziemią przez międzynarodowy kabal od burzenia starego świata i budowania nowego porządku. Teraz burzą mądrzej, tej rybie ma najpierw zgnić głowa. Od dziecka kochałem wodę, jej świat, jej inność, głębię. Oceany: ucieczka od przyziemności. Ostatnie wolne miejsce na świecie. Wszystko co w niej żyje i spowolnienie tętna po zanurzeniu. Teraz obudziłem się dla niej.
Plaża pozostawała ciągle pusta oprócz mnie i Samoańczyków na jej końcu. Kolorowe plamy ich sylwetek  wybuchały od czasu do czasu między zastygłą lawą a błękitem i znowu zapadały się gdzieś w podziemia linii horyzontu. Wiatr ustał i powietrze drżało próbując oddać ciepło. Leniwe fale przywodziły na myśl ogromne zwierzęta, prężące się pod powierzchnią, powolne i senne, mozolnie grzbietami budujące fałdy oceanu. Byłem gotowy na spokój tego świata, bo spokój był we mnie. Wstałem, zarzuciłem sprzęt na grzbiet i powoli, mierząc każdy krok, wstąpiłem w ocean.
Lawa i obumarłe korale, skorupiaki to była podróż przez ciernie. Każda stopa , nawet w butach do nurkowania, narazona na ich brzytwy. Minęło kilkanaście minut zanim obciążony pasem i butlą dotarłem do pierwszych kominów wyścielonych złotym pisakiem. Wskoczyłem w ławice kolorowych ryb , które momentalnie zniknęły we wnękach ścian, aby za chwilę pojawić się po drugiej stronie, przepływając sobie tylko znanymi korytarzami. Położyłem się najpierw na plecach na dnie  jednego z większych basenów i patrzyłem, jak bąble powietrza wiosłują do powierzchni, zwabiając z powrotem ryby. Ich ciekawość silniejsza niż strach zawsze zapewniała przedstawienie wciąż niepojęte dla mojej duszy głeboko przenikniętej miłością dla żywiołu wody.
Po chwili z piasku wyłoniły się jakieś gęby z oczami, więc palcami delikatnie czesałem dno, a one śledziły moje ruchy i z doskoku kąsały wirujące śmietnisko , jedna, dwie , trzy, całe stadko opętane nagłą symbiozą ze mną: nowym potworem na dnie. W wodzie jest naprawdę szybka, małe ryby zrozumiawszy, że jesteś nieszkodliwy, chronią się przy tobie, większe ryby krążą naokoło zastanawiając się do czego służysz i czemu tak bardzo do niczego. Później poszedłem wzdłuż kilkunastostopowej ściany, patrząc w jej załogi i szukając moren, może śpiącego rekina, prąd i półki robiły to miejsce idealnym schronieniem dla gówniarzy, ukrywających się przed otwartą wodą zatoki i zwierzętami zbyt dużymi i drapieżnymi na komfort. Za zakrętem wyłonił się drugi basen, jeszcze większy. Na jego środku leżała płaszczka, położyłem się obok i obserwowaliśmy  nasze kształty bez emocji, jakby znudzeni. Ja udawałem, ona nie. Ryby wyczuwają  bicie serca i wiedziała, że nie poluję. Oczy rekinów i płaszczek są nieprawdopodobne. Czytają wszystko, każdy ruch, spojrzenie, strach, ale tylko w wymiarze ich zainteresowania : bezpieczny/niebezpieczny, jadalny/niejadalny. Miałem nadzieję, że zaplączą się jakieś delfiny, dno opadało głębiej, ciemniej i w oddali otwierała się luka na otwarty ocean, ten tajemniczy, nieprzejrzysty i wrogi. W pewnym momencie wydało mi się, że kątem oka dostrzegłem żółwia, ale to był człowiek, kobieta w płetwach i z maską, nade mną, “free diving”. Musiała widzieć mnie wcześniej, ale pozostawała na powierzchni, nurkując tylko do wierzchołków rafy między którą chodziłem. Usiadłem na dnie, biorąc na biodra leżący na dnie kamień i obserwowałem jej zarys na tle nieba. Woda powiększa. Uzupełnia. Miała przez to duże piersi i szerokie biodra, mimo tej “pełności”  jej ruchy były płynne i przeliczone na energię, swobodne i bardzo oszczędne, kompletny pro.
Chwilami spoglądała w moim kierunku, ale zachowywała dystans, jedyna ryba w wodzie, która nie była ciekawa najbardziej niezdarnego potwora buszującego przy dnie.  Patrzenie pod słońce zmęczyło mnie i wróciłem oczami do raf, szukając czegoś interesującego oprócz ryb papuzich, pomimo ich kolorów niespotykanych na żadnych zwierzętach na powierzchni. Ląd jest uboższy, a tęcze przereklamowane. Żaby w Hondurasie też.  I wtedy zobaczyłem żółwia. Siedział na małym odprysku rafy, jak posąg na piedestale, idealnie wkomponowany w otoczenie. Sanitariusze biegały płetwami naokoło, żeby go oczyścić. Ruch, jak na skrzyżowaniu. Dźwignąłem butlę i sprawdziłem ile zostało mi powietrza. Miałem jeszcze około trzydziestu minut. Popatrzyłem skąd przyszedłem, zapamiętywałem formacje i przemyślałem powrót, po lekko wznoszącym się kominie, który kończył się niedaleko brzegu. Żółw nie poruszony moją obecnością pozwolił mi sie dotykać, pomagałem sanitariuszom. Nieprawdopodobnym jest jaki spokój panuje w południe na rafie, kompletne zawieszenie broni, życie jest bajką w zwolnionym tempie i wszyscy są sąsiadami od lat, nawet zupełnie się nie znając. Byłem definitywnie w raju i definitywnie była to jedna z niewielu dziewiczych raf tak blisko brzegu. Dosłownie wychodząca z oceanu na plażę w kompletnym ukryciu zmowy tubylców. I kiedy ona-kobieta, niespodziewanie złapała się mojego ramienia myślałem, ze serce wyskoczy ze mnie. Popatrzyliśmy na siebie przez maski, mogłem się domyśleć, to była  Rudi. Miała błękitne, ogromne oczy, i co prawda woda powiększa, ale mimo to ogromne i mimo to błękitne, coś czego nie zauważyłem w restauracji, koncentrując się na psiej głodnej krowie. W stroju kąpielowym, naturalna, była obiektem pożądania. Chwilę patrzyła na moje zdziwienie, zawróciła w kierunku powierzchni po powietrze.  Zruszyła niewidzialną do tej pory taflę, tworząc błyszczący wulkan załamanych promieni światła. Wróciła, złapała się mojego ramienia już mocno, pewnie i drugą ręką przytrzymała za pas na biodrach. Usiadła na dnie obok i pokazała na swoje usta. Wziąłem głęboki oddech i dałem jej regulator. Chwile oddychała i oddała mi patrząc na żółwia. Później podsunęła usta pod jego wysunięty łeb i puszczała bąble. On otworzył pysk, jakby je łapał, a może był szczęśliwy z masażu i mlaskał. Pomyślałem, że jak będzie chciała dłużej czerpać moje powietrze, to zostawię wszystko na dnie i popłynę z nią do brzegu. Na pewno wie, gdzie nie ma prądu. W samochodzie miałem jeszcze dwie butle i cały sprzęt do nurkowania. Ale ona, jakby czytając moje myśli, po raz ostatni zaczerpnęła powietrza, pokazała mi wskazującym palcem na masce łzy cieknące z oczu i odpłynęła. Patrzyłem za nią wzrokiem rozbudzonego drapieżnika, zły, że uciekła.Tak pełna, prawie naga i soczysta niedoszła ofiara. Kiedy w końcu wytargałem się z wody, byłem już na plaży zupełnie sam. Nie było samochodu Samoańczyków, ale były  ślady innego  prowadzące do samej wody. Szersze i dalej od siebie. Musiała mieć naprawdę dobry gazik, żeby wjechać tak głęboko w plażę. Mój jeep nie wyjechałby stąd. Nie poczekała. Jednak  ślady opon zamiast prowadzić prosto do drogi, lekko zakręcały i nieomal dotykały mojego samochodu. Na masce miałem palcem wypisany w kurzu numer telefonu  i zdanie : ” you were airsome” z czterema białymi muszelkami, jako cudzysłów. Słodkie dziecko. Poczułem głód i zmęczenie. Wyjąłem kuchenkę, zagotowałem herbatę z resztek wody w butelkach i zjadłem szprotki z konserwy zagryzając mango, żeby nie mdliło. Planowałem zapytać ją o nocleg w pobliżu, bo ostatnia noc w samochodzie była makabrą i dlatego rano, nieostrożny, zasypiając na plaży, pozwoliłem słońcu wyżyć się na mnie bez litości. Mój brzuch parzył nie opłukany słodką wodą.Wyjąłem pojemnik z kremem w nadziei, że się myliłem, ale nie, był rzeczywiście pusty. Schowałem do niego muszelki i resztką herbaty zmyłem numer telefonu z maski.

