Siedzieliśmy na wersalce. Jego ojciec wszedł bez słowa i usiadł przy biurku nie patrząc na żadnego z nas. Nasza rozmowa ucięła się. Zaskoczony, nie rozumiałem ani młodego mężczyzny obok mnie, ani tego dziwnego ojca. Jeden zamiast zapytać się czy jestem głodny, przez pół godziny czytał mi swoje wiersze, drugi usiadł bokiem do nas i milczy, napięty, jak bokser przed walką.
Za oknem gdańska starówka zaczynała jarzyć się światłami nocnego życia. Zmrok zapadał szybko. Zdezorientowany zapytałem:
– Idziemy na miasto?
– Poczekaj chwilę.
Zacząłem się zastanawiać na co mam czekać. Siedzę ze znajomym ze studiów w jego pokoju, w pięknym mieście, do którego dopiero co przyjechałem pociągiem z miasta oddalonego o pół dnia jazdy, głodny i zmęczony i ciągle mam na coś czekać. Jego ojciec siedzi nieruchomy i zamarły, słucha nas, nie odzywając się.
– Masz herbatę? zapytałem.
– Mam, oczywiście.
Młody poderwał się i wyszedł do kuchni. Ale to jego poderwanie się, to było poderwanie kaleki, cierpiącego na brak koordynacji. Tak samo, było z mową, szczególnie, kiedy się zdenerwował. Zaczynał się jąkać i jedno słowo zabierało dwadzieścia prób, zanim zostało wykrztuszone.
Kiedy wyszedł do kuchni, ojciec odwrócił się do mnie.
– Nie przedstawił nas. Ja mam na imię Felix, a Ty?
– Robert.
– Długo go znasz?
Zdziwiło mnie, że mówi o nim w trzeciej osobie, nie używając jego imienia.
– Zaczęliśmy studiować razem trzy miesiące temu- odpowiedziałem.
Jego twarz stężała. Nie patrzył mi w oczy.
– Nie w domu. W domu jest córka.
Powiedziawszy to wstał i wyszedł.
Marian wrócił za chwilę z dwoma szklankami herbaty.
Zamknął za sobą drzwi, po cichu i powoli, jakby było to nielegalne.
– Ro…ro …rozmawiałeś z moim ojcem?
– Poznaliśmy się. To wszystko.
– Pytał się ciebie o co…..co….cooooooś?
– Nie rozumiem?
– Nieeee waaaażne.
Postawił z trudem obie szklanki na biurku, stanął koło okna.
– Piękny wieczór. Sta ..statek wycieczkowy zaraz będzie wracał do poooortu. Chcesz iść poo….pooglądać ludzi?
– Czemu nie? Chodźmy. W Warszawie tego nie ma.
Powiedziałem to, bo woda w herbacie była tak mętna, że odechciało mi się pić. Miała zapach i smak nawozu. Zresztą bałem się, że znowu zacznie czytać wiersze, męczyły mnie. Nie rozumiałem emocji, które trawiły jego poezję, a tym bardziej jego duszę i chore ciało. Krztusił się i ślinił, dostawał ataków niemówienia, niereguralnego oddychania.
– Jak wrócimy, akurat wystygnie- mówiąc to wstałem, żeby się nie rozmyślił.
Założyłem kurtkę i zastanawiałem się nad ogłuszającym ciężarem przebywania w tym domu.
Marian był kaleką i chyba, z tego powodu istniały jakieś zadrażnienia między nim, a ojcem. Miał silny charakter, był uparty, inteligencją przewyższał całe to stadko owiec na studiach. Odwiedziłem go, bo dawno nie widziałem morza i chciałem spędzić parę dni z daleka od Warszawy, w innym mieście, które dawało poczucie Zachodu bardziej niż stolica Polski. Za oknem ciągle parszywa morda komunizmu, ale w Gdańsku nie szydziła z życia tak bezczelnie, jak w Warszawie. Gdańsk żył, Warszawa była administracyjna, bezduszna, trzymana za pysk krótko. Deformacje marksizmu to był standard. Na naszych studiach, na sześćdziesiąt przyjęć co roku, sześćdziesiąt miejsc z góry rezerwowali dla dzieci komunistów. No i my. Obydwaj mieliśmy teksty w gazetach, jako nastolatkowie i to nas odróżniało i połączyło. W całym tym szmacianym cudactwie zwanym dziennikarstwem na uniwersytecie, pełnym dzieci aparatczyków, komunistycznych bandytów, czerwonej arystokracji.
Przyszłe ‘elyty’.
Szliśmy powoli wzdłuż nabrzeża mijając spacerujących ludzi, zakochane pary i wracających późno z pracy.
– Ostatni raz byłem tu żaglowcem, na rejsie, na “Zaruskim”. Gaff ketch.
– Co to jest Gaff Ketch? Zapytał udając zainteresowanie.
– Rodzaj ożaglowania. To trzydziestometrowy żaglowiec szkoleniowy.
– Wielu was było?
Oprocz nas dwóch i trzyosobowej załogi piętnaście dziewczyn ze studium dla przedszkolanek. Marian, czy ty wiesz co to jest raj?
– Długo się znaaaaliście? zapytał.
– Z kim?
– Z koooolegą.
– Od dziecka. Razem chodziliśmy do podstawówki.
Uniosłem rękę, żeby mu wskazać miejsce.
– Staliśmy tam, zaraz za Żurawiem. To była jedna z najpiękniejszych nocy w moim życiu. Spaliśmy na deku zwinięci w śpiworach, żaglach. Ja między dwoma najpiękniejszymi dziewczynami. Ech, ale byłem głupi.
– Cze…Czeeemu?
– Czemu? Bo nic nie było. Obie piękne, przytulone.
Marian odwrócił się i zaczął patrzeć na statek wpływający do portu.
– Ile miaaaałeś laa..aat Robert?
– Osiemnaście. To było trzy lata temu. Czas leci.
Odniosłem wrażenie, że mnie nie słucha, tylko jest ciągle czymś zdenerwowany. Ojcem? Siostrą? która jak mnie zobaczyła nie przywitała się, bez slowa odwrociła i zamknęła w sypialni. Matka też wyszła do kuchni na mój widok i tam już została. Za zamkniętymi drzwiami.
– Toooo wycieczkowieeeec, o którym móóóówiłeeeem-
Światła statku odbijały się w jego okularach.
Poszliśmy w kierunku podstawianej rampy. Na pokładzie ludzie przygotowywali się do zejścia na ląd, ale atmosfera zabawy wypełniała port. Światła, jak w karnawale, głośna muzyka, kobiety w strojach wieczorowych. Tego Warszawa nie miała. Innego świata. Warszawa tonęła w szarości: ponura, centralna i napięta bardziej niż Gdańsk. W Gdańsku czuło się powiew Zachodu, głównie z powodu Niemców i Skandynawów, co rozrzedzało atmosferę komunistycznego podbucia i codzienności trzymanej za mordę przez milicję. Przypływali na promach przez Bałtyk dla tanich kurew i taniego alkoholu. Komunistyczny stan wojenny parę lat wcześniej zrobił z Polski zdesperowany zaścianek, republikę bananową w środku Europy, w której nikt nie czuł się w domu oprócz mundurowych i wykorzystujących stan upodlenia narodu zagranicznych hien i zboczeńców.
Usiedliśmy na ławce.
– Podobały ci się moo….oooje wiersze?
O Boże- pomyślałem – tylko nie to – Tak. Oczywiście.
– A który naaa…ajbardziej?