SOBOTA
W połowie schodów przypomniałem sobie. Wróciłem na dół, do kuchni i zacząłem szukać w szufladach pocztówki z jej numerem. Było już po dwunastej w południe, wiedziałem to po smudze światła miedzy zasłonami, która padała na kominek.  Musiało być miedzy pierwszą a drugą. Wydawało mi się, że słyszałem dzwonienie. Nadal zmęczony wmawiałem sobie, że mam ochotę, ale nie miałem. Chciałem wrócić do łózka i spać za całe życie, które zjechało się w jeden dzień stresu związanego z odejściem Branki. Pożądanie wolności, najpiękniejsze kłamstwo świata, nie dawało jednak za wygraną. Usiadłem w szlafroku przy wyspie w kuchni i zacząłem bawić się wymyślaniem muzyki przyciskami telefonu, ciągle nie mogąc zdecydować się czy warto rozpoczynać coś, czego nie zamierzam doprowadzić do jakiegokolwiek logicznego końca. Wiedziałem, że ona czeka. Że pewnie była u fryzjera, zrobiła paznokcie i kupiła nowe bieliznę. Nowy facet, nowe majtki. Z jednej strony pozwalasz innej istocie dojrzeć i zmądrzeć, ale z drugiej używasz do tego krzywdy. Jej krzywdy. I musisz stać z boku i przyglądać się , nie reagując, inaczej cała nauka skazana jest na porażkę. Odłożyłem telefon, wyciągnąłem z lodówki padlinę sprzed paru dni, wyszedłem na taras i wrzuciłem resztki jedzenia do rzeki. Ryby spłynęły powoli, z początku ostrożne. Później był cyrk. Lubię cyrk. Ale nie dzisiaj. Wróciłem do sypialni i położyłem się spać. Kiedy się obudziłem za oknem płonęły już  latarnie.  Jazgot pobliskiego mostu ustał i mniej więcej wtedy, w tym obrazie pustki i zniechęcenia, zadzwonił telefon.
– Ósma wieczorem, panie Bronski. I jak się czujemy?
–  Ela, przepraszam –
– Chyba się przyzwyczaiłam, wy Polacy z Polski nigdy się nie cywilizujecie-
-Ilu ich znałaś? Masz dziewiętnaście lat .
-Ojciec, brat matki, teraz klient z banku Bronski, kłamca- wyraźnie chciała mnie sprowokować, abym potraktował ją poważanie i przepraszam jej nie wystarczało.
-OK. Bądź gotowa za pól godziny-powiedziałem.
Cisza w słuchawce. Most znowu zaistniał warkotem autobusu nabierającego prędkości , czekałem na odpowiedź, w sumie wiedząc jaka będzie.
-Jestem gotowa od … dziesięciu godzin i pół godziny dłużej mi nie pasuje do mojej wizji sobotniego wieczoru, panie Bronski-
Nie do końca się tego spodziewałem. Uwielbiam pewność siebie młodych Amerykanek.
-Dziesięć minut?
-Będę czekała w Starbuck’s na rogu, ale podjedż od tyłu. Moja siostra tam pracuje wieczorem. Chcesz kawę?
– Latte jeśli można bez cukru.
– A masz jeszcze pieniądze, Bronski? Bo to kosztuje, wiesz?
– Nie mam, wpłaciłem mojej dziewczynie na konto. Zainwestuj we mnie. Na znak zaufania.
– Miała rację, że cię zostawiła-
– Skąd wiesz?
– Twój wspólnik biega po mieście i papla.
– Widzisz, jaki kochany człowiek, teraz przynajmniej mam szanse u ciebie-
– Raczej nie masz tato- jej głos zdradził, że nie jest tak pewna siebie, jak brzmi.
– Mamo, wiesz, (naśladowałem jej “wiesz” z jakimś białostocko-amerykańskim akcentem)- nie przesadzaj, latte, bez cukru, za dziesięć minut.
Rozłączyłem się nie czekając na nią. Pół roku wcześniej zostawiłem ją zawieszoną w powietrzu, kiedy robiła kaprysy, zresztą nie miała jeszcze dziewiętnastu lat. Planowałem zrobić sobie prezent z niej na jej “dojrzale” urodziny, ale nie miałem sumienia manipulować nią przez pól roku, zupełnie w końcu zapominając. Teraz pozwoliła mi się z tego powietrza zerwać, jak dojrzały, pełny słońca owoc. Wiedziałem, że dzisiaj jest moja.
Kawę upiłem , żeby się nie rozlała. Ela wyglądała tak, jak wygląda marzenie każdego mężczyzny o młodej kobiecie, która pracuje w banku. Poprosiłem, aby usiadła na tylnym siedzeniu i bez słowa zrobiła to myśląc pewnie , że jeszcze po kogoś jedziemy, ale przejechałem tylko dwie ulice od kawiarni, zaparkowałem na poboczu między parkiem a opustoszałą szkołą i  przesiadłem się do tyłu. Rozpiąłem jej kurtkę, białą koszulę z falbankami, wysunąłem jej drobne  piersi ponad  stanik i zacząłem je całować, dosłownie połykając je, zanim zdążyła zareagować. Zresztą podniecenie obezwładniło ją, mimo to szeptała
– Panie Bronski, proszę, nie w samochodzie, proszę.
Po chwili jej ręce wbijały się w moją głowę i przyciągały me usta do piersi, szyi, ramion. Uniosłem ją gwałtownie, odchyliłem sukienkę do góry i przez majtki wkładałem język w jej wargi, w końcu odsuwając koronki na bok i czując smak młodej kobiety i zapach kąpieli, którym wypełniła cały samochód, doprowadzając mnie do szału. Przesuwałem język w przód i w tył wbijając go w każdy punkt między udami, pośladkami oczekujący i gotowy nagle mężczyzny. Zrobiła się mokra i bezwolna. Przestałem. Otarłem usta. Pocałowałem ją w rozpalone powieki, czoło. Była marzeniem i ja byłem marzeniem. Odgarnąłem włosy z jej twarzy, zapiałem stanik i koszulę.
– Proszę pani, jedziemy na kolację. Teraz będziemy sobą, mamo.
Jej oczy zaszły mgłą,
-Tata, co tata robi? I następnym razem ogól się, bo drapiesz.
Wierzchem dłoni pocierała o mój policzek, znad okularów śledząc reakcje na mojej twarzy. Jak bardzo dojrzała kobieta. Pełna refleksji.
Znowu uniosłem ją i  pociągnąłęm miedzy siedzeniami tak, by usiadła z przodu, ale niezdarna zawachała się, w połowie drogi schwyciłem ją za biodra, zatrzymałem i znowu rozchyliłem twarzą  jej pośladki, wbijając język tak mocno, aż poczułem napięcie każdego mięśnia, aż  jej ramiona i głowa nagle zapadły się, jak u kogoś kto mdleje. Zawieszona na końcu mojego języka, bezwładna, czekała wyroku. Trzymałem ją w ten sposób w napięciu, aż zaczęła szlochać, wtedy  puściłem i wysiadłem. Nocne niebo uspokaja, samoloty  udają gwiazdy, chciałem, abyśmy doszli do siebie, jakby nic się nie stało i to dopiero teraz odebrałem ją spod kawiarni. I to dopiero teraz mamy sobie coś do powiedzenia, jak ludzie. Wyszukane rozmowy o niczym z dorosłymi kobietami w młodziutkim ciele są bardzo meczące. Musiałem to pominąć.
Zapaliła lampkę i przy jej żółtym świetle  poprawiała tusz rozmazany od moich pocałunków. Odwróciła się, ale nie widziała mnie w ciemności. Zgasiła światło, nacisnęła klakson. Raz, drugi, w końcu w ogóle go nie puszczała.
Nie spiesząc się wsiadłem, zdjąłem jej rękę z klaksonu, wyprostowałem wskazujący palec, wsadziłem go do pianki w kawie, pokierowałem palcem do jej ust.
-Nie hałasuj-
Połknęła palec, udając słodką idiotkę – jus nie będę, tato-
-oj bodziesz, będziesz, Ela-