Nie wiedziałem co odpowiedzieć, bo żadnego nie pamiętałem.
– Ten, przy którym zamilkłeś.
Nie chciałem powiedzieć ten, przy czytaniu którego tak się zagmatwałeś w emocjach, aż odebrało ci mowę.
– Teeeen jest bardzo osobisty. O miłości – uspokoił się.
Odwrócił się do mnie i jego ręka powoli powędrowała z oparcia ławki na moje ramię. Spojrzał mi w oczy.
Zastanawiał się przez chwilę i nagle jego twarz stężała, oczy nalały ołowiem powagi i zmęczenia, wykrztusił:
– Roooo…bert, kochaaaam cię.
Zaczął głaskać mnie po głowie, napięty, błagający.
Spojrzałem mu głęboko w oczy.
– Marian, czy ty jesteś homoseksualistą?
– Taaa …ak.
Myślałem, że się porzygam. Wstałem i z góry patrzyłem na człowieka, który z zadarta głową, pokorny i przestraszony, umierał z oczekiwania, człowiek -kaleka, któremu ja, nie mogłem w żaden sposób pomóc. W żaden.
***
Z Bożeną uciekaliśmy na długiej przerwie przez boisko do piłki ręcznej. Mieszkanie moich rodziców było pięć minut od szkoły. Za którymś razem zrozumiała, ze tracimy niepotrzebnie czas na rozmowy i ceregiele, więc później, gdy tylko zamknęliśmy drzwi, zdejmowała sukienkę i pończochy, wchodziła do sypialni starszego brata, kładła się na plecach, rozstawiała nogi i dopiero wtedy zaczynała wysuwać swoje delikatne piersi spod stanika, nawet nie zdejmując bluzki, tylko ją rozpinając. Nigdy nie mieliśmy stosunku w czasie przerwy w szkole. Doprowadzałem ja do orgazmu ssąc jej łono, łechtaczkę, zupełnie ubrany, później całowałem absolutnie piękne i sterczące piersi, szyję, ramiona. Rumieniła się i spokojna, śpiąca, milczała. Nigdy nie starczało nam czasu na mój orgazm, ani kolejny dla niej.
Cała szkoła mi jej zazdrościła, głównie nauczyciele. Niektórzy wyżywali się na mnie za nią, szczególnie perwert od rysunku technicznego. Teraz wiem, po latach, że po prostu tak jak ja, znał się na kobietach i kochał te szczególne. Jej sex-appeal i energia porażały od pierwszego spojrzenia. Podobna do jednej ze znanych piosenkarek, która była wtedy bożyszczem nie tylko ze względu na swoje piosenki i głos, Bożena nie dawała szans. Chciałeś ją mieć tylko dla siebie. Z wyglądu jednak piękniejsza, jak młodsza, udoskonalona siostra.
Pierwszy stosunek mieliśmy u niej. Najlepszy przyjaciel jej chłopaka zauważył nas przez przypadek i śledził.
Kiedy wychodziłem z nią z mieszkania, zaczął iść prosto na mnie wściekły, gotowy do bójki. Był straszy, wysoki, silnie zbudowany.
– Nie bój się go. On cię nie uderzy.
Nie bałem się, ale wiedziałem, że nie dam mu rady.
– Ma wyrok w zawieszeniu za pobicie.
To miało mnie pocieszyć. Dostać po mordzie przy dziewczynie, która cię kocha, za to, że cię kocha. Bałagan.
Miała rację. Prężył się i górował, wulgarnie pastwił, ale nie dotknął.
Szedł za nami do przystanku klnąc. Zapalił papierosa, wściekły wrócił w kierunku blokowiska.
Ona śmiała się. Szesnastoletnia dziewczyna, która już wtedy wytresowała swojego starszego chłopaka i jego kolegów.
Wyraźnie dominowała w związku. Tym bardzie podobało mi się, jak milkła i przytulała się w czasie orgazmu. Dziecko. Jej chłopak dowiedział się tego samego dnia. Płakał absolutnie bezradny. To był jej świat. Jej życie. Jej wola.
***
– Robert, Robert chodź do kuchni, chodź tu do mnie. Ratuj swojego profesora.
Śmiech.
Jego głos i jego śmiech to było jedno. W jego życiu wszystko było żartem, ja też. Wszedłem do kuchni. Siedział opierając oba łokcie na stole, głowa w dłoniach, patrząc na kieliszek.
– Zobacz, jak się do mnie uśmiecha ten maluszek.
– Daj spokój Grzesiek, nie pij już.
– Chcesz wietnamskiej wódki?
– Nie.
Wiedziałem, że próbuje mnie upić. Nie chciałem, żeby znowu się podwalał do mnie. Jak był pijany nie panował nad tym. Przestawał być nauczycielem i kolegą, zaczynał być klaunem.
– Przywiozłem z Wietnamu na specjalną okazję.
– Za maturę już piliśmy, za egzaminy na studia też. Może skończmy.
– No to żeby zapomnieć o tych psach.
– O jakich psach?
– Ja tam pojechałem, oni mają to święto i jedzą psy. Pisać artykuł z czegoś tam, a te psy wiedzą i całą noc przed zarznięciem wyją. Jak wściekłe. Ja piszę, one wyją. Idę spać, wyją, budzę się, wyją. Napij się ze mną, bo będę wył.
– Nie chcę.
– No to usiądź i porozmawiaj, bo cię obleję po maturze…wódką cię obleję i zliże.
– Grzesiek, idź spać, odbija ci.
– Wiesz, że wyrzucili mnie z pracy?
– W gazecie?
– Nie, w szkole.
– Jak to?
– Nie pracuję już w szkole, ale to nie ma znaczenia, bo jest po maturze.
– Czemu?
– Za ciebie.
– Nie rozumiem.
– Powiedziałem, że to ja napisałem te artykuły.
– Po co to zrobiłeś?
– Bo nie daliby ci zdać matury. Na szczęście nie przyszło im do głowy, że ty je mogłeś napisać. Darli mordy na mnie.
Mówił o artykułach, które dawałem do szkolnej gazety. Wściekli się, zamknęli gazetę. On zaniósł je do znajomych w jednej z warszawskich czerwonych brukowców, takie było moje zdanie o nich, czerwona zaraza.
Wtedy pokłóciliśmy się.
– Nie chcę, żeby mnie puszczali w tej gazecie.
– Gówno wiesz. Tam zaczynali najwięksi polscy dziennikarze. Łącznie ze znanymi anty-komunistami dzisiaj.
– Nie można było mnie uprzedzić?
– Po co?
Zrobili z nich felietony. Jeden na tydzień. Zaproponowali pracę. To on kazał mi pisać pod pseudonimem podobnym do swojego. Doprowadził ciało pedagogiczne do szału. Uczył w szkole, bo lubił patrzeć na młodych chłopców, drażnić i edukować na mężczyzn.
Nigdy nic głupiego nie zrobił. Ze mną się zaprzyjaźnił. Był zazdrosny o Bożenę, ironizował, ośmieszał najpiękniejszą w szkole. Męczył strasznie przy całej klasie, jak inni. W końcu musiała zmienić szkołę. Na mniej techniczną, gdzie było więcej kobiet. Któregoś dnia spotkałem go na Starym Mieście. Poszliśmy na tani obiad, bo nigdy nie miał pieniędzy.
– Dlaczego pan tak męczył Bożenę, panie profesorze?
– Dlaczego? Bo była głupia. Mów do mnie Grzesiek.
– Jakie to ma znaczenie? W tym wieku każdy jest głupi.
– Zasługujesz na kogoś lepszego. Kogoś na twoim poziomie.