15 LAT PÓŹNIEJ
Jej ulubionym powiedzeniem było “no way”. Przez nią nabrałem szacunku do Serbów. Bardzo dzielny naród, bardzo silny. Tak, jak Polacy niszczony wiekami przez sąsiadów, wściekłe psy szczute na siebie pieniędzmi bankierów, religią i propagandą. W ogóle narody w Europie dzielą się na morderców i mordowanych i Serbowie, Polacy, Irlandczycy należą częściej do tej drugiej kategorii. Była zarażona polityką,  tym bardziej, że mieszkała w Stanach, kiedy CIA obudziło muzułmanów w Bośni i pomagało Niemcom wejść na Bałkany kosztem Rosji. Przeżywała bombardowanie Belgradu, rozbiory Serbii, kradzież Kosowa. Byłem jej oparciem, kiedy musiała się wypłakać, leżąc w nocy i patrząc w sufit, tęskniąc za swoją rodziną. Wcześniej przez rok wysyłałem do jej biura faxy, na których były tylko rysunki,  jeden jak nurkujemy, ona do połowy w paszczy rekina, ja wyciągam rękę, a ona swoje : “no way, Robert”. Drugi, jak zjeżdża na nartach prosto w przepaść, ja stoję z boku i wyciągam rękę, żeby ją złapać, a ona oczywiście : “no way, Robert”. Kolejny,  ja przenoszę ją przez próg, ona w sukni ślubnej i znowu : “no way, Robert”. I tak w kółko kruszyłem skałę. Teraz jednak nie mogłem jej pomóc. Kiedy zerwała z chłopakiem, po tym, jak zaczął sprzedawać kokainę w klubach nocnych, nasza fascynacja przerodziła się w szaleństwo spełnione. Na pierwszą randkę pożyczyłem od znajomego najnowszego mercedesa i nie wiedziałem, ani jak zatankować, ani jak wysunąć podstawki na kawę. Od razu wiedziała, że to nie mój samochód . Nie przywiązywała do tego wagi. Udawała, że nie zauważa mojej niezdarności. Kochała bo kochała. Nienawidziła bo nienawidziła i nie było nic pomiędzy. Świat był czarno-biały i właśnie wszedłem w cudowną biel jej życia. Tydzień później musiałem po regatach polecieć do Michigan, aby zawieźć prowiant żeglarzom odprowadzającym moją łódź do Chicago i odebrać samochód znajomego. Wynająłem awionetkę, którą większość lotu pilotowałem sam, bez licencji, podczas gdy instruktor opowiadał jej dowcipy raz po polsku raz po angielsku nie mogąc oderwać od niej wzroku. Dla niej był to nowy świat, wyrwana z dusznych klubów downtown, gdzie pracował jej chłopak, z męczącego i nudnego biura, nagle trafiła pod żagle i teraz poznawała perspektywę Boga nieomal, przelatując nad światem, który widziała tylko z  samochodu, jadąc w korkach do pracy. Odrzutowce pasażerskie latają za wysoko i są zbyt bezpieczne, w awionetce jest prawdziwa przygoda zdobywania przestrzeni. Możesz zawrócić, aby obejrzeć, górę, dom, zwierzęta w dole i odnaleźć siebie.  Miała dwadzieścia sześć lat, chciała wszystko naraz : dom, dzieci, kochanego mężczyznę na zawsze, takiego, który nigdy nie spojrzy na drugą kobietę. Byłem pewny, że jej w tym pomogę. Później dostawałem w twarz paznokcie, za zupełnie niewinne spojrzenia na inne. Była na to wyczulona, a ja byłem najgorszym możliwym bólem serca.
Oczywiście wracając,  samochód znajomego zepsuł się  na kompletnym zadupiu, zamieszkałym przez” red-neck’ów”, czyli tam gdzie jest prawdziwa Ameryka i ta , którą szanują bardziej niż jakąkolwiek inną. Najpierw przygodny farmer podciągnął nam samochód traktorem pod zakład, później wjechał w ścianę lasu i zostawił nas na polanie pełnej małych chat z bali. Kolejny świat, który ją oczarował. Rano byliśmy już w sobie zakochani na śmierć, a jej temperament zrobił ze mnie człowieka starszego o dziesięć lat.

*** **
Droga, którą jechałem wiła się przez dżunglę. Musiałem uważać. Wspomnienia zostawały z każdym zakrętem, urwiskiem. Odchodziły. Zamglone Michigan, zamglony świat.
Teraz stała się dla mnie jedną z wielu. Dlaczego? Tak wyjątkowa i piękna. Kto mi dał to prawo? Zapominać, układać, jak zabawki. Beznamiętnie oceniać przeszłość. Odeszła. Pycha kroczy przed upadkiem.
Myśląc to skręciłem z szosy nad oceanem między pola ananasów i ujrzałem zabudowania sklecone z rozpadających się płatów blachy, desek,  częściowo zwalonych płotów. Przed domem siedział  starszy człowiek, palił fajkę.  Nie zwrócił na mnie uwagi. Wysiadłem z samochodu i podszedłem do ogrodzenia, tam gdzie była w nim dziura.
– Mogę wejść?
– Po co?- odpowiedział pytaniem starzec, nie patrząc na mnie.
– Chciałem porozmawiać. Chciałbym się przespać do rana w samochodzie i zapłacę ci, jeżeli pozwolisz mi się zatrzymać na twojej posesji.
– Ile?-
– Dwadzieścia?
– Nie mam łazienki, tam z tyłu jest wychodek, deszczówkę masz tam – wskazał na niebieską, plastikową bańkę. Spojrzał na mnie – Przynieś pieniądze teraz –
Wróciłem do samochodu, wziąłem banknot, parę konserw szprotek, suchary.
Twarz mu pojaśniała na widok jedzenia.
– Młody człowieku, możesz zostać nawet na dwie noce, ale to piekło – podrapał się po głowie i zawstydzony pokazał mi, gdzie stanąć.
Zapadał zmrok. Nie wdawałem się w dyskusje, zaparkowałem tak, żeby rano na auto padał cień jednego z zabudowań i na tyle daleko, żeby się na niego nie zawaliło, gdyby przyszła burza. Włączyłem klimatyzacjęn na chwilę i wyjąłem śpiwór. Dziadek, o skórze wyschniętej i przezroczystej, jak folia podał mi papierowe zawiniątko z marihuaną, nabił przy okazji swoją fajkę i chwilę opowiadał o swojej pracy, jak był listonoszem, jak się zestarzał, jak zniszczył go rząd,  ten złodziejski rząd i teraz raj jest piekłem, bo kupił ziemię po najtańszej stronie wyspy. Poszliśmy spać, on w oborze swojej plantacji, ja na tylnym siedzeniu. Rower stojący przy drzwiach wziął ze sobą do środka.

SOBOTA
Z soboty zrobiła się niedziela, druga w nocy. Obudziła mnie, żebym odwiózł ją do domu. Byłem nieprzytomny. Wino ciągle szumiało mi w głowie i przypomniałem sobie, że kelner w restauracji namawiał mnie, żebym wziął taksówkę. Żałowałem, że wróciłem swoim autem.
Teraz po prostu zadzwoniłbym po “yellow cab”. Swoją drogą to był bardzo poczciwy kelner, grek w jednej z restauracji Greek Town. Tak, jak przypuszczałem nie zapytał Eli o wiek, ale dał mi do zrozumienia, że wie, licząc na większy napiwek, co oczywiście zmaterializowało się dwie godziny później. Wyraźnie mi zazdrościł, ale też w jakiś męski, solidarny sposób dowartościowywał siebie. Był w moim wieku, przystojny i gdyby nie te pasterskie wąsy, wyglądałby, jak człowiek. W domu zmieniłem pościel na różową, bo beżowa pachniała Martą. Minęło tylko kilkanaście godzin i znowu obserwowałem kobietę , jak szybko wciąga na biodra sukienkę i zapina bluzkę, szukając guzików miedzy falbankami w półmroku. Zupełnie dwie odmienne istoty tej samej płci, powodujące ten sam ból głowy i porządnie, ale z zupełnie odmiennych bajek. Jedna z nich była twoją dla pieniędzy, w której pożądanie buduje się i która nie możne znać słowa ‘nie’, bo płacisz jej za seks. Druga, która zna tylko ‘nie”,  po to, żebyś jej tłumaczył, że “nie” w tym miejscu i w tych okolicznościach znaczy “tak” i ona oczywiście udaje, albo nic nie rozumie. To zabija pożądanie. Dobrze, że wino uderzyło jej do głowy. W końcu stała się kotem, który chodzi po tobie, żebyś nie mógł spać, żebyś go kochał i dotykał, a teraz “odwieź mnie do domu”.
Jej matka wyjrzała przez okno, kiedy podjechaliśmy. Nie lubiłem tej dzielnicy. Rozumiałem, że dla niej największą frajdą było jechać drogim samochodem i dać mężczyźnie, który jej się podoba, w jego drogim domu, w cudownej sypialni, w lepszej dzielnicy, niż ta w której mieszka. Całą noc była słodkim pączkiem i jej dziewczęcość przestała mi w pewnym momencie przeszkadzać. Kochaliśmy się , jak stare małżeństwo , bez polotu i fantazji, ale wiedziałem,  że następnym razem będzie już zupełnie inaczej. Jak weszła do domu usłyszałem podniesione głosy jej i matki. To była widocznie jedna z tych matek, która nie rozumie, że to co najlepsze, co możne się przydarzyć młodej dziewczynie, to dojrzały mężczyzna, który zamierza oddać w dobre ręce, zamiast marnować jej życie przez lata do przodu. Starsi mężczyźni nie zaciążają na oślep i traktują, jak skarb. Jadąc do domu zapaliłem resztkę cygara, którą  miałem w samochodzie jeszcze z wakacji, otworzyłem okno i starałem się wyobrazić moje spotkanie z Branką. Wiedziałem, że wróci, choćby tylko po to,  aby porozmawiać, aby zobaczyć moją samotność i cierpienie. Jej odejście wydawało się, jak najbardziej realne. Ciągle miała klucze do domu, ale nawet jeżeli była to gra, wiedziałem, że minie parę dni, zanim się odezwie, najwcześniej w poniedziałek. To nie był pierwszy raz, kiedy spała u ciotki. Te tresurę przechodziłem od samego początku. Używała jej od czasu do czasu, a ja cieszyłem się wtedy, że mogę spotkać się z tymi znajomymi, których nie lubiła. Nie lubiła wszystkich kobiet. Jadąc przez śpiące dzielnice, poczułem chęć wykorzystania pustych ulic,  żeby zwiedzać. Oświetlone mosty i podziemne tunele to największe atrakcje wymarłego w ciemności miasta. I radiowozy, jak objazdowe mini-karnawały dla ubogich. O czwartej byłem w domu i zadzwoniłem do Polski, żeby porozmawiać z matką, ale nikt nie odebrał. Zostawiłem wiadomość, wyszedłem z butelką wina na taras i obserwowałem rzekę, która stała w miejscu i czekała, aż zawieszę wzrok w taki sposób, aby mogła się poruszyć i popłynąć w mojej głowie. Wino powodowało, że i czas i miejsce i myśli, wszystko stanęło w miejscu,  jak mosiężna płaskorzeźba i nawet ja nie moglem się w niej poruszyć. Nad ranem obudziła mnie motorówka należąca do miasta i jacyś ludzie machający i krzyczący  w moim kierunku. Ratowali mnie przed przemarżnięciem, na szczęście owinąłem się w pokrowiec od stołu, na którym zasnąłem . Pomachałem tym na wodzie i poszedłem przez dom na druga stronę, żeby wziąć telefon z auta. Jak wracałem zauważyłem kartkę na wycieraczce, która musiała być wciśnięta miedzy drzwi. “Gdzie jesteś ?” , było to napisane ręką Branki, niechlujnie, albo w zdenerwowaniu. Musiała tu być, jak spałem na trasie, między czwartą, a ósmą rano. Rozejrzałem się, wsiadłem do samochodu i pojechałem na umówione spotkanie w żaglowni. Nie chciałem być w domu na wypadek, gdyby znowu przyjechała. Nie może widzieć mnie w takim stanie i nie byłem gotowy na rozmowy, tym bardziej kłótnie. Dzisiaj nie umiałbym zresztą udawać załamanego. Było mi dobrze.