– Tego nie wiem.
– Posłuchaj, jak poznasz następną dziewczynę, przedstaw mnie i powiem ci, czy jest warta zachodu. Nie marnuj życia, młodości, na durniów. Ja zmarnowałem, ale ja żyję w innym świecie.
– W jakim świecie?
– Jestem pedałem, młody człowieku. Pedałem. Nie chcesz być pedałem, uwierz mi.
Był dwanaście lat starszy ode mnie. Brzydki, inteligentny, zawsze albo radosny, albo w depresji. Teatr skrajności.
– Nie mów w szkole, bo cie zgwałcę.
Śmiech. Poklepywanie po plecach.
***
Zawody karate odbywały się w szkole przy hucie. Na ważeniu okazało się, że o ćwierć kilo przekraczam limit.
– Jak zdejmę kimono będę w sam raz. Legalny.
Człowiek od ważenia podszedł do komisji, zgodzili się. Byłem najcięższy w swojej kategorii. Starałem się nikogo nie znokautować, bo nie chciałem zamieszania. Dostawałem te niezdary, a czekałem na tego najlepszego, który był podobny do mnie i trudny, bardzo dynamiczny, atakował całymi kombinacjami, jak w zapasach . W drugiej walce ośmieszyłem innego, który był cichym faworytem, skakał, jak piłka pingpongowa od kopnięć, bo z nim nie mogłem sobie pozwolić na żarty. W ochraniaczach można prać, więc prałem go bezlitośnie.
Jego trener wściekł się, zrobił komisji awanturę. Zważyli mnie znowu. Ćwierć kilo za ciężki. Propozycja rozebrania się do naga i ponownego ważenia nie przeszła. Kimono było już zupełnie mokre, na pewno ważyło kilogram. Nie zdyskwalifikowali mnie, ale przerzucili do wagi super ciężkiej i byłem w niej najlżejszy. W pierwszej walce dostałem Grubego, oczywiście najcięższego. Na obozie w lato prałem go, aż zdychał, ale tu były ochraniacze. Ile czasu można tłuc górę tłuszczu i nie paść? Pierwszą rundę wygrałem. Drugą przegrałem, trzecią przegrałem. Obie na punkty. Postanowiłem go otłuc na jakimś zgrupowaniu za karę, ale tu musiałem się zgodzić z werdyktem.
Już następną przegrał z kimś, kogo oklepałbym po głowie nogami nie potrzebując rąk. Przyszedł po walce, żeby się przeprosić, za to, że go nie pobiłem.
– Zły jesteś, co?
– Zrozpaczony- odpowiedziałem i popatrzyłem na niego, poczciwinę, jak na brata. Przejął się chyba.
– Nie jestem, żartuję -rzuciłem i to była prawda.
Miał opuchnięty policzek i pękniętą wargę.
– To ja?
– Nie. Ten drugi.
– Szkoda – zaśmiałem się.
On też się uśmiechnął.
– Jedziesz na zgrupowanie w zimie?
– Nie mogę – odpowiedziałem – uczę się na egzaminy na studia.
– No tak i dziewczynę masz fajną. Szkoda czasu.
– Jaką dziewczynę?
– Tamtą.
Wskazał na postać stojącą przy drzwiach do hali.
– Wychodziła z siebie, jak walczyliśmy – dodał.
Wstałem z ławki. Była tęższa i nie lśniła, już nie biła z niej energia młodego bóstwa, które niedawno jeszcze kochałem.
Podszedłem.
– Co tu robisz?
– To moja szkoła teraz, tu przeniosłam się z technikum i ty tutaj… rozbijasz się.
– Tak. Ja. Dostaję łomot. Masz czas?
Nie widziałem jej dwa lata. Nawet nie pamiętałem, jak skończyliśmy ze sobą. Ostatni raz chyba na przystanku, odprowadziłem ją na autobus, a później nigdy nie było czasu. Mieszkaliśmy na przeciwległych końcach Warszawy.
Miałem dużo zajęć. Karate, zapasy, języki. No i ona miała chłopaka.
– Co z tym zrobimy? – zapytała.
– Z czym?
– Spotkaniem.
Przed zawodami biegałem po schodach z parteru na trzecie piętro, żeby zrzucić wodę i mniej ważyć, później wziąłem prysznic w jednej z łazienek. Teraz na wyższych piętrach wszystko było pogaszone. Ciemne.
– Na górze jest prysznic- ująłem jej dłoń.
– Wiem. W damskiej czy męskiej?
– W damskiej.
Pocałowałem ją delikatnie w usta i odszedłem.
Spakowałem rzeczy do torby, pożegnałem z trenerem. Nie był przejęty tak, jak i ja. Spokój.
– Mogłeś być mistrzem Warszawy, w każdej kategorii.
– Zagoi się.
– Szkoda, że trafiłeś na Grubego w pierwszej walce. Nie doszedł nawet do finałów.
– Marek, wszystko jest OK, przejdzie mi.
– Jasne.
Nie myślałem już o zawodach. Nie było na nich mistrza Polski, który był jedynym dla mnie wyznacznikiem, szczytem wartym zachodu. Dowiedziałem się o nich przez telefon dzień wcześniej i na nic nie liczyłem, wszedłem na matę z biegu, oderwany od książek, nieprzygotowany.
Teraz myślałem już tylko o Bożenie.
Zdziwiło mnie, że nie zapaliła nigdzie światła, tylko kąpała w zupełnej ciemności. Naga.
Zdjąłem kimono, wszedłem pod prysznic, ukląkłem, żeby dostać się ustami do jej łona.
– Nie – szepnęła -Teraz ja-.
Ona uklękła.
Była dojrzałą kobietą mimo, że miała osiemnaście lat. Po tym, jak miałem orgazm, całowała mój brzuch, uda, zaciskała dłonie na moich pośladkach. Tuliła do bioder.
– Jesteś jeszcze z nim? – zapytałem.
– Jesteśmy zaręczeni.
Jej chłopak miał dwadzieścia pięć lat. Był mniejszy ode mnie i mniejszy od niej. Zawsze modnie ubrany karakan. Nic specjalnego.
– Dlaczego z nim jesteś?
– To już pięć lat. Od dziecka. Jego ojciec ma dom pod Warszawą, pieniądze, wrócił z Ameryki.
– Myślałem, że go nie kochasz?
– Nie kocham.
***
Mały, łysy, wreszcie się odważył.
– Można? – zapytał udając pewność siebie. Sztywny i karłowaty.
– Można – odpowiedziałem.
Inni udawali, że go nie obserwują, ale kręcili się na krzesłach i spoglądali na nas, jakby zwieracze nie dawały rady sraczce z podniecenia. Tylko barmanka, jedyna kobieta, spoglądała na mnie z politowaniem, na nowego, ale i wstrętem.
Od razu nie lubiłem tego miejsca. Bałem się ich, tak, jak oni bali się mnie. Mały, łysy zaczął łagodnie.
– Nigdy cię tu wcześniej nie było.
– Nie.
– Czemu tu przyszedłeś?
– Nie wiem. Sam się zastanawiam.
– Potrzebujesz pomocy?
– Każdy jest samotny. Każdy potrzebuje pomocy.
Myślałem, że spadnie z krzesła. Aż go zatkało.
– Ile masz lat?
– Osiemnaście.
– Nie powinieneś tu samemu przychodzić. Masz ochotę pojechać do mnie?
– Nie. Musimy się lepiej poznać.
– Moje mieszkanie jest idealne do tego. Mam dobre alkohole, filmy. Jesteś z Warszawy?