15 LAT PÓŹNIEJ
-Znalazłeś to czego szukałeś ? –  siedziała na fotelu przy otwartych drzwiach balkonowych i czytała książkę. Za oknem palmy, restauracja, baseny,  wszędzie pełno półnagich ludzi. Cywilizacja dusiła się w rozkwicie lądu i przelewała w obrzeże oceanu. Matka spojrzała na mnie znad książki i wróciła do niej, nie komentując mojego wyglądu. Tylne siedzenie i zatęchły smród dziadka, którego pół godziny po kamienistej drodze wiozłem do sklepu, zrobiły swoje. Położyłem się na łóżku i zasnąłem w ubraniu. Słyszałem jeszcze, jak matka wyłączyła telewizor, potem zdjęła mi buty i  zapaliła papierosa.

NIEDZIELA
Budynek stał zaraz koło jednej z małych fabryk,  której managerem był Adrian, w tak zwanym  przemysłowym korytarzu miasta. Jego firma zatrudniała głównie Meksykanów i dlatego uczył się hiszpańskiego, w szkole poznał Martę. Była jednak niedziela więc oprócz żaglowni, wszystko było pozamykane. Ich biznes mieścił się w starym, ale misternie odremontowanym budynku z dziewiętnastego wieku z wypiaskowanymi ścianami cegły i stropami wygiętymi w ogromne luki z drewna, dosłownie pachnącego starością i nieśmiertelnym pięknem natury przetworzonej przez rzemieślników, nie maszyny. Mogło się tu zmieścić boisko. Przez  okna w dachu wylewało się na  porozwieszane wielokolorowe żagle ostre światło poranka, nadając całej przestrzeni teatralności i dramatu kolosalnej ekspozycji płócien na wietrze, bezwiednie na wiatr  czekających. Brakowało mi tylko dźwięku. Już dawno temu zauważyłem, że uspokajają mnie dwie sytuacje: jazda opustoszałą autostradą tam, gdzie nie ma policji i kamer, żeby docisnąć pedał gazu do podłogi i żeby odcinek był prosty przez kilkanaście mil,  najlepiej przez prerie, pustynie, albo obwodnicę naokoło miasta. Druga sytuacja to spacer przez marinę i dźwięk lin uderzających o maszty, a najlepiej wieczorny pośpiech wnoszenia ostatnich bagaży na jacht, plusk wody o burtę, przerzucanie obijaczy, cum na pokład, głęboki oddech wolności i ucieczka w najbliższy horyzont, który miłosiernie oddala się w obietnicę odmiany. Branka była do tej pory jedyną kobieta, z którą mogłem dzielić te dwie sytuacje, albowiem czerpała z nich identyczny spokój i wewnętrzną radość. Przez ostatni rok przejechaliśmy tysiące mil i przepłynęliśmy kilkaset, czasami nie komentując nawet jednym słowem mijających godzin. Każde z nas miało swój świat, od którego uciekało w ciszy i w pogodzie ducha. Później jakimś cudem zauważaliśmy siebie i były to spotkania z innego wymiaru, gwałtowne odkrycia skarbu i fascynacja. Zjeżdżałem wtedy w boczne drogi, punkty widokowe i znajdowałem słowa tak słodkie, że przylepiała się do mych ust  i obejmowała mnie, karmiąc mnie czułością swojego ciała. Odnosiłem wrażenie, że jestem na takie gesty za młody, ale ona tak chciała, więc tak było. Póżniej był seks.
Musiałem wejść po schodach do innego pomieszczenia , gdzieś pod dachem, żeby dostrzegli moją obecność. Przy kilku maszynach do szycia siedzieli młodzi mężczyźni i kobiety, grupa entuzjastów, wykształconych wariatów w śmiesznych ubraniach, gotowa do poświeceń, żeby biznes ich marzeń kręcił się i dawał im satysfakcję. Dosłownie żeglarski kibuc z rozpalonymi, skupionymi ludźmi. Brodaty chłopak w okularach i w porozciąganym swetrze wstał od maszyny i podszedł do mnie omijając fałdy materii na podłodze.
-Broński , B as in Boy, spinaker , zostawiłem w tamtym tygodniu- rzuciłem w jego kierunku.
– Jeden moment – odpowiedział i wyciągnął z szuflady laptopa, pomarudził pod nosem i bez słowa poszedł na drugi koniec pomieszczenia, przytargał worek większy od siebie, na szczęście lekki.
Zapłaciłem za naprawę i już miałem wychodzić, kiedy wyciągnął z szuflady kartkę i podał mi.
– Mamy dzisiaj party dla naszych klientów, jeżeli chcesz to przyjdź- BYOB – bring your own bottle- przesunął okulary na czoło i popatrzył na mnie, wyjaśniając -Zaraz kończymy pracę i ustawiamy scenę, stoły. Może będzie paru Polaków, których znasz.
Wymienił nazwy łodzi, niektóre kalecząc.
-Na pewno będę – Płacąc  poklepałem  go po plecach i wyszedłem. Był to pierwszy słoneczny dzień od wielu tygodni. Zbliżała się wiosna. Cieszyłem się, że nie muszę nic wymyślać i mogę wejźć z ulicy w cudze żerowisko i w cudzą zabawę zupełnie bezboleśnie, z buta. Co prawda miałem ochotę na Martę i miałem też pieniądze , mogłem zadzwonić, ale bałem się, bo poniedziałek był zbyt blisko. Za duże ryzyko. Dałbym jej nawet tysiąc, żeby została na cała noc, przyszła z koleżanką, albo przekonała się do drugiej zabawki . Jedna godzina mnie stresowała. Znowu to dziecko, Ela, musi odczekać, bo potraktuje to, jako miłość i będą łzy i pretensje. Najchętniej miałbym je obie gdzieś w kawiarni, na koncercie, w klubie, teatrze, roześmiane i po protu towarzyszące mi, ale to raczej było niemożliwe. Nie z Elą. Jednak wtedy rekompensata za to, że Branka zostawiła mnie samego, w drzwiach, jak psa, byłaby wystarczająca. Dobry, beztroski czas z dziewczynami, wakacje od normalności. Jak pamiętam, zawsze reperowałem się wolnością, od Branki też, ale niczego bardziej nie pragnąłem niż jej powrotu i niewoli. Szantażowała mnie rozstaniami, ale jej emocjonalność powodowała, że było nią łatwo manipulować, wiec nigdy nie czułem się zagrożony i zawsze miałem świadomość swojej przewagi. Wygrywała ze mną rzadko i tylko wtedy, kiedy zapadała się pod ziemię i moja reakcja obronna zawsze była identyczna, rozpusta.Kiedy wracała, milczałem, jak grób, potykając się o meble z wodą w ustach i spojrzeniem zakochanego cielaka. Ufala mi i powroty były najpiękniejszymi chwilami naszej przygody. Z cielaka potrafiła do rana wyhodować rozjuszonego byka, który przenosił na swoim grzbiecie góry. Wierzyłem w kolejny cud, który znowu zakwitnie w moich ramionach.

15 LAT PÓŹNIEJ
Adrian zadzwonił w czasie kolacji. Miałem nie odbierać tak, jak prosiła matka, ale brakowało mi męskiego towarzystwa.
-Co słychać? zapytał.
-Jemy kolacje. Oddzwonię ci poniżej-
Cisza w słuchawce. Przestał udawać i zwlekać – Byłeś tam?
-Nie i nie wiem, czy będę. Nie wiem, gdzie to jest.