– Tak.
– No to czego się boisz?
– Samotności.
Znowu zamarł i nie wierzył w swoje szczęście, ale zmienił taktykę.
– Znasz dowcip o kogucie i kurze?
– Nie sądzę.
Powiedział dowcip i sam się z niego śmiał. Nie zrozumiałem go. Chodziło o to, że kogut na farmie wolał zwalić konia z koniem, niż mieć seks z kurą. Coś takiego. Nabrałem do niego obrzydzenia. Jak się śmiał, pot zaczął występować mu na czoło, miał włosy w nosie, na nosie i był prawie łysy.
Mały i ciągle napięty, nie potrafił się rozluźnić.
Piłem już trzecią kolę i zachciało mi się szczać. Szczanie w knajpie dla pedałów nie jest łatwe. W tej szczególnie, bo nie było łazienki.
Trzeba było wyjść na zewnątrz, przejść przez ulice i w centrum miasta, na skwerku stała okrągła, metalowa rotunda z pomalowanej na zielono blachy i wzmocniona metalowymi słupkami, jak labirynt zrobiony z pojedynczej spirali, do którego wchodziło się z jednej strony, a wychodziło z drugiej, tym samym wejścio-wyjściem. Sikało się do okrągłej rynny wzdłuż ściany.
Kiedy kończyłem nagle wszedł za mną, było ciemno. Dyszał. Patrzył mi w oczy rozpinając spodnie i zsuwając je prawie do kolan i tak stał. Miał dużego członka. Patrzył na mnie z błaganiem w oczach.
Powoli odwróciłem się i zacząłem iść naokoło w kierunku wyjścia, myśląc, że jak pojawię się z drugiej strony, on będzie już ubrany i normalny. Nie był. Onanizował się, a w drzwiach stał inny mężczyzna z kawiarni, o wiele potężniejszy, blokując swoim ciałem wyjście i uśmiechając się do mnie. Oczekując przepychanki, zacząłem kalkulować, co zrobię, jeżeli ten duży spróbuje mnie złapać, zatrzymać. Nie bałem się, trenowałem zapasy i byłem niekoronowanym mistrzem obchodzenia przeciwników. Miałem doświadczenie, że więksi są łatwiejsi do obalenia, sztywni i powolni. Żaden z nich nie zaczepił mnie. Łysy się onanizował, duży tylko spoglądał to na mnie to na niego i głupkowato się uśmiechał. Na zewnątrz poczułem wolność podobną do wyjścia z więzienia. Nie zaczepili. Dobrze. Mogłem ich pozabijać. W głowie ciągle miałem to wydarzenie, kiedy wychodząc z basenów publicznych, lata wcześniej, zawolal mnie mężczyzna:
– Ej, chlopcze, Chcesz zarobić parę złotych?
– Tak.
Myślałem, że chodzi o wyrównanie żwiru na kortach tenisowych, albo przystrzyżenie trawy. Bylismy sami na bocznej uliczce duzego kompleksu spotrowego. Po basenach dzieciaki nigdy nie mają pieniędzy. Wzial mnie mocno za reke, co mnie zdziwilo i przestraszylo.
Odeszliśmy w park, później między gęste krzaki, nagle stanął i kazał mi obsunąć spodnie. Zrozumiałem, że jest to gwałt. Nikogo nigdzie nie było. Miałem jedenaście lat, on około czterdziestu.
– Chce ci się sikać?
– Czemu?
– Pytam to odpowiadaj.
– Tak.
Klęknął, zsunął mi spodnie, potem majtki, wsadził mojego zmarzniętego członka do ust i zaczął go ssać. Chciałem go zabić, ale zamarłem ze strachu. Jak nie zdążę uciec to mnie zgwałci i zabije.
Wyjął go z ust.
– Teraz sikaj.
Wsadził go znowu do ust i zaczął przełykać mocz. Głośno. Strasznie głośno.
Po drugiej stronie muru ktoś szedł, ale balem się krzyczeć.
Jak skończył, wstał i zapytał:
– Chcesz poczekać i zrobić to jeszcze raz? Dam ci więcej pieniędzy.
– Nie.
– Nie powiesz nikomu?
– Nie.
Wyszedł ze mną z krzaków na aleję przez park i szedł obok, aż minęliśmy kilka osób.
– Jesteś dobrym chłopakiem. Zasłużyłeś na to.
Dał mi dwadzieścia złotych i skręcił z powrotem w kierunku basenów, ja poszedłem na przystanek autobusowy cięższy o gwałt, cięższy o zboczenie. Martwy.
Dwadzieścia złotych wydałem na scyzoryk i baterie do latarki.
***
Z Andrzejem spotykałem się po zajęciach i szliśmy na kawę do małej restauracji kolo Uniwersytetu. Był wyższy, silniej budowy, brunet o pięknej twarzy i bardzo szczerym uśmiechu. Poznaliśmy się na wyjeździe do Wschodnich Niemiec z dziećmi wysoko postawionych komunistów, on był jednym z nich, ja na przyczepkę, dzięki układom. Z innej bandy, bo bandy komuny i antykomuny się przeplatały. Wdałem się w kłótnię z synem szefa ochrony Komitetu Centralnego partii komunistów. Wyglądał, jak Bob Dylan, tylko miał ciemniejsze włosy, bardziej kręcone, ale ten sam skrzecząco-chropowaty głos. Taka żydowska, pewna siebie pchła.
– Jak się tu znalazłeś?
– Nie twoja sprawa.
– Dowiem się. Jutro będę wiedział.
– Spierdalaj, szmato.
Mały, czarny Dylan chciał się rzucić do bójki i wtedy wkroczył Andrzej, większy od nas obu. Stanął między nami i spokojnie:
– Nic się nie dzieje, przestańcie pierdolić o polityce.
Wyprowadził mnie z pokoju. Tak się zaprzyjaźniliśmy i całymi dniami chodziliśmy na basen, albo robiliśmy pompki na korytarzu, rozmawialiśmy o historii, polityce, sztuce.
Żaden z nas nie dupczył Niemek. Wszyscy pewnie myśleli, że jesteśmy pedałami.
Jak się dowiedział, ze chce iść do szkoły teatralnej albo na dziennikarstwo, żeby dostać się później na reżyserię, z początku nie pomagał mi:
– Próbuj, ale tam nie ma miejsca dla ludzi z ulicy, a ty kolesiu, jesteś z ulicy. Przyjdź na prawo, pomogę ci.
On studiował prawo i nasze spotkania po powrocie do Warszawy były oswajaniem mnie z Uniwersytetem, do którego trudno było się dostać ludziom takim, jak ja, z ulicy, jak mówił. Przynajmniej na te wydziały, które ja chciałem.
Jego ojciec był szyszką w milicji, brat ojca, znanym i cenionym detektywem.
***
Kiedy wszedłem do mieszkania stała koło okna. Nie odwróciła się, nie powiedziała ani słowa. Skręciłem do kuchni, żeby nastawić wodę na herbatę, usiadłem na krześle.
– Długo jeszcze taka będziesz?
– Jaka?
– Jak teraz.
– Nie chcę, żebyś tam chodził.
– Wiesz dlaczego to robię.
– Nie chcę.
– Nie jesteś chyba zazdrosna?
– Jestem.
Wszedłem do dużego pokoju, gdzie wciąż nieporuszona patrzyła przez okno na zewnątrz. Słup goryczy. Objąłem ją od tyłu i zacząłem całować jej szyję, zaciskając dłonie na piersiach. Kochałem zapach jej włosów.
– Przestań.
– Aniu, nie wygłupiaj się.
– Śmierdzisz nimi.
Miała rację. W tych miejscach był dziwny zapach. Wszędzie ten sam. Potu, spermy, albo jakiejś choroby.
– Użyłem karuzeli po raz pierwszy. Może dlatego.
Odwróciła się do mnie. Wplątała jedną rękę w moje włosy, drugą w moją dłoń.
– Jesteś za młody na to.
– A na ciebie?
– Na wszystko. Mógłbyś żyć z kobiet, a tym bardziej z nich.
– Przesadzasz.
Powoli zacząłem zsuwać z niej, na biodra za duży, luźny sweter. Kochałem stanik, na którym, jak na tacy, spoczywały jej piersi.
– Daj.
– Nie teraz.
– A w wannie?
– Weź prysznic i przyjdę.
Czajnik zaczął gwizdać w kuchni. Wypletliśmy się z siebie. Ona usiadła przy telefonie.
Była prawie dwunasta w nocy.
– Dzwonię do twojej matki, że jesteś. Dobijała się sto razy. Idź się wykąpać.
Kiedy weszła, kazałem jej stanąć w rozkroku nad moją głową, wziąłem prysznic do ręki i strumieniem pieściłem jej łono. Później pociągnąłem ją na swoją twarz, zanurzyłem w nim język.
Po paru minutach pozwoliłem jej położyć się na moim miejscu, rozchyliłem jej nogi i zanurzałem się, znowu wpychając pod wodą w nią dłoń i język na zmianę.– Mogę już dać?
Uśmiechała się obezwładniona ekstazą, zupełnie oddana i pochłonięta miłością do mnie.
– Co powiedziała moja matka? – zapytałem.
– Żebyś już został na noc.
Zsunąłem ją niżej, pod siebie i wszedłem w nią.
Na moment przyszło mi do głowy, że to jeden z tych mężczyzn, którzy się dzisiaj mizdrzyli do mnie, pijani, trzeźwi, przystojni i obrzydliwi, każdy z nich odpychający.
Jak to jest w ogóle możliwe, żeby mieć z którymkolwiek z nich seks?
Te piersi na niej. Owoce. Zamiast tego owłosiona klatka i jęki samca. Wstręt.
Mieliśmy orgazm razem i czułem się, jak dziecko przytulane przez matkę, nie kochanek, więc wstałem z wanny. Wyprowadziłem ją za rękę i w ramionach zaniosłem do łóżka.
Zasnęliśmy obydwoje, znowu wtuleni w siebie, tak jak w wannie. Zawsze jednak, w pewnym momencie przebdzona, odwracała się do mnie plecami.
Wtedy jej pośladki doprowadzały mnie do szału pożądania i wchodziłem w nią od tylu: w raj dojrzalej kobiety.
***
– Z tego robi się książka, a nie reportaż.
– Wszystko jedno.
Grzesiek zsunął okulary do czytania na nos i popatrzył na mnie.
– Nie musisz już więcej nigdzie chodzić. Ten materiał, który masz, w zupełności wystarczy. Pomogę ci go zredagować.
Popatrzyłem na niego.
– Co myślisz o Ance?
– Piękna kobieta. Piękna. Ile lat jest starsza?
– Dziewięć.
– Jesteś w w czepku urodzony, na prawdę wyjątkowa, wymarzona trzydziestolatka.
Miałem wrażenie, że się zmusza, że udaje.
– Nie do końca z tym czepkiem. Wolałbym pisać o niej niż o pedałach.
– To pisz, kto ci zabrania?
– Tak zrobię.
Grzegorz wyraźnie nie był zachwycony zmianą planów.
Żeby to ukryć, założył okulary i zaczął znowu czytać reportaż.
– Kochasz ją?
– Nie do uwierzenia.
– To pisz, ale zastanów się o co ci chodzi i pamiętaj, że zostały tylko dwa tygodnie do nadesłania tekstów.
– Zdążę. Chodzi o miłość do nauczycielki od szesnastego roku życia i tego, że trzy lata obydwoje czekaliśmy na siebie. Inaczej może poszłaby do wiezienia. Nie wiem, jak to działa. Musiałbym sprawdzić. Andrzej mi powie.
Grzegorz zdjął okulary. Patrzył mi w oczy.
– Z powodu AIDS, tekst o homoseksualistach jest na czasie. Ona jest ponadczasowa. Musiałbyś zostać Goethe, żeby napisać o niej.
– Zostanę.
Dziwnym zbiegiem okoliczności homoseksualistom zawdzięczałem bardzo wiele. Zawdzięczałem pierwsza dojrzałą rozmowę z nią. Wiedziałem co to znaczy być po drugiej stronie, być podrywanym, czarowanym, być obiektem pożądania. Zrozumiałem szczerość i manipulację. Nauczyłem się patrzeć w oczy i oczy czytać. Widzieć nagość intencji i intencji brud.
Po lekcji angielskiego, późno wieczorem pomogłem jej spakować książki i zanieść do biblioteki. Byliśmy zupełnie sami w całym gmachu.
Położyłem je na biurku i żadne z nas się nie spieszyło, a raczej każde z nas zwlekało.
Kiedy to zauważyłem, usiadłem przy okrągłym stole pod oknem i zapatrzyłem się na plac, gdzie powoli gasły światła biznesów.
– Widzisz te kawiarnie? zapytała.
– Którą?
– Tą z tym czerwonym neonem.
– Tak, czasami tam kupuje kawę.
– Nie chodź tam.
– Czemu?
– Tam młodzi mężczyźni sprzedają się za pieniądze.
– Wiem.
– Skąd?
– To tylko jedna z wielu. Nie uwierzyłabyś ile ich jest w tej okolicy.
Popatrzyła na mnie uważniej.
Usiadła obok. Blisko.
– Robert, czy ty jesteś homoseksualistą?
– Nie.
– Na pewno?
– Na pewno. Ale mam inny problem.
– Jaki.
– Kocham cię.
Opuściła głowę, jakby czekała na więcej.
– Co mam na to odpowiedzieć?
– Nie wiem.
Ująłem jej dłoń i zacząłem całować. Podniosła głowę, podniecona i szczęśliwa, próbująca ukryć to. Za późno.
– Przecież wiesz głuptasie, że też cię kocham.
– Wiem.
– Od czasu, jak pierwszy raz pocałowałeś moją dłoń.
Pamiętałem ten moment bardzo dobrze. Trzy lata.
Miała urodziny i paro-osobowa klasa wybrała, że ja wręczę kwiaty. Kupiłem niezapominajki i czekałem, aż wejdzie.
Nie była w ogóle zdziwiona. Wszyscy w szkole ją kochali i od rana powtarzała się ta sama sytuacja, co lekcję. Kwiaty, pocałunek w dłoń od najprzystojniejszego w klasie, życzenia, “sto lat”. Ludzie byli w różnym wieku, bo była to prywatna szkoła angielskiego, prowadzona przez Kościół Metodystów.
Przyszła moja kolej. Kiedy podała mi dłoń była pewna siebie i spokojna. Ująłem ją i patrzyłem na jej piękną skórę, szlachetne palce. Wsadziłem bukiet niezapominajek do kieszonki na klatce, dotykając jej piersi, powoli odwróciłem jej dłoń, rozchyliłem i pocałowałem jej wnętrze, ciepłe, pachnące.
Dotknięcie jej piersi i pocałunek zachwiały jej równowagą. Popatrzyłem w jej w oczy i widziałem, jak się płoszy, zdziwiona, ale i rozbudzona.