-Zrób to dla mnie- jego głos załamywał się. Zawsze podejrzewałem, że ją kochał, że mieli romans. W tle słychać było gwar jego dzieci.
– Powiedz cos, co mnie przekona-
– Proszę cię, zrób to dla mnie, to nie sentyment. Wiesz, jak było. Hołd dla starych czasów.
– Nie ma sprawy, zartuje- szepnąłem. – bede tam jutro-
Zmienił ton.
– OK, pozdrów swoja matkę, a tam zostaw kwiaty-
–  Jak ona zginęła? zapytałem.
– Utonęła w czasie serfowania, nikt nie zauważył, znaleźli ją rano, pogryzioną przez rekiny.
– Miałeś ją kiedyś?
– Kogo?
Zdziwiło mnie, jak szybko zapytał.
– Wiesz kogo.
– Nie rozmawiajmy o tym.
– Czemu?
– Ile jej płaciłeś?
– Nic.
– Czemu?
– Bo ona nie była prostytutką.
– Nie rozumiem.
– Chodziłem z nią tylko do szkoły. Widziała cię, jak czasami przyjeżdżałeś po mnie. Pamiętasz, jak prawie potraciłeś dziewczynę na przejściu? To była ona.
Poprosiła mnie, żebym was poznał, ale byłeś z Branką i nie chciałem jej tego zrobić.
– Komu?
-Brance. Jak zadzwoniłeś, że szukasz prostytutki, ona akurat była ze mną i powiedziałem jej, że szukasz kogoś na noc, bo się pokłóciłeś z dziewczyną. Ona to wymyśliła. Chcesz znać prawdę?
– Tak.
– Kochałem Brankę.  Nie ją. Miałem nadzieję, że odejdzie od ciebie no i odeszła. Ale nie do mnie. Nigdy nie spałem z Martą. Dlaczego nigdy więcej do niej nie zadzwoniłeś?
– Musiałem od niej odpocząć. Te jej serbskie zaciecia.
– Ja mówię o Marcie.
– Brzydzilem sie siebie. Nie potrafiłem. To była pierwsza i ostatnia prostytutka. Tak sobie obiecałem. Dlaczego mi nie powiedziałeś?
– Ona nie chciała. Chciała cię wygrać. Miała ci powiedzieć na samym końcu.
W tle żona Adriana tłumaczy coś dziecku. Śmiech.
– Pojedź tam i poproś ją o przebaczenie dla mnie.
– Przebaczenie? Coś nawiwijał?
-Ja? To ty Ślepy chuju, nigdy nigdy nie doceniałeś tego co miałeś.
Matka chyba uslyszala przeklenstwo, popatrzyla w moim kierunku. Poczułem wstręt do siebie i do niego. Przypomniałem sobie, jak z Branka zawsze powtarzała mi, że to nie jest mój przyjaciel.
Teraz rzucil słuchawkę.
Po kolacji, żeby nie męczyć się w hotelu, pojechaliśmy w góry naokoło największego miasta, mijając wąwozy, oglądając światła rozlane na stokach. Wszędzie pełno japończyków, którzy wpadli na ten sam pomysł i z nimi miało to posmak ryzyka. Kto tym ludziom dał samochody? I kto im pozwolił nimi jeżdzić? Zatrzymywaliśmy się przy domach z Księżyca, z Marsa i z planet jeszcze nie odkrytych, tak trudno było uwierzyć, że stworzyli je ludzie. Robiliśmy zdjęcia. Na migi tłumaczyłem japończykom, jak uwolnić migawkę, przygarniałem do siebie matkę, wreszcie szczęśliwą i jej śmiech. Później skok za następną górę, drogą wijącą się w poświacie nieba i w świetle nadjeżdżających z przeciwka samochodów.
– To wszystko przeze mnie – matkę wzięło na rozszyfrowywanie przeszłości.
– Nie mówmy o tym – poprosiłem.
– Nie powinnam się była wtrącać. Ty wiedziałeś lepiej.
– Nie wtrącałaś się – Tak rzeczywiście myślałem i tak było. Ich milczące dni traktowałem, jako kobiece ceregiele bez znaczenia. Nie pałały do siebie miłością. Ich spotkania to była pantomima. Bawiło mnie to obchodzie się o kilometr siedząc przy tym samym stole i wymuszone grzeczności. To nie miało żadnego znaczenia.
– Czy ona tutaj teraz mieszka, że tak znikasz?
– Kto? Branka? – spytałem
– Tak.
Spojrzałem na matkę.
– Nie. Branka tutaj nie mieszka. Przyjechaliśmy tu dla ciebie, a przy okazji chcę coś załatwić.
Zawiesiła wzrok na drodze.
– Miałbyś teraz dzieci-  słowami badała grunt w moim sercu.
Zirytowałem się.
– Przestań. Ciągle to samo. Jest tyle dzieci do adopcji – Zbyłem ją.
W hotelu poszedłem jeszcze na basen. Naokoło zarysy budynków w ciemności, po środku podświetlone oko jarzyło się błękitem wody. Byłem najeźdźcą, który mącił spokój jego tafli i kradł go dla siebie. Zanurzałem się, bo pod wodą człowiek jest tylko wnętrzem i tam najlepiej słychać każdą myśl, najłatwiej oddać całą złą energię i zapamiętać tylko szczęście przygarnięcia. Woda ma serce większe niż wszyscy ludzie razem wzięci. Kiedyś w Warszawie, jako dziecko jeszcze, przywiązałem sznurówki  butów do podnóżków skifa, kiedy trenowalem wioślarstwo i przepływająca motorówka wywróciła mnie. Nagle zobaczyłem siebie, do góry nogami,  przywiązanego do podłużnego cienia na wodzie i tak płynąłem powoli i delikatnie w śmierć, z leniwym nurtem rzeki, jak jakiś kadłub z kilem zrobionym z człowieka wiszącego głową w kierunku dna. Wiedziałem, że wystarczy stracić przytomność, ale chciałem zachować ten obraz. Po kolejnym szarpnięciu wyrwałem stopy z butów i wynurzyłem się, dopiero na powierzchni czując strach, widząc ogrom filarów mostu pod którym  płynąłem. Na pewno nie przed tym, co w życiu jeszcze mnie czeka, no bo przed czym innym? Skoro już się wynurzyłem. Operator z przepompowni wody zobaczył mnie i rzucił się na ratunek. Panta rei. Urodziłem się na nowo.