Trzy lata później, teraz, siedzę z nią w opuszczonej szkole. I właśnie wyznaliśmy sobie miłość.
– Po co tam chodzisz?
– Gdzie?
– Do tych klubów?
– Piszę reportaż o homoseksualistach, żeby dostać się na studia dziennikarskie bez egzaminów.
– Ale nie zostaniesz?
– Nie.
– Pewny jesteś?
– Zupełnie.
– Ukochasz mnie teraz?
– Tak.
– Jak mnie ukochasz?
Pociągnąłem jej rękę, aby wstała za mną.
Zadarłem spódnicę do góry i wsadziłem obydwie dłonie za rajstopy, zaciskając je na pośladkach.
Rozchyliłem je i tak trzymałem, po czym palcami powoli dotknąłem jej warg od tylu, powoli rozchylając je równie mocno.
Była zupełnie wilgotna, gotowa.
– Wytrzymasz?
– Co masz na myśli? – spytałem.
– Do soboty?
– Wytrzymałem trzy lata.
– Dobrze. To znaczy, że wytrzymasz.
Pocałowała mnie w usta, odsunęła moje dłonie od swojego ciała.
– Na pewno nie jesteś homoseksualistą?
– Na pewno.
– Tak piękni są tylko homoseksualiści.
– Na pewno.
– Naprawdę na pewno?
– Na pewno.
– Na pewno na pewno?
– Na pewno.
***
– Wchodź głupku – ponaglał mnie. Miałem stres. Aplikować o pracę w najpopularniejszej audycji radiowej, której słuchała cała Polska z biegu, jakbym kupował znaczki pocztowe w kiosku. Ktoś im powiedział o mnie i kazali przyjść. Zrobili próbę głosu, dykcji, wymowy. Poznałem dwóch najlepszych radiowców godzinę wcześniej, teraz szedłem do jakiegoś kierownika na ostateczną rozmowę.
Artur pomagał mi. On już się załapał jako student, ja miałem być drugi.
Nacisnąłem klamkę i wszedłem do biura człowieka od mojego radiowego życia i śmierci.
Siedział uśmiechnięty, kiedy nagle skulił się i zrobił cały czerwony. Mały, łysy z kawiarni dla pedałów.
Myślałem, że padnie trupem. Wiedział, że przyjdzie student, ale zamarł na mój widok. Po chwili wyszeptał:
– Idź stąd i nie wracaj.
Spokojnie popatrzyłem na niego, uśmiechnąłem i wyszedłem. Cały ciężar spadł ze mnie i miałem wolność z powrotem.
Może radio nie jest dla mnie.
Artur czekał na zewnątrz. Wysoki, jak koszykarz, pochylił się:
– Wiedziałem, że będzie szybko. Ale nie tak szybko.
– Wyrzucił mnie.
– Niemożliwe. Czemu?
– Długa historia.
Poszliśmy do stołówki piętro niżej. Minęło pół godziny.
– I tylko dlatego cię wyrzucił?
– Może dla niego to dużo.
– Przecież wszyscy wiedzą, że jest pedałem. Zaraz wrócę.
Po kilkunastu minutach był z powrotem. Nie wiedziałem co mu powiedział, ale wrócił zdrnerwowany.
– Idź do niego.
Wstałem od stołu.
Znowu mały, łysy.
– Nikt ma nie wiedzieć, nikt. Rozumiesz?
– Rozumiem.
– Nikt nie wie, że jestem homoseksualistą.
– Oczywiście. Ja to rozumiem.
– Rano będzie przyjeżdżała po ciebie taksówka, o szóstej. Musisz być gotowy. Najpierw zobaczysz co się tu dzieje, a później damy ci jakiś reportaż do zrobienia. Albo sam wymyślisz. Zacznij myśleć.
– Dziękuję.
– Ja też ci dziękuję. Idź już.
Szedłem długim korytarzem na drugi koniec budynku, do wyjścia. Artura już nie było. Przepadł.
W jednym z biur po drodze, poznany wcześniej dziennikarz – gwiazda rozmawiał ze swoją dziewczyną przez telefon po francusku. Ręką dał mi znak, żebym wszedł i usiadł. Ogromny skórzany fotel, zapachniało wielkim światem. Półka wyżej. Ze szmatławca do audycji radiowej nadawanej na cały kraj, której codziennie rano słuchały milony ludzi.
Czułem ulgę, w mojej głowie zamieniłem Moskwę na Paryż.
***
– To niemożliwe.
Zaraz jak to powiedziałem, zamarł i cierpiał. Cierpiał, jak najbardziej cierpiący człowiek na świecie. Z miłości. Nieuleczalnej i nieuleczalnie bolesnej.
To było absolutnie niemożliwe. Ja i on.
Raz w życiu tylko podobał mi się mężczyzna seksualnie. Przez pięć minut. Jeden z moich najlepszych kolegów, prześmieszny, kobieta by powiedziała przecudowny, przystojny, strasznie zdolny, żydowskiego pochodzenia.
Przez te pięć minut patrzyłem na niego oczami zaczarowanej kobiety i zrozumiałem, że mężczyznę da się kochać tak, jak mężczyźni kochają kobiety. Zacząłem zauważać jego wargi, oczy i gwiazdy w tych oczach. Na szczęście uczucie przeszło, nigdy nie wróciło.
Mogłem go wtedy pocałować i nie byłoby w tym dla mnie nic nienormalnego.
Z Marianem było to niemożliwe. Dlatego skulił się w sobie i cierpiał, jak najbardziej cierpiący człowiek na świecie.
– Co z tym robimy?
– Przejdzie mi- odpowiedział.
– Nie bądź taki załamany.
– Jestem. Za bardzo cię kocham.
Chciał dotknąć mojej dłoni, ale pokręciłem głową, żeby tego nie robił.
– Chodźmy lepiej na miasto.
Wyszliśmy z Uniwersytetu upić się. On z nieszczęścia, ja ze szczęścia, że wreszcie będę miał spokój.
To była najpoważniejsza rozmowa na temat mnie i jego. Nie razem. Nigdy, ale blisko.
***
– Przecież to gówno jest sztucznie promowane –
Andrzej usiadł na przeciwko, na stole położył książkę do łaciny, nogi oparł o krzesło obok mnie, odchylił sie do tyłu i nie spuszczał ze mnie wzroku.
– Wiem – odpowiedziałem.
– Za co wyrzucił cię z gazety?- zpytał trochę, jak na przesłuchaniu. Szorstko.
– Za artykuł o płaceniu za prace dyplomowe.
– Nie wierzę – odsunął książkę, jakby mu przeszkadzała w dochodzeniu – musiało być coś więcej.
– Kurwa było. Jak był w Moskwie –
nachyliłem się w jego kierunku, żeby zapamiętał:
– Zawsze, jak wyjeżdża do Rosji, a wyjeżdża często, puszczają najlepsze teksty, na pograniczu, żeby ratować gazetę. Jak tylko wraca jest wojna i lecą głowy.
– Czego się spodziewałeś? To menda od trzymania gazety za mordę.
– Jebany szmaciarz – powiedziałem z pogardą.
– Raczej esesman – dodał i zaśmiał się.
– O czym był twój artykuł? – zapytał.
Teraz ja odchyliłem się, jakbym potrzebował więcej przestrzeni na spowiedź.
– O ich brudnych interesach, kurwach do Włoch, komputerach z Niemiec bez cła. Kazali mi przepraszać tych jebanych komunistycznych skurwysynów. Grozili mi, że mnie załatwią. Jeden był nawet ambasadorem, gdzieś w Azji, albo konsulem.