NIEDZIELA
Nie była ładna. Była po prostu nachalna, pewna siebie, głośna, inteligentna, błyskotliwa. Wszystko oprócz urody. Wybuchała śmiechem, kiedy kolejni mężczyźni łapali się, jak smarkacze w jej pułapki i wychodzili na zwierzęta myślące członkiem, albo pieniędzmi w portfelu. Nie miała szacunku do tej rasy i prowokowała zawody, w których była nie do pobicia. Tylko z tego powodu, każdy chciał ją mieć i była to gra warta świeczki. Oczywiście inne kobiety gardziły nią i omijały z daleka, co ułatwiało sprawę kolejnym mężczyznom. Przeleć mnie, miała wypisane na twarzy, ale to było tak, jak napisane palcem na piasku. Jeszcze w dłoniach trzeba było ten piasek i ten napis przenieść do łózka przez pół miasta, nie gubiąc żadnego ziarna, inaczej do widzenia. Działała tylko jedna metoda, milczeć, nie patrzeć, ignorować i im więcej wypiłem, tym łatwiej mi to przychodziło. Dyskutowałem z chłopakiem od żagli, poznał mnie z innymi pracownikami. Miałem już wychodzić, ale poszedłem jeszcze na drugi koniec hali i położyłem się na hamaku zrobionym ze starego żagla. Muzyka zaczęła być hałasem, a ludzie błaznami. Chciałem odpocząć przed powrotem do domu. Długo nie trzeba było czekać. Nie wiadomo skąd przyniosła mi drinka, postawiła obok i poszła. Jednak wróciła za chwilę tłumacząc się.
– Widziałam co pijesz, spróbuj czy nie za dużo whiskey.
– Już nie piję –
– Polak, który nie pije? Kogo chcesz oszukać?
Postanowiłem przeprowadzić terapię. Spokojnie, bez wysiłku, bez skrupułów.
– Po co przyszłaś, wracaj do pedałów.
Stanęła oniemiała.
– Mam ich na codzień, pracuję z nimi, a ty aż takim jesteś desperatem? Myślisz, że to działa?
Wydawała się brzydka i nie warta zachodu.
– To nie mój biznes, ale ty już zapomniałaś co to jest mężczyzna, dlatego tak nimi gardzisz.
– Jesteś idiota. Typowy Polak.
Poszła. Jeszcze głośniej śmiała się i jeszcze mocniej gestykulowała otoczona pedałami, którzy zabierali się do niej od strony…mózgu ??? Absurd- myślałem. Tak naprawdę  nie uważałem ich za pedałów, mimo, ze niektórzy na pewno byli. Po prostu nikt nie rozumiał jej. W końcu zły trzasnąłem drzwiami.  Przeszedłem kilka ulic na piechotę, żeby wytrzeźwieć i kiedy wróciłem do samochodu, stała tak, jak zjawa.
-Pojadę za tobą, ale jedź powoli, jestem pijana.
-Już się tłumaczysz?
Pominęła to milczeniem.
Odjechałem, czekając na nią na pierwszym skrzyżowaniu, żeby wiedziała, że akceptuję kontrakt. Nie do końca go odczytałem, ale jej determinacja pozwalała domyślać się samych korzyści. Twarz to nie wszystko. Dzisiaj będę miał seks z mózgiem wariatki. W domu poszła do łazienki i cieszyłem się, że nie do tej, w której miałem Martę i Elę.
Kiedy wyszła, bardziej słaniała się na nogach,  gorący prysznic zrobił swoje. Była naga i taką ją wolałem. Minąłem ją bez słowa i wszedłem pod prysznic samemu. Ona usiadła na toalecie z głową w rekach.
– Uważasz, ze przesadzam?
Udałem, że nie słyszę.
-Przesadzam- sama sobie odpowiedziała. Fuck, przesadzam.
Odwróciłem się do niej.
-Chcesz to możesz spać w tej sypialni od rzeki. Jesteś zmęczona.
Podniosła głowę i z toalety zsunęła się na kolana obok wanny, przyciągnęła mnie za pośladki  i wzięła go głęboko. Nie chciałem jej. Odsunąłem jej twarz. Jednak w przypływie bardziej agresji nie pożądania  podniosłem ją i odwróciłem tyłem . Pchnąłem plecy, aby się pochyliła i wszedłem w nią najpierw po ludzku, a później wyżej. I  to był nasz kontrakt. Rozdarta, stojąca na szeroko rozstawionych nogach, zapierała się o ścianę i szafkę, ręką przytrzymując kranu. Dyszała z rozkoszy. Czułem ją na sobie lepiej niż tą w piątek i tą w sobotę. Czułem ją lepiej niż Brankę i czułem ją tak, jakby to był pierwszy raz. Nie chciałem skończyć, chciałem męczyć, chciałem słyszeć jęk i chciałem, żeby moje dłonie wypaliły piętno przynależności na jej biodrach. Następnym razem zamiast poniżać mężczyzn, ma chodzić na sznurku i przepraszać, ze żyje. Zaczęła uderzać swoimi pośladkami o moje biodra podejmując wyzwanie i jej jęk zmienił się w ciężki oddech kogoś, kto dobiega do mety i nie wytrzymuje psychicznie, gotowy poddać się i upaść. Jej kolana  zawiodły i musiałem ją przytrzymać, żeby mi nie uciekła, bo chciałem więcej. Jęk zamienił się w spazm całego ciała i kiedy doszła do siebie, zaczęła mnie przeczuwać. Jak byłem blisko, wyrwała się, odkręciła i skończyła mi ręką, złoty łańcuszek z gwiazdą Dawida przerzucając na plecy, biorąc nasienie na twarz i piersi.
Położyłem się w wannie bez wody, nagle śpiący. Ona wyszła i słyszałem, jak wchodzi do drugiej łazienki i bierze prysznic. Położyła się spać w różowej pościeli. Nie spodziewałem się, że niedziela cokolwiek przyniesie. Pogasiłem światła i padłem na łóżko.
Spałem w drugiej sypialni kiedy poczułem, jak podnosi kołdrę i znowu bierze go do ust. Uniosłem się, przekręciłem na brzuch,  biorąc ją pod siebie. Chciała mojego orgazmu i to jak najszybciej. Nie dawała żadnych szans. W półśnie myślałem, ze oszaleję z podniecenia i stracę dla niej rozum. Wyczekała do końca bawiąc się bardziej moim mózgiem niż członkiem. Była to wyraźnie przyjemność dla niej. Maraton. Pozwoliła mi chwilę spać, po czym znowu go postawiła i usiadła na mnie podstawiając się tak, jak w łazience przed paroma godzinami. Tym razem nie pozwalała mi dojść wcześniej i zaczęła pomagać sobie ręką, żeby tak naprawdę pomóc mi. Miałem dosyć, kiedy wreszcie usłyszałem znajomy spazm, tym razem nie uciekła. Byliśmy kompletnie wyczerpani, szczęśliwi, jak zwierzęta, którym znowu udało się uciec z klatki.  Chciałem już tylko spać.
-Weź prysznic- wypchnęła mnie nogą z łózka, oparta plecami o ścianę.
Głowa pękała mi, a szum ulic wstającego miasta był niczym w porównaniu z szumem w głowie. Poniedziałek.
Kiedy stałem pod prysznicem przyszła i zaczęła robić to jeszcze raz.
– Oszalałaś? Nie ma szans.
– Zamknij się –
Była ósma rano. Powrócił jej ton z party, jej pewność siebie i lekceważenie przeciwnika, mnie dopadł stres, że w każdej chwili pojawi się Branka.

15 LAT PÓŹNIEJ
 Wybojsta droga na cmentarz schodziła w dół i zaczynała męczyć i mnie i jeepa. “Koniec mojego świata ma tu początek” pomyślałem.  Kilkanaście wulkanicznych skał, ustawionych po łuku blokowało dalszy wjazd. Cmentarz był oazą trawy i krzyży wtopioną w ciemno-zielone szaleństwo dżungli. Jedno z jego skrzydeł dotykało skarpy, za którą rozlewał się bezkres oceanu,  powaga samotnej śmierci była wszechobecna. Najpierw poszedłem w kierunku urwiska, bo nie byłem gotowy szukać jej imienia na grobach. Obserwowałem drzazgi światła nad głową, przebijające się przez kopuły konarów i liści, słońce, które wdychałem, jak lekarstwo na życie.
– Pocałuj.
– Kochanie nie.
– Masz rację i nie masz racji.
– Gdzie twoje zasady? Dałaś mi już trzy godziny.
– Dam ci jeszcze pięć minut, albo całe życie, chcesz?
Zaniemówiłem.
– Czemu dałaś mi śmierć?
– Nie chciałam.
– Czemu dałaś mi śmierć? powtórzyłem.
– Nie dałam, sama przyszła.
– Weź mnie do siebie.
– Nie.
– Jestem tak zmęczony, jak ty wtedy.
– Wiem.
Płyta była szara, porośnięta mchem i nawet muszle na niej wyglądały martwe. Przestałem z nią rozmawiać.
Cisza powoli dotarła do mnie i jej fale napływały do skroni, oczu, gardła.
– Przepraszam, że tak długo zwlekałem.
Milczała już.
Rozebrałem się powoli. Ubranie złożyłem pod nogami. Przekroczyłem je, jak próg, do innego świata, położyłem się nagi na płycie. Wiatr spłynął z drzew i spokojnie gasił niebo nade mną.