– Uważaj, oni nie żartują- Andrzej znał to towarzystwo. Gardził nim. – Mówiłem, żebyś poszedł na prawo. Prawników boją się bardziej niż dziennikarzy.
– Mam w dupie to wszystko, będę reżyserem.
– Na reżyserce dopiero zobaczysz co się dzieje. Chłopcze, tam nie ma w ogóle wejścia dla obcych. Zajęte na lata do przodu dla dzieci czerwonych misiów.
– Dajmy sobie spokój – miałem dosyć rozmowy.
Zdjął nogi z krzesła, złożył ręce na stole, jak do modlitwy, nachylił do mnie:
– Widziałem twoją kartotekę. Z tą kartoteką nie dostaniesz się w bardzo wiele miejsc.
Raczej wiedział co mówi. Jego koneksje w systemie poprzez ojca robiły wrażenie. Nigdy ich jednak nie używał, czy nie nadużywał. Dlatego był moim przyjacielem. Miał charakter i honor.
– Nie przejmuj się. Jeszcze mu odpłacisz. Oni go promują, ale on spadnie, pijaczyna.
***
Sprawdziłem pogodę w północnym Michigan. Miał spotkanie ze studentami na uniwersytecie. Szmaciarz tak, jak wszyscy szmaciarze komuny , omijali Chicago. Bali się Chicago i Polaków w Chicago. Przyjeżdżali z Polski na płatne spotkania w Ameryce, jakby mieli coś do powiedzenia Amerykanom. Łgali, robili z siebie filozofów, a byli zwykłym komunistycznym śćierwem za trzydzieści judaszowych srebrników. Trzy godziny jazdy w jedną stronę i nie wiadomo, czy mnie wpuszczą. Znalazłbym sposób. Zawsze znajdowałem. Wydawało mi się, że jestem poważnym człowiekiem i że zapomniałem o sowieckim cyrku, że już nie dbam, że rana jest zaleczona i nie krwawi.
Jak przeczytałem notatkę w amerykańskiej gazecie o jego wizycie, wszedłem na internet i szukałem dokładniejszych wiadomości o jego spotkaniach w USA, w czasie amerykańskiej podróży. Żadne z Polakami, tylko z Żydami. W Los Angeles, jeszcze gdzieś tam na Zachodzie. Pewnie z tymi dziwkami, które wystawiły pomnik wyzwolicielskiej Armii Radzieckiej w mieście upadłych Aniołów. Czerwona Kalafiornia.
Tak wyzwalali, że zamordowali mojego dziadka i miliony innych w ramach sowieckich, komunistycznych czystek, po komunistycznym wyzwoleniu od niemieckich socjalistów. Podobnej zarazy i tak w kółko: z okupacji niemiecko-języcznej znowu w mordy i łamanie narodu przez sowieckich Żydów. Piekło. Były prezydent Polski, który nie ma jednego spotkania z Polakami w Ameryce.
Pojechałem umyć samochód i myślałem o tym pytaniu, które chciałem mu zadać. Jeden z Meksykanów przyniósł mi pięć dolarów, które znalazł pod siedzeniem.
– Amigo, it is yours. It is money.
– Thanks.
Wziąłem banknot i poszedłem do maszyny kupić coś do picia. Dla siebie i dla nich. Wiedziałem, że umycie samochodu nie pomoże i nie pomoże nawet zdarcie skóry z siebie choćby do krwi. Ciągle będę przesiąknięty, brudny. Brudny nienawiścią do szmaciarza, żydowskiego pochodzenia bydlaka, którego rodzina była czerwonymi, wścieklymi psami napuszczonymi na Polskę i Polaków po drugiej wojnie światowej z tego załganego, morderczego, poharatanego komunizmem Wschodu.
Z myjni wyjechałem w polską dzielnicę, polską, bo pełną Polaków z Polski: przybłęd bez języka, bez pieniędzy, bez przyszłości, wyjechałem w margines tych, dla których Ameryka nie stała się jeszcze domem i pewnie nigdy się nie stanie. Oni nawet nie wiedzieli, że szmaciarz, za ich plecami, przyjechał po pieniądze od Żydów.
***
– Kto cię pobił? – na karku jeżyły mi się włosy.
Zaciął się. Spod okularów ciekły łzy. Na policzkach miał ślady paznokci, fioletowe siniaki, podbite oko.
Doprowadzał mnie do szału. Starałem się zachować spokój, ale w środku zaczynałem być zwierzęciem. Jak przed walkami.
Myślałem, że może go zgwałcili w którymś z tych klubów do których chodziłem kiedyś, albo jakieś chłopki go dopadły i otłukły za bycie pedałem. Nie wiedziałem czy znowu odebrało mu mowę, czy nie chce mi powiedzieć.
– Marian, do kurwy nędzy, kto cię pobił?
Nie podnosił oczu, tylko chlipał i uparcie odwracał się do ściany, cały trząsł. Położyłem mu dłoń na głowie. Zadziałało. Uspakajał się.
– Powiesz mi czy nie?
– Pooo…poowiem. Nie teeeeeraz.
– Kiedy?
– Wieee…eeeee…
Zamilkł.
– Kiedy?
– Wieee…czorem.
Jadąc autobusem do domu z Uniwersytetu zastanawiałem się, jak można pobić kalekę, zupełnie bezbronnego, człowieka umysłu i miłości do świata. Jakim by ten świat nie był. Musiałem się dowiedzieć kto to zrobił i obić mu mordę. Od czasu, jak Anka wyjechała do Ameryki i zostałem sam, znowu martwy, on był jednym z najbliższych mi ludzi. Podobno już mnie nie kochał. Podobno zakochał się w wakacje. Nasza przyjaźń stała się lżejsza dla mnie. Zastanawiałem się czy to może nie jakaś kłótnia z jego chłopakiem i czy w ogóle powinienem się wtrącać. Przypomniałem sobie, jak pisałem reportaż o homoseksualistach i Andrzej tłumaczył mi, jak brutalne są zbrodnie miedzy nimi z powodu zazdrości. Wiedza, którą dostał miedzy innymi od swojego wuja, detektywa. Przynosił mi statystyki i tłumaczył pedofilię wśród homoseksualistów, morderstwa męskich prostytutek, homoseksualizm w więzieniach.
Zadzwonił przed piątą. Nie jąkał się już tak bardzo.
– Napisałem reportaż o esbeku, który spotkał kobietę zaraz po wojnie, zakochał się. Wszystkiego się o niej doooo..owiedział. Po miesiącu aresztował jej męża, bo był byłym AK-owcem i zamordował go w więzieniu. Ona o tym nie wiedziaaa..aała. Żeeee to on. Po roku został jej drugim mężem. Kiedy dzieci miaaaa..aaały już parę lat, ona się wszystkiego dowiedziała i go zostawiła. Jak Szmaciarz wyjechał do Moskwy, puścili mi to. Kazał mi przyjść do swojego gabinetu. Bił otwartymi rękami po twarzy. Złamał mi okulary.-
Na dworze było zimno. Czekałem na autobus, ale szukałem oczami taksówki. Wcześniej upewniłem się, że jest jeszcze w redakcji, ale było już blisko piątej. Odebrała młoda dziennikarka, którą kokietowałem, kiedy jeszcze pojawiałem się z tekstami. Teraz omijali mnie, jak dżumę. Była zdziwiona pytaniem o niego a nie szefa działu miejskiego, ja udawałem głupiego, że dzwonię porozmawiać o etacie i tylko się upewniam, czy jeszcze jest u siebie.