15 LAT PÓŹNIEJ
Śniadaniówa była pełna Niemców. Matka poprosiła, abyśmy się przesiedli dalej od nich.
– Nie chcę słyszeć tego języka.
Rudi biegała, jak w amoku, nawet nie spojrzała w naszą stronę, dopóki grupa Niemców nie wypłynęła wreszcie na zewnątrz, robiąc jeszcze większe zamieszanie.
– Rudi, moja matka –  przedstawiłem je sobie.
Przystanęła –  Miło mi panią poznać, myślałam, że jesteś tutaj sam-
zwróciła się do mnie.
– To prawda – wtrąciła matka.– Mój syn jest sam i ja jestem sama. Tak lepiej wypoczywamy.-
Nie skomentowałem.
Były to pierwsze wakacje, które spędzilem wyłącznie z matką i najdłuższe z jakąkolwiek kobietą. Spieszona przeprawa przez przeszłość, żeby ułożyć jakąś sensowną całość na przyszłość.
Wstałem, żeby pomóc Rudi zebrać talerze i poszedłem za nią do kuchni, zostawiając matkę zapatrzoną w nas.
– Rudi.
– Tak?
– Powiedz mi coś.
– Co?
– Piętnaście lat temu utonęła tu młoda Czeszka, w zatoce, którą mi pokazałaś. Słyszałaś o tym?
–  Oczywiście. Czemu pytasz?
– Znalem ja w Chicago.
Rudi wytarła ręce w fartuch. Spojrzała na kucharza i poprowadziła mnie do ogrodu.
Światło w konarach raju, czerwień kwiatów zawieszonych na drzewach.
Spokój bezkresnego nieba.
– Utonęła w czasie serfowania? spytałem odwracająć wzrok.
– Nie. W tej zatoce nie ma serfowania.  Pokłóciła się z chłopakiem, który przyjechał z Chicago, żeby ją stąd zabrać.  To byłeś ty?
Spojrzałem w stronę oceanu, dając sobie czas na zebranie myśli, one jednak chciały odejśc od tej sytuacji, jak najdalej.
– Nie. Znałem ją wcześniej- odrzekłem –  Krótko. Bardzo krótko.
Ona patrząc na mnie wnikliwie, dodała:
-Spadła ze skarpy tydzień po jego wyjeździe. W nocy. Leżała połamana na plaży parę godzin, była w ciąży. Prawdopodobnie samobójstwo.
– Skąd to wiesz?
Brat mojego chłopaka  pracował w straży pożarnej. Był jednym z ratowników.
To prawda, że była piękna? Jak miała na imię?

WTOREK

Otworzyła drzwi swoim kluczem bez zwłoki czy dzwonienia. Nie zdjęła butów, jej obcasy na schodach, zawarczały, jak werble.
Uniosłem się na łóżku kiedy gwałtownie pojawiła się w drzwiach sypialni szukając moich oczu, szukając punktu zaczepienia, ale znajdując w nich zdziwienie i pustkę, zawahała się, niepewnie usiadła na krześle przy garderobie. W lustrze odbijały się jej odsłonięte plecy i ramiona tak idealne, że myśl o seksie na moment stała się silniejsza, niż ciekawość tego, co powie.
Założyła nogę na nogę, powoli spuściła głowę, zaczęła coś szeptać.
Nieruchomy słuchałem, nic nie rozumiejąc i podświadomie porównywałem ją z tymi, które przez trzy dni zastępowały mi ją w tej sypialni. Z całą jej urodą, z tym idealnym ciałem, które mogłem za chwilę mieć pod sobą, dotarło do mnie, że nie ma we mnie tego radosnego pragnienia, by cokolwiek naprawiać, jak trzy dni temu, nie ma we mnie ciekawości życia z tą kobietą. Pożądanie przestało być deską ratunku. Czułem się brudny i niegodny jej miłości, bo chciałem miłości szalonej i niepoczytalnej. Bez związanych rąk i ciągłych deklaracji.
Wyobraźnia tonęła wciąż upojona Martą, jej spontanicznym, ale zarazem łagodnym oddaniem. Beztroskim podzieleniem się sobą, bez pretensji i warunków. Tu miałem doczynienia z kimś kogo trzeba było się albo jutro pozbyć, albo jutro oświadczyć się
– Za późno -powiedziałem.
Podniosła wzrok, by sprawdzić wyraz mojej twarzy.
– Za późno – powtórzyłem – prosiłem, żebyś mnie nie zostawiała-
– Przepraszam – jęknęła, palce dłoni splatając, jak do modlitwy.
Teraz ja pochyliłem głowę. Nie mogłem przedłużać agonii. Nie chciałem wywodów, męczarni zrywania, nieszczerych przeprosin, licytacji.
Położyłem się na plecach i patrząc w sufit spokojnie oświadczyłem:
-Przez weekend spałem z trzema kobietami. Nic już nie będzie tak samo.
Wiedziała, że mówię prawdę, być może nawet tego właśnie się spodziewała. Wstała przewracając krzesło.
– Fuck you. Pamiętaj,  będziesz tego żałował-

15 LAT PÓŹNIEJ

Minął cały świat, bo świat zbudowany jest z przeszłóści, ale zostałem z niej tylko ja, niepotrzebny nawet sobie. Martwy słup wbity w wybrzeże oceanu, chłostany pogodą życia.  Może dlatego przyjechałem z matką. Oszukać siebie, że jestem komuś potrzebny i przyglądąć się, jak matka porządkuje rzeczywistość dla nas obojga. Tak, jakby na niej spoczywała odpowiedzialnośc za to, że mnie urodziła i wychowała na tego człowieka, który teraz zamienił sie w słup i czeka na akt łaski od sił zdolnych podźwignąć ludzki los.
Marta, jej usta, ciepło dotyku zostały na drugą godzinę, gdzieś po martwej stronie mojego czekania. Tak, Żałuję.

 

Wysypiska

dzień parszywy
zaszczuty
mordy  polityków wyłażą z ekranów, jak pluskwy ze ścian
miałem tu nie być a jestem połamany i zły
tu wszyscy
żerują na sobie w wilgotnym cieniu  pluskiew

z przyszłości pozostała tylko ostateczność
z teraz pozostały  schody
stąpamy powoli
do nieba maszyn z pamięcią
tam gdzie zaginął świat
pomiędzy paranoiami z wysokich miast
wysypiska ludzi płoną śmiercią
jakby wszystko nie miało końca
innego niż zaszczepienie i odszczepienie od źródła
człekokształtnej padliny życia