Redakcja była prawie pusta. Minąłem jakichś dyżurnych i poszedłem do jego biura piętro wyżej. Drzwi były zamknięte, kopnąłem. Cisza. Jeszcze raz. Nic.
Nie było go. Szybko i na temat chciałem go znokautować kopnięciem w twarz. Czerwoną świnię o zmieninym nazwisku na polskie.
Wieczorem, w akademiku Marian siedział i patrzył w telewizor, poprawiając ciągle okulary, jadł powoli bo usta, cała twarz były spuchnięte. Popatrzył na mnie w pewnym momencie i westchął:
– Proooooszę cię nie róóóóóob nic. Uspokój się. Ja umiem tylkooooo pisać. Jak coś zroooobisz, niiiiiiigdzie nie dostaaaanę praaaaaacy w tym mieeeeście.
***
Ameryka i ja . Weszliśmy w siebie. Oni tutaj nawet nie wiedzą kim był Columb. Wszędzie im gadają bzdury o herbacie wyrzuconej ze statków,
Z mojej strony to była ściema ze zniczem wolności po obcej stronie oceanu i teraz, w tym obrazie bolesna pręga pobytu szmaciarza tutaj. Przyjechał po jałumużnę. Ameryka mu płaci za szmaciarskie mądrości agenta czerwonej bestii, za pracę dla bestii. Wstręt. Zamiast do Michigan pojechałem do kobiety. Poszliśmy do łózka, poźniej na kolację, w końcu na spacer nad jeziorem.
Ślepe kółka małych ludzi.
Jeżeli tam pojadę to amerykańskie szczeniactwo na uniwersytecie nic nie zrozumie ani z mojego pytania do szmaciarza, ani z jego bełkotu w odpowiedzi. Pokrętny pijaczek, typowa czerwona, pewna siebie bolszewicka kreatura. Studenci to naiwne imbecyle. Przeżywione, zdeformowane w środku i na zewnątrz, skrzywione marksizmem, bo nigdy marksizm nie obił im mordy.
Moja kobieta miała oczy Bożeny, uśmiech Anny i akcent, tyko ja byłem ten sam.
Brudny nienawiścią do czerwonej zarazy.
– O czym myślisz?
Kiedy jej pytanie dotarło do mnie, skłamałem:
– O poniedzałku.
– Znowu mowiłeś do siebie.
– Naprawdę? Sorry – objąłem ją ramieniem- Co takiego?
Wtuliła się we mnie, podniosła głowę, obserwowała moją twarz:
– Powtarzałeś: “zabiję”.
– Niemożliwe.
– Możliwe. Często mówisz pod nosem. Nie lubię tego.
– Pewnie myślałem o jutrzejszym polowaniu.
****
Dom pokryty szarymi deskami, światło jedenej żarówki, szarość wnętrza, skrzypiąca podłoga. Czowiek skala na srodku.
Siedział w milczeniu na okrągłym drewnianym stołku i od czasu do czasu spogłądał za okno.
Pieczołowitość z jaką poprawiał moro, maskował twarz, aplikował eliminator ludzkiego smrodu zamienił w misterium.
– Idziemy.
Kiedy zajeliśmy stanowiska było jeszcze ciemno. Las pachniał sosną tak, jak w moim dzieciństwie, jabłkami i kukurydzą, które rozrzucliśmy wzdłuż dróżki wydeptane przez sarny i jelenie między lasem, a drogą w kierunku farmy.On usadowił się w konarach topoli, na krzesełku, ja sto jardów na lewo od niego na ziemi, pod konarami świerku, osłonięty siatką maskującą. Polowaliśmy z łuków, ale na wypadek gdyby zaplątał sie niedżwiedż miał rewolwer. Oddał mi go.
-Czekaj na mnie.
Pewnie dlatego wziął mnie ze sobą. Lubił dobrze i celnie zabić. On robił to dla mięsa, ale oprócz zabicia wszystko po drodze do czystego mięsa męczyło go. Jako dziecko brałem kilkakrotnie udział w szlachtowaniu świń na wsi. Po stanie wojennym w Polsce, kiedy w sklepach nie było zaopatrzenia i komuniści wprowadzili kartki, jako nastolastek zabiłem i oprawiłem pierwszą świnię samemu. Mój wuj wypił za dużo na przywitanie rodziny i oddał mi siekierę.
-Trenuj, w końcu jesteś od nas.
Miał na myśli pochodzenie.
Zabiłem ją dopiero trzecim uderzeniem obucha w głowę. Nie miałem jeszcze wprawy, albo siły. Później cała rodzina, jej strona wiejska i miastowa obserwowała mnie ukradkiem, czy będę miał opory ze spuszczeiem krwii, wypatroszeniem, w końcu jedzeniem tego, co zabiłem. Nie miałem. Uwielbiałem smażony mózg.
Sarny zaczęły pojawiać się między zaroślami, strzygąc uszami i podchodząc powoli w kieunku przynęty, ale w zasięgu była tylko koza z młodym. Popatrzyłem na topolę. W prześwitach, na tle szarego nieba widziałem, jak Bart podnosi łuk, naciąga cięciwe, ale za chwilę opuszcza go i nie zwalnia strzały. Popatrzył w moim kierunku, ale dla niego byłem niewidoczny. Czekał na rogacza, ale ten nie podchodził do żarła.
Po chwili sarna podniosła głowę i odskoczyła gwałtownie w ścianę lasu, kożlę za nią. Łamanie gałęzi i szeleszczenie. Znowu cisza. Wiatr budził drzewa, las zaczynał nieść zwierzętom ostrzeżenia, może nasz zapach, może naszą niecierpliwość. Minęła kolejna godzina. Dziki nie nadeszły od strony lasu.
Nadeszły od strony pól kukurydzy i farmy, tak, jak my. Cała watacha prowadzona przez ogromną lochę.
Na widok jedzenia stały się nieostrożne. Strzeliliśmy w tym samym momencie. Jego strzała przeszyła grzbiet, moja utknęła w łopatce największego odyńca. Próbował ujść w zarośla, ale potknął się na progu śmierci, wyżygał dogorywając i kwicząc.
Szable umazane krwią oddechu i kukurydzą. Zabijanie. Bart myślał pewnie o mięsie, ja myślałem o szmaciarzu. O czerwonej świni, która przyleciała z Polski do mojej oazy, mojego nowego siedliska, aby je sponiewierać, znieważyć swoją obecnością.
Bart powoli zszedł z drzewa. Dzika zawiząliśmy na pałąku i w ciszy nieśliśmy go w kierunku zabudowań farmy.
– Pomogę ci go rozwiesić i jadę kupić coś do picia. Co chcesz?
– Whiskey.
– Wiadra i noże są w stodole.
– Jak będą mieli meksykańską coca-colę, weż meksykańską i lime- dodałem.
– Powinniśmy kiedyś zapolować na niedźwiedzia – rzuciłem jeszcze.
Bart ciężko dyszał, zatrzymał się żeby złapać oddech:
– niedżwiedź odarty ze skóry wygląda, jak człowiek. Na niedżwiedzie już nie poluję. Ale jak chcesz zapytam się Johna, czy by cię nie wziął ze sobą na niedzwiedzia.
Przerzuciłem pałąk na drugie ramię:
-Świnię zabija się za łatwo-
Po chwili milczenia odpowedział.
– wszystko jest łatwo zabić, potrzebujesz tylko powód i jesteś gotowy.
-Tak właśnie czuję. Że jestem gotowy